kolejny wyjazd do Norge – tym razem marcowy weekend w Oslo
Kolejny rok (2012) nie mógł się inaczej zacząć jak tylko wyjazdem do Oslo. Wraz z dwiema towarzyszkami wylatywaliśmy bodaj z poznańskiej Ławicy
To z czego zawsze się śmieję w duszy – po lewej zdjęcie nad Polską po prawej Skandynawia – dlaczego u nas zawsze są tak grube te chmury? :) I mam tak za każdym razem, do granic Polski masakra a poza krajem słońce bądź lepsza przejrzystość.
Tak czy inaczej mój faworyzowany Wizz bez problemu dostarczył nas na lotnisko Torp. Problem tam się zaczął. I tu kolejna mini anegdotka.
Ilekroć lecę do Skandynawii, nigdy nie przytrafił mi się abym był kontrolowany. Generalnie z uśmiechem byłem witany przez celników i bez problemu przechodziłem do hali przylotów. Poza tym jednym razem. Wszystko przez koleżankę, która (w przypływie bodaj radości) żartobliwie głośno artykułowała słowo “bomba” odmieniając go chyba przez wszelkie przypadki. Efekt był taki, że została zaproszona do gabinetu na kontrolę bagażu. Zdezorientowana przestała ironizować, a że jakby nie patrzeć tworzyliśmy “paczkę” postanowiliśmy również z nią udać się do pomieszczenia. Zdziwiony obrotem zdarzeń celnik zapytał mnie dlaczego nie wychodzę do terminala tylko się cofam. Odpowiedziałem że jesteśmy z tą Panią – “Nie jesteś Norwegiem?” zapytał – odpowiedziałem mu że jestem Polakiem – odpowiedź była krótka – a to zapraszamy również do kontroli… Bez większego problemu i stresu poddałem sie kontroli i odpowiadałem celnikowi w jakim celu jedziemy i jak długo zamierzamy zostać. W duszy ucieszyłem się i zaskoczyłem jednocześnie że celnik myślał że jestem Norwegiem – to był miód na moje uszy. :)
Rutynowo sprzed dworca na stację podwiózł nas autobus.
Oto “sprawca ” naszej kontroli bezpieczeństwa :)
Nocleg jak zawsze w Ankerze – sprawdzona lokalizacja
Wieczorne spacerowanie po mieście:
– kamienice przy Karl Johans Gate,
– parlament
– okolica Spikersuppa
– ratusz jak zwykle pięknie się prezentuje
– a w porcie cumował tramwaj wodny który mimo późnej pory rozwoził mieszkańców po okolicy.
Zmęczony ale zadowolony – to jest kraj w którym doskonale się czuję.
Z racji, że zawsze staram się znaleźć “temat przewodni” dla moich wyjazdów – ten wyjazd dla mnie osobiście był odskocznią od szarej codzienności i takim spontonem pokazującym że z dnia na dzień można bez głębszego planu wyjechać sobie i spędzić fajny weekend. Dziewczyny zaś pierwszy raz były w Norwegii dlatego chciałem by odrobinę poczuły i złapały “norweskiego bakcyla”. Dla mnie zaś wizyta ponowna w tych samych miejscach to troszkę taka podróż sentymentalna.
Kolejny dzień zaczęliśmy od zwiedzenia Bygdøy i mojego ulubionego muzeum Kon-Tiki:
Od pierwszej wizyty fascynuje mnie Thor Heyerdahl i jego tratwy, są bowiem dla mnie inspiracją do dalszych wypraw.
I za każdym razem będąc tam mam inne doznania i odkrycia…
przyznacie że posąg przywieziony z Wyspy Wielkanocnej pobudza wyobraźnię,
czy chociażby malunki lub kości.
Na końcu obowiązkowy seans o wyprawie Kon – Tiki – Łukasz jakby nieobecny, poza wyprawą świata nie widzi :)
Obok Kon – Tiki znajduje się muzeum polarne Fram.
Można na tym statku odlecieć w marzeniach – żeby choć raz móc popłynąć ku przygodzie stojąc za sterami…
Wejścia do muzeum strzegą dzielni polarnicy
Okolica muzeów, pomimo aury miała swój urok
Znalazł się w tej szarości i “ptasi” model :)
było też dryfowanie w wodzie – a z dzioba krople wody płynęły.
Oprócz ptasiego modelu bardzo fotogeniczne (w oczekiwaniu na autobus) okazały się maluchy…
zawsze mnie ujmuje ich błogie spojrzenie i beztroskie dzieciństwo :)
Po krótkim odpoczynku udaliśmy się do ostatniego muzeum – muzeum Wikingów – a jakże.
Wieczorem natomiast postanowiliśmy odwiedzić górską część miasta i słynną skocznię w Holmenkollen.
Spowita mgłą skocznia ma swoja kolejna symbolikę – byłem na niej kilka razy ale nigdy nie wszedłem na sam szczyt – ciekawe. :)
Czas wreszcie kiedyś stanąć na jej szczycie. Podczas tego wyjazdu skocznia była w remoncie i i tak przedarliśmy się między odrodzeniem – nie chciałem dalszej partyzantki urządzać po prostu.
Ostatni dzień w Oslo przyniósł przepiękną wczesnowiosenną pogodę dlatego przed południem udaliśmy się do Parku Vigelanda
Piękna i ciepła aura sprawiła że mieszkańcy tłumnie spacerowali po parku
Co ciekawe na ostatnim zdjęciu para staruszków korzysta z dwuosobowego wózka – urocze. :)
Siedzą obok siebie – pierwszy raz widziałem taki pojazd – jak zawsze kreatywność i praktyczność Skandynawów mnie ujmuje.
Popołudniu natomiast wygrzewaliśmy się w porcie na słoneczku razem z innymi mieszkańcami.
Najlepsza miejscówka była jednak już zajęta :)
Tatuś w Norwegii – ważne ogniwo :)
Oczom naszym ukazywał się sielankowy i senny widok fjordu,
nad brzegiem którego królował zamek.
Co chwila przypływał statek turystyczny
bądź znikał w oddali odpływający prom.
Aż przyszedł czas by pożegnać Oslo – szkoda było w tak piękną i ciepłą pogodę wyjeżdżać, nic jednak nie trwa wiecznie.
Ostatnie spojrzenie na fiord z pociągu do Moss.
Jak Moss to Ryanair – i ostatnie spojrzenie na skąpana w słońcu Norwegię podczas startu.
Później już były chmury, chłód i dżdżysta pogoda = szara rzeczywistość Polan – do zobaczenia Skandynawio w kolejnej podróży…
i zabrały go dobre anioły…
Wczoraj Jego blask zgasł, ale pozostała legenda i wspaniała muzyka…
to była najulubieńsza moja piosenka:
nie zapomnijmy o innych hitach którymi rozpieszczał nas Joe:
– charyzmatyczny wirtuoz o niepowtarzalnym głosie:
Nie sposób wymienić tu wszystkich Jego dokonać, wymienię chociażby poniższe:
czy doskonale znany i rozpoznawalny kawałek:
i może na koniec:
odszedłeś za szybko, ale tak już jest że wielcy szybko odchodzą
R.I.P. Mistrzu…
święta inne niż zazwyczaj…
Jest okres przedświąteczny – czas więc na wspominki…
Święta 2011 spędziłem właśnie w Oslo.
Pierwszą rzeczą która mnie zaskoczyła wówczas to była ciepła, bezwietrzna pogoda
oraz brak śniegu.
I takie miasto miało swój smaczek – przynajmniej nie było pluchy jak u nas.
Główna ulica miasta prezentowała się całkiem przyjemnie.
I tylko rzeźbiarz przypominał że jest zima,
mozolnie tworząc swoje dzieło :) – przyznacie, że robi wrażenie.
Na plus trzeba oddać że w centrum jest lodowisko gdzie można sobie poszaleć bez limitu (i oczywiście za darmochę – w Polsce niedopuszczalne)
A i ludzie widać integrują się i cieszą się życiem.
Generalnie dzień płynął leniwie – tylko co chwilę ptaki snuły się ulicami :)
A pogoda była fenomenalna,
jedna z bocznych uliczek biegnących do nabrzeża.
Katedra – to tu przyjdę wieczorem na pasterkę.
Spacer po takim mieście, cisza i spokój – czysta przyjemność.
Pasterka (inaczej niż u nas) odprawiana była o godz 17-tej. Po niej nie spodziewałem się, że będzie czekała mnie miła niespodzianka…
Po początkowych (małych protestach :) ) dałem się namówić Pani Pastor i zszedłem do podziemi katedry na wigilijny poczęstunek.
Uznałem w głębi duszy że mam niepowtarzalna okazje posmakować norweskich świątecznych specjałów.
Z oczywistych względów zachowane zostało tylko to zdjęcie – głupio z aparatem ludzi za stołami fotografować.
Było wszystko: jadło norweskie wigilijne, choinka, fortepian i przy nim kolędy i przeróżni ludzie, od turystów po samotnych mieszkańców i rodziny. Pamiętam z jedzenia tyle że stek z renifera to coś przepysznego :)
Tak oto samotne i smutne (wydawało by się) święta przerodziły się w jedne z najlepszych spontanicznych świąt, pełnych ciepła i życzliwości.
Najlepsze jest to że siadasz naprzeciw różnych ludzi, różne historie, wspomnienia, charaktery – niesamowite. Po 20-ej podziękowałem Pani Pastor za gościnę – zostałem zaproszony przy okazji na śpiewanie psalmów o 23-ej.
Powróciłem więc do hostelu – przy okazji poznając zabawnego Serba i jego kumpla Chorwata – odświeżyłem się, przebrałem i punktualnie o 23-ej zameldowałem się w katedrze. Kościół był pełen, byli ludzie z psiakami które spokojnie leżały wzdłuż ławek. Przy wejściu każdy z nas otrzymał przedruki wszystkich psalmów i rozpoczęło się śpiewanie… :)
Nie jest tak że ludzie przychodzą, milczą, mruczą czy po prostu sobie między sobą rozmawiają (jak to u nas niestety bywa) – tam każdy bierze czynny udział prześpiewując się nawzajem. Na zakończenie wszyscy zebrali się na środku świątyni oraz przed nią składając sobie życzenia. Dziwnie ale i niezmiernie miłe jest spontaniczne otrzymywanie szczerych życzeń. W zasadzie nie musieli a podchodzili i składali mi je.
Przed drugą w nocy wróciłem do hostelu, kompani (Chorwat i Serb) nie spali i w najlepsze gaworzyli przy szklaneczce rakii. Zostałem zaproszony do towarzystwa. W sumie nie mieliśmy wyjścia i nawet jakbyśmy chcieli to nie usnęlibyśmy bo będący jeszcze w pokoju Hindus strasznie chrapał.
Doszło co prawda do zgrzytu bo nasz chrapiący koleżka wybudził się i był bardzo zły że światła mu palimy – na nic nasze argumenty że to On nie zachowuje sie cicho (w sumie nie jego wina). Hindus chciał wezwać policje w pewnym momencie (krewki temperament chorwacki omal nie rozpoczął wojny). Udało mi sie jednak panów uspokoić i przekonać że jest wigilia i po co nam zwady.
Skończyło się że Hindus dołączył do nas i przy szklaneczce trunku opowiedział co porabia w życiu. W Norwegii był pediatra i następnego ranka leciał w odwiedziny w swoje rodzinne strony – do Indii do Kaszmiru – odwiedzić swoja mamusię.
Położyliśmy się grubo po 3-ej w nocy. Mimo najlepszych chęci – przynajmniej ja – nie pospałem bo tubalny hinduski głos dudnił w głuszy pokojowej. Troszkę zły postanowiłem przespacerować się do Opery – “przynajmniej się dotlenię” pomyślałem.
Posiedziałem na jej dachu przynajmniej 2 kwadranse wpatrzony i wsłuchany w szum fiordu, troszkę w nadziei, że rozpogadzające się właśnie niebo błyśnie magią zorzy. Niestety marzenia były próżne.
Nabrzeże pięknie prezentowało się nocą.
Później przespacerowałem się ponownie deptakiem i wokół katedry, by wymęczony i zrezygnowany nad ranem legnąć na pryczę. Było mi wówczas wszystko jedno czy Hindus chrapie czy nie.
Przez kolejne dwa dni świąt zauważyłem, że mieszkańcy bardzo aktywnie spędzają czas – masa ludzi wybierała ponownie lodowisko w centrum i łyżwy.
Nie było złośliwości, pośpiechu, wariactwa- była życzliwość, uśmiech i zadowolenie z życia – godzinami mogłem wpatrywać się w ludzi czerpiąc energie i chęć do zmian w życiu by podobnie jak oni z radością korzystać z życia. Nie ukrywam że wsłuchiwałem się również w grana muzykę – niby bezproduktywny wypoczynek na ławce, a ile wrażeń i bodźców. Sam nie odważyłem się na nałożenie łyżew choćby z prostej przyczyny – nie miałem ich, każdy Norweg miał swoje łyżwy, a nie było wypożyczalni.
Ważna ciekawostka, miałem w pierwszy Dzień Świąt przygodę, razem z grupką przechodniów przechodziliśmy przez skrzyżowanie na “późnym” zielonym – no dobra raz mrugnęło i zmieniło się na czerwone gdy wchodziłem :). Dochodzę na drugą stronę, a tu wyrasta (jak z podziemi) policjant. Wita się ze mną, przedstawia i zaprasza do policyjnego vana. “Koniec” myślę “mandat jak nic”, otwierają się drzwi furgonetki – patrzę – a tam kuchnia polowa i uśmiechnięty duet policjant + strażak wręcza mi tackę ryżu z cynamonem i półlitrowy plastykowy kubek julegløgg – czerwonego wina z przyprawami ( cynamon, goździki, imbir), skórka pomarańczowa, cukier i bakalie (gł. rodzynki i migdały). Boski napój – uwierzcie…
Problem jest tylko jeden – co większe skrzyżowanie stała taka ekipa i częstowała przechodniów – po 3 skrzyżowaniach zrobiło się tak błogo i radośnie….
Później to zły byłem, że wydawałem w hostelu na śniadania po 100 NOK podczas gdy na mieście stołował się człowiek za darmochę :), a ryż na słodko był krzepiący.
W pierwszy dzień świat również za dnia przespacerowałem się na dach opery.
Za każdym razem jak jestem w Oslo uwielbiam siadać sobie na dachu opery by odetchnąć morskim powietrzem wpatrując się w fiord – coś wspaniałego.
Tego dnia o dziwo masa rodzin tez wybrała spacer, nie od dziś wiadomo, że Norwedzy kochają aktywne spędzanie czasu na świeżym powietrzu.
Drugi Dzień Świąt spędziłem (poza lodowiskiem) na wylegiwaniu się w porcie przy Aker Brygge. Pogoda była fenomenalna.
Nic dziwnego, że i tu mieszkańcy chętnie i masowo spędzali czas.
Była tez zabawna sytuacja – robiłem zdjęcie nadbrzeża gdy nagle podeszły dwie dziewczyny i poprosiły o zdjęcie.
Początkowo byłem niechętny ale gdy usłyszałem “chcemy byś zrobił zdjęcie fajnym dziewczyną norweskim na pamiątkę” – ot taki sponton.
Zobaczyły efekt i rozbawione poszły w swoją stronę. Niesamowite i bardzo miłe i pozytywne…aż szkoda że nie wziąłem kontaktu :) działo się tak szybko wszystko i znienacka.
Im bliżej wieczora tym było piękniej
Nawet pomniki wyglądały majestatyczne w grudniowym świetle.
Kolejnego dnia tuz przed wylotem przespacerowałem się najstarszymi uliczkami miasta -0 czas jakby się tu zatrzymał.
To mimo wszystko były piękne święta – święta które miały swój urok. Święta które mnie osobiście wyciszyły, a życzliwość i uśmiech oraz beztroska mieszkańców Oslo sprawiła, że były na swój sposób niepowtarzalne i fantastyczne. Choć bez śniegu i Mikołaja…
…no przesadzam – Mikołaj zerkał z wystawy sklepowej :) z torciku w cukierni :)
Po raz kolejny sprawdziło się porzekadło że nie ważne gdzie, ważne z kim (wśród kogo) spędzamy święta. Nie trzeba mieć uginającego się stołu i nie wiem jakiego przepychu, prezentów itd.
Uwielbiam nawet z takich (potencjalnie nudnych wyjazdów) wyciągać detale i smaczki – cieszmy się z małych rzeczy, bo nic dwa razy sie nie zdarzy – nie ma dwóch tych samych sytuacji. A jak śpiewa mój ulubiony Dżem “chwila która trwa, może być najlepszą z Twoich chwil…”
Moja wigilia w hostelu – pamiętam – to (skromnie) łosoś na talerzyku na stołku plasterek ciemnego serka brunøst i kubek ciepłego julegløgga.
I tak było magicznie i klimatycznie…
GOD JUL !!!!
w styczniu 2015 ponownie w Norge :)
To już pewne – pod koniec stycznia wymyśliłem sobie pętle wokół Skandynawii:
Zacznę z Gdańska skąd Wizzem polecę do Trondheim.Będę tam po południu
Tego samego wieczora wsiądę w ekspres polarny by rano być w Bodø. Tam po południu już będzie czekał na mnie prom do Svolvær (w-py Lofoty).
Na Lofotach spędzę 3 dni – mam nadzieje uchwycić zorzę. Następnie udam się do Narviku gdzie skorzystam z gościny Lapończyków (wykupiłem cały dzień u nich – w programie kulig, łapanie renifera na lasso, ognisko i ich tradycyjne jedzenie). Myślę tez by zobaczyć rezerwat polarny i po obcować wśród wilków i lisów. Szukam tez psich zaprzęgów.
Na koniec wyruszę koleją z Narviku przez Kirunę, Lulea, Uppsalę dotrę do Stockholmu – mam nadzieje że na 1 dzień się tam zatrzymam i powrót wizzem do Polski
cele:
– zobaczyć zorzę
– poznać kulturę Lapończyków
– poznać lokalne potrawy i muzykę
– złapać renifera na lasso :) (a co :D )
– psie zaprzęgi
– obejrzeć cała Szwecję (z okien pociągu co prawda ale zawsze) :)
trzymajcie kciuki…
oj będzie sie działo i będzie opowieść po powrocie w lutym :)
listopadowe podróżowanie po Czechach – mglista Praga i wizyta w winiarni.
Kiedy już ustąpiło bujanie morskie postanowiłem na 11 listopada 2011 r. pojechać do czeskiej Pragi. Dziś mogę się przyznać bo 10.11 pracowałem w biurze (dział obsługi klienta) jednak była to praca mobilna z domu. Stwierdziłem że równie dobrze mogę popracować z hostelu. Rano więc ze znajomymi autem wyruszyliśmy do Pragi. Podróż przebiegła zgodnie z planem – tyle że przez resztę dnia warowałem przy telefonie i e-mailu. Na szczęście nikt nic nie reklamował :) . Oczywiście nie obyło się bez małego faux pas bo przy meldowaniu w hostelu rozbawiony zamiast “I and my friends” powiedziałem “parents” o przyjaciołach i wszyscy gruchnęli śmiechem :)
Ja to potrafię rozbawić tłum :p
Znajomi (a była to para) zajęli się sobą, a ja pospacerowałem sobie wieczorem po Pradze.
Rankiem 11.11 miasto spowiła mgła, która była równie piękna co gęsta :)
Swoja drogą starówka i Most Karola jest bardzo piękny. Nie bez powodu zwana jest “złotym miastem” lub “miastem stu wież”
Był to bardzo krótki pobyt (wieczór i poranek) ale dzięki mgle bardzo klimatyczny wyjazd. Pozostawiłem przyjaciół, a sam ruszyłem koleją w drogę powrotną.
Pierwszym przystankiem była przesiadka w Usti nad Orlici.
Celowo wybrałem przesiadkę i 2 h czekanie by poczuć czeski klimacik. Oto bowiem na stacjach znajdują się wiejskie (mało miasteczkowe) knajpki gdzie miejscowi i podróżni mogą napić się lokalnego piwa z kufla z porządna pianką , pogadać i pooglądać narodowy sport jakim jest hokej. Wieczorami z kolei odbywają się potańcówki. Bardzo mi się to podoba że z kultura i bez partyzantki można się napić piwa (u nas wszak prohibicja a tam nawet na ulicy idąc możesz wypić piwo
Czesi słyną nie tylko z piwa ale i gościnności (bardzo wesoły i otwarty naród) więc momentalnie znalazłem towarzyszy do rozmowy. Czas jednak naglił a na tablicy widniał już pociąg do Kłodzka.
Niestety musiałem jechać dalej praca w Polsce wzywała.
Na każdej najmniejszej stacyjce jest elektroniczny rozkład jazdy – ciekawe – pomijam że nie jest zdewastowany.
Tak oto czeskim pociągiem wjeżdżałem powoli w Kotlinę Kłodzką
Z Kłodzka udałem się zdezelowana jednostką do Łodzi – o tej podróży może nie będę się rozwodził, każdy przecież zna te warunki. Dodam tylko, że pieruńsko grzali więc nie dość, że pociąg za krótki i napchany podróżnymi wracającymi ze święta państwowego, to jeszcze gorąco jak w piekle – ot taki polski folklor.
—-
Na Czechy wróciłem dokładnie tydzień późnij i ta podróż wydawała się o wiele ciekawiej. Oto bowiem Tomasz (który był ze mną w Paryżu w marcu tego roku) wygrał na lokalnym festynie w Bieszczadach :) weekend w winiarni w okolicy czeskiego Brna. Celem była winiarnia U Samsonu w miasteczku Velké Němčice
Spotkaliśmy się z Tomkiem w Katowicach rano w sobotę i pojechaliśmy do czeskiego Bohumina, w którym zatrzymaliśmy się na wyborne czeskie piwo.
Być w Czechach i nie napić się ich narodowego trunku to jak być w Rzymie i Papieża nie widzieć.
Pół godziny później wsiadaliśmy już do pociągu który zabrał nas do Brna.
Z Brna mając troszkę czasu udaliśmy się bardziej na wschód od miasta do miejscowości Slavkov u Brna.
Jest to bardzo malownicze miasteczko, które oprócz pałacu
zasłynęło z bitwy która się w okolicy rozegrała. Miasteczko wówczas z niemieckiego nazywało się Austerliz. 2.12.1805 roku stoczono tu bitwę zwana “bitwą trzech cesarzy (tak naprawdę było ich dwóch). Wojska Napoleona Bonapartego (Francja) pokonały połączone wojska austriacko-rosyjskie dowodzone przez cara Aleksandra I.
W pałacu znajduje się muzeum poświęcone temu wydarzeniu. Taka mała miejscowość ale za to z jaka historią.
Po krótkim pobycie ponownie docieramy do Brna z którego na południe udajemy się do Vranowic skąd już autobusem udamy się do winiarni.
Dotarłszy do Vranowic nie spodziewaliśmy sie ze pojawia sie kłopoty. Oto bowiem okazało się że po 15-tej nie jeździ w sobotę juz żaden autobus do Velkich Němčic !!!!
I klops – na opuszczonej stacji powitał nas tylko – kot !!!
Po krótkim namyśle postanowiliśmy zadzwonić do właściciela winiarni i poprosić go o pomoc. Zaskoczony ale bardzo miły przyjechał po nas i zawiózł do siebie.
Myślałem, że ta wizyta w winiarni to jakieś większe wydarzenie – okazało się, że my sami będziemy mieli przyjemność poznania techniki wytwarzania i degustacji wina – fantastycznie !!!
Pan Samson zaprowadził nas do swoich podziemi, opowiedział o tym jak wygląda proces zbioru i produkcji (zabawne że mówiąc po czesku rozumieliśmy go – a jak był problem to wyjaśnialiśmy miedzy sobą lapsusy słowne).
Później rozpoczęło się degustowanie poszczególnych roczników dojrzewających w beczkach piwnicy.
Ok 22-giej dołączyła do nas zaciekawiona przyjazdem gości nestorka rodu. Starsza Pani (prawie 100 latka !!!) nie odmówiła kieliszeczka wina w formie toastu.
Oczywiście każdy kieliszek wina poprzedzony był stosownym ceremoniałem a wszystko zagryzane było serem lub pieczywem razowym. Po degustacji kilkunastu beczek gospodarz poprosił nas o wybranie naszym zdaniem najlepszego wina. Problem w tym, że wszystkie były wyśmienite – zdecydowaliśmy wspólnie o jednym rodzaju i ku naszemu zaskoczeniu spotkanie przeniosło się na górę do salonu.
Na górze podczas gdy Pan z seniorka opowiadali nam o historii rodu – pokazując liczne zdjęcia i pamiątki rodzinne – Pani domu szykowała poczęstunek.
Bardzo miłe było to zaskoczenie.
Wreszcie zasiedliśmy do ucztowania :)
Gospodarz dbał by przede wszystkim lampki były pełne wina i aby w dzbanach trunku nie zabrakło – a były dolewki ;) i nawet śpiewy.
Fantastycznie spędziliśmy wieczór i z chęcią raz jeszcze odwiedziłbym Pana Samsona – dusza towarzystwa.
Nocleg mieliśmy zapewniony w sąsiednim gospodarstwie u sąsiadki która miała pensjonat.
Następnego dnia uraczyła nas pysznym śniadaniem – i tylko jej pupil pudel był niepocieszony, że nie dostał tych specjałów. No dobrze – pod stołem mu przemycałem kęski – przyznaję :). Wyprosił na “ładne oczy” :)
Przepraszam za jakość – może to wino? :) Przede wszystkim to zdjęcia(to i poniżej) robione komórką…
Po wysłuchaniu że nie mamy jak się dostać na stację, Pani była tak miła że stwierdziła że nas podrzuci a przy okazji odwiedzi swoją znajoma – więc szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę.
Mając cał dzień namówiłem Tomka na po podróżowanie po Czechach. Czeskie koleje maja fantastyczny bilet weekendowy (zwany Sone +). W ramach biletu można przez 1 dzień wybrany (sobota lub niedziela) za 100 zł podróżować wszystkimi pociągami – od osobowych przez rychliki (pośpieszne) po IC i EC. Brawo !!! :)
Nabyliśmy je i z racji że Czechy nie są dużym państwem (a maja szybkie i punktualne koleje) postanowiliśmy udać się z południa kraju na północny zachód :) przez Pragę i Usti nad Labom do Děčína – przy granicy z Niemcami w rejon Czeskiej Szwajcarii. Ot taki kaprys.
Z prag jechaliśmy EC relacji Villach (Austria) – Hamburg (Niemcy)
W mieście tak naprawdę pospacerowaliśmy z godzinę – zajrzeliśmy do dyskontu spożywczego, jedzonko pod chmurką i z powrotem do Pragi :) pociągiem EC (trasa Berlin – Budapest).
Jakość komórkowa i fatalna bo padało i pociąg gnał ale Szwajcaria Czeska robi wrażenie i to może być kolejny weekendowy cel – na przyszłość :)
Dość tych zamazańców :p
Na koniec dodam że włóczęgostwo kolejowe skończyliśmy w nocy z niedzieli na poniedziałek w czeskiej Ostrawie, gdzie po piwnym toaście w przydworcowej knajpie przejechaliśmy granicę i porannym pociągiem CHOPIN (relacji Wiedeń/Praga/Budapest – Warszawa/Kraków) wróciliśmy do domów.
Generalnie listopad w Czechach bardzo udany a odwiedziny u Pana Samsona – obowiązkowe :) polecam…
krótka opowieść o tym jak nie zostanę wilkiem morskim :)
W pewien lipcowy weekend 2011 r. spontanicznie wybraliśmy się ze znajomą na jeden dzień na duńską wyspę Borholm.
W okresie letnim między Kołobrzegiem a Nexø – drugim co do wielkości miasteczku wyspy (w jej wschodniej części) kursuje prom. Uważajcie jednak bo często z powodu sztormowej pogody bywa odwoływany. Warto więc na bieżąco śledzić rozkład rejsów.
Plan był prosty – nocą pociągiem do Kołobrzegu – dalej prom (4 h rejs) – dzień w Nexø i wieczorny powrót do Kołobrzegu – nocą koleją w głąb Polski
O dziwo od samego początku plan się powiódł – tylko do promu trzeba było dojechać taksówka bo było ok 25 min a niewiadomą było gdzie cumuje ów prom. Szybki zakup biletów (o ile pamiętam coś koło 90 zł w 1 stronę) i po chwili przy pięknej pogodzie wypłynęliśmy ku malowniczej duńskiej wysepce.
Poniżej latarnia morska w Kołobrzegu.
Początkowo nieźle się trzymałem,
później jednak nieprzespana noc zrobiła swoje i nie bacząc na masę ludzi zrobiłem sobie na górnym pokładzie posłanie… :)
i kimnąłem się, kołysany falami które rozbijały się o burtę łajby.
Najlepsze było to, że to mały prom był i co większa fala to bardziej bujało a ja jeździłem z “moim łóżeczkiem” od barierki do barierki :)
Przez cztery godziny mijały nas różne jednostki,
a pogoda wyraźnie się pogarszała.
W samym miasteczku niestety wiał silny wiatr i padało więc pierwsza rzeczą jaa zrobiłem to kupiłem bluzę polarową w sklepie z tania odzieżą bo w koszuli z krótkim rękawem i krótkich spodenkach nie dość że wyglądałem co najmniej dziwnie to mimo wszystko zmarzłem i przemokłem.
Nexø jest bardzo malowniczą miejscowością.
Niestety widać tu jednak wpływ polskich turystów – których jest masa a wyjazdy z Kołobrzegu na kilka godzin sa bardzo popularne, Nie dziwota więc że ludzie są nieufni, i podejrzliwi. Instynkt obronny i samozachowawczy po prostu.
Z racji że padało i wiało zrezygnowaliśmy z wynajmu rowerów, ale musicie wiedziec że wyspa to raj rowerowy – zresztą jak cały Półwysep Jutlandzki (Dania).
Trasy rowerowe są świetnie oznaczone (doświadczyłem tego przy kolejnym pobycie na wyspie ale to opowiem w innej historii).
Przy okazji dodam że aby przejechać rowerem wyspę (przeciąć) od wybrzeża do wybrzeża nie namęczymy się bo jak widać do Rønne mamy tylko 32 km.
Rønne to stolica wyspy i leży na przeciwległym wybrzeżu.
My udaliśmy się do motylarni przed która znajdował sie ogród z placykiem zabaw dla dzieci
Oczywiście nie byłbym sobą jakbym nie dosiadł słomianego konika :)
W motylarni najlepiej cicho siąść i delektować się skrzydlatymi cudami natury :)
W drodze powrotnej przespacerowaliśmy się po miasteczku.
Jak każde skandynawskie osady ta też była malownicza i kameralna
Szkoła za to na ścianach miała rysunki stworzone przez dzieciaki – urocze.
Ostatnie chwile spędziliśmy na rynku którego centralnym punktem jest fontanna.
I gdy wydawało się że senny i rekonesansowy wyjazd niczym nas nie zaskoczy pojawiły się problemy.
Początkowo nie mogliśmy trafić do naszej łajby – gdzie indziej wysadza ona ludzi a z innego miejsca zabierała (przynajmniej tego dnia) ?!?
Gdy na styk dotarliśmy to okazało się, że stoimy na kotwicy bezterminowo bo na otwartym morzu panuje sztorm. Była 17-ta – pełen prom ludzi.
Pierwszą godzinę, dwie ludzie cierpliwie czekali, później jednak zaczęto irytować sie i wywierać presję na kapitanie by płynąc do Kołobrzegu. A to że babcia czeka z kolacją, a to że szwagier już podjechał do Kołobrzegu aby odebrać z wycieczki, a to że skandal że takie opóźnienie etc. .
Kompletna paranoja – ludzie nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia – tak mała łajbę – niewiele większą od stateczków na Wiśle czy jeziorach mazurskich sztorm rozniesie w przecież pył.
Wreszcie po 30 min. biegania między mostkiem a maszynownia kapitan poinformował że po 20-tej wyruszymy (o 21-ej mieliśmy cumować w Kołobrzegu – staliśmy jednak ciągle jeszcze w Nexø. Po 20-tej ruszamy. Pamiętam jak dziś wszyscy w najlepsze zajadali się schabowymi z ziemniaczkami popijając zimnym piwem i gaworząc, a tylko jeden brodaty (brzuchaty) jegomość siedział na środku pokładu. Popijał whisky i gdy z nim zacząłem rozmawiać zachęcał bym spokojnie coś się napił (najlepiej z nim whisky ) bo dziać to się dopiero zacznie na otwartym morzu. Uśmiechnąłem się chcąc wierzyć że bredzi omamiony alkoholem. Wybrałem jedno piwo. Nie dopiłem go nim moja współpodróżniczka straciła przytomność dowiedziawszy się od męża, że na morzu jest od 6 do 8 stopni B (Beauforta). Wizja Titanica robiła się całkiem realna (tylko standard nie ten :p ). Oczywiście spowodowało to zamęt i kapitan niósł się z zamiarem zawrócenia do Nexø, ale gdy szybko odzyskała przytomność płynęliśmy dalej. Ostatecznie omdlała trafiła pod bar :) z racji faktu że najlepsza tam była wentylacja i najwięcej klimatyzatorów tam pracowało. Poza tym była tam bezpieczna bo zaczęło się bujanie.
Właśnie tak naprawdę nie mogliśmy zwlekać bo sztorm się nasilał i trzeba było jak najszybciej dobić do Kołobrzegu – i tak nadkładaliśmy drogi by minąć główne ognisko. \musieliśmy się jednak śpieszyć bo meldunki zapowiadały dalsze pogorszenie pogody i sztorm co najmniej 2-3 dni. Nie mogliśmy utknąć na wyspie.
Z roszczeniowego i zadającego tłumu pozostały wspomnienia, jurne babcie pobladły, wielu pozieleniało, a choroba zaczęła zbierać swoje żniwo. Łajba bujało fest – fale rozbijały się do wysokości górnego pokładu. Przez szczeliny niewielkie ilości wody na dolnym dostawały się do restauracji. Załoga dzielnie i ze stoickim spokojem sprzątała po klientach, wydawała torebki :), doprowadzała do toalet czy właśnie zbierała wodę z podłogi. O dziwo najlepiej oprócz doświadczonej załogi z sytuacja radzili sobie: współpodróżniczka która odpoczywała po incydencie i chyba było jej wszystko jedno co się dzieje (i tak leżała oparta o bar :) ), wilk morski purpurowy od nadmiaru whisky no i ja przyklejony plackiem do podłogi (do pewnego momentu). Pozostali próbując utrzymać się na nogach odbijali się bezwiednie od ścian, kanap i stołów, lecąc na siebie bezwładnie.
Nadmieniłem że do pewnego momentu bo popełniłem błąd, czuwając przy znajomej zauważyłem jak nasze bagaże na skutek przechyłu wylatują spod stolika na drugim końcu sali. Ambitnie na czworakach postanowiłem podejść i je z powrotem wsunąć . Kardynalny błąd – dziś to wiem. Czynność wykonałem ale już nie wróciłem normalny i mnie dopadła choroba morska, momentalnie. Szczegóły pominę ale przez resztę prawie 5 h rejsu i mi było wszystko jedno. Zielony wylądowałem obok znajomej i tylko co chwile cucił mnie kelner z pytaniem czy daję radę – musiałem dawać :).
Do Kołobrzegu wpłynęliśmy cało ok godz 1:30. Wychodząc uścisnąłem zadowolony dłonie załodze. W rozmowie z kapitanem pochwaliłem go i jego podwładnych za zapał z jakim radzili sobie z nami oraz za profesjonalizm. Kapitan podziękował i odparł “drobnostka – bywało gorzej” – wolę sobie nie wyobrażać :).
Ostatecznie mimo że na lądzie to w dalszym ciągu mną bujało ( uczucie zostało ze mną bardzo długo pamiętam – parę tygodni). Pozostali schodząc nie tryskali entuzjazmem a na twarzach widoczne były męczarnie choroby. W ciszy wszyscy opuściliśmy port. I tylko “brodacz miał problem z poruszaniem ale to z racji pijaństwa a nie choroby morskiej :).
Tak oto skreśliłem ze swych marzeń pracę na statkach mając w pamięci fakt jak potrafi bujać na nich. Wilkiem morskim to ja nie będę…
majówka z norweskim świętem w tle za kołem polarnym…
Święto konstytucji 17-go maja to jedno z najważniejszych (jak nie najważniejsze) i najpiękniejsze święto w Norwegii. Nie ma chyba nigdzie Piękniej obchodzonego święta niż w Norwegii.Odbywają się liczne pochody we wszystkich miejscowościach, koncerty. Hucznie obchodzone są też uroczystości w każdym zakątku globu.
17 maja to również dzień w którym uczniowie świętują koniec 13 letniej nauki. Świętowanie uczniów nosi nazwę “święta Russ – ostatnie litery wyrażenia łacińskiego „coruna depositurus”, czyli „zrzucanie rogów”
Właściwie od połowy kwietnia uczniowie chodzą ubrani w strój “Russ”- ogrodniczki albo kombinezon roboczy. Pozostałe części garderoby obowiązkowo też mają być obszerne. Kolor stroju świadczy o rodzaju szkoły, jaką dany uczeń właśnie kończy. Każdy ‘Russ’ przypina do ubrania (lub zawiesza na nim) norweską flagę. Do Święta 17 Maja wszyscy abiturienci muszą wykonać szereg zadań, aby w tym dniu móc przejść właściwe pasowanie na ‘Russ’, po którym ma miejsce wielki koncert w Oslo.
Wracając z Paryża już nie mogłem się doczekać tego majowego święta i postanowiłem że przeżyje go razem z Norwegami za kołem polarnym – jednocześnie pierwszy raz w życiu przekraczając magiczną granicę.
16-go maja 2011 wyleciałem więc ulubionym Wizzem :) w kierunku Oslo Sandefjord Torp . Gdy tylko przez okno widzę ten widok…
…to jestem najszczęśliwszy i czuje zawszę ulgę, że wracam w moje małe miejsce na Świecie – miejsce (kraj) do którego mi bardzo tęskno, z którym na swój sposób się utożsamiam i bez wizyty w którym nie jestem sobą. Wiem ze do końca mojego życia będę tam wracał z ogromnym sentymentem i radością – choćby na 1 godzinę, pół dnia, miesiąc, ale by tam być.
Nie inaczej było i tym razem, byłem najszczęśliwszym chyba ludzikiem w samolocie – za chwile wysiądę w moim utęsknionym i ukochanym kraju. Kraju gdzie wiem że nikt mnie nie skrzywdzi i zrozumie. W kraju pełnym kontrastów, w kraju który wiem że nie jest idealny (takich krajów nie ma) ale o niebo lepszym niż miejsce z którego przybywam – zarówno wizualnie jak i mentalnie.
Przejście przez kontrole bezpieczeństwa to formalność i gdy policja celna wyłapywała wyrywkowo Polaczków (z kiełbachami i kartonami fajek i alkoholami) do kontroli ja z uśmiecham na ustach zawsze witam się z celnikami i nieniepokojony wchodzę do mojego norweskiego świata.
Nie inaczej było i tym razem – wymiana spojrzeń z celnikami uśmiech, krótkie “Hei – hei” i witaj Norwegio :)
Bezpłatnym autobusem podjeżdżam na dworzec kolejowy (szlak przetarty i znany na pamięć).
Z racji że po 16-tej z Oslo miałem pociąg ku kręgowi polarnemu a była godzina 10-ta stwierdziłem że lepiej spędzić 3 h w pobliskim kameralnym miasteczku Sandefjord (oddalonym ok 10 km od lotniska) – miasteczku gdzie byłem tylko raz (podczas wspomnianej we wcześniejszej opowieści – podczas powrotu z Trondheim, gdy była śnieżyca) niż po raz kolejny spacerować po Oslo – które znam.
Udałem się więc do miasteczka by wczuć się w klimat przedświątecznej Norwegii.
Tego dnia Norwegia przywitała mnie (jak w większości razy) ciepłą słoneczna pogodą – mity że jest to zimny, ponury depresyjny kraj dawno włożyłem między bajki.
Było cieplutko i zielono – przyroda budziła się do życia.
Każde miasto przystrojone jest flagami z okazji Święta Konstytucji.
Na malowniczym rynku w miasteczku,
malownicze uliczki, domki oraz kościółek, :)
Ja jednak udałem się w stronę portu – po drodze zatrzymując się przy fontannie na rondzie.
Paradoksalnie było tak przyjemnie ciepło ze bryza z fontanny przyjemnie chłodziła człowieka.
Wreszcie dotarłem do portu gdzie mogłem się delektować widokami
Nim wyjechałem z miasteczka na północ, powróciłem na rynek czas płynął sennie – ptaki ćwierkały…
psiak leniwie wygrzewał się na słonku obok klombu…
norweskie mamy spacerowały z bąblami na rękach…
a abiturienci świętowali święto Russ.
Jednak nic nie trwa wiecznie – czas się zbierać, najpierw do Oslo później do Trondheim i dalej na północ.
Z ciekawości postanowiłem za koło polarne dojechać koleją nie dolecieć :) Lubie kolej i choć to o wiele dłużej –> podróż trwała 20 h to miała swój smaczek :)
Norweskie dworce – komfort nieosiągalny przez dekady dla PKP…
miło, schludnie (brak żuli), brak kolejek – Norwedzy kupują bilety w automatach ich liczba jest na tyle wystarczająca by w kolejce stały max 2 osoby (szanujmy swój czas). Obok przechowalnie bagażu byś turysto mógł zrzucić klamoty i pozwiedzał troszkę. :)
Jeszcze tylko do kiosku Narvesen po mój nektar :)
ale uwierzcie mi jest przeepyszny. :)
Zbliżał się jednak mój pociąg który zawiezie mnie do Oslo S.
W Oslo czekał już na mnie znany pociąg – jak wspomniałem we wcześniejszej opowieści do Trondheim – niezmiennie 16:07 :) do tego miasta właśnie
Przejeżdżając Norwegię koleją dopiero dostrzegłem piękno górskiego krajobrazu Gór skandynawskich, które co chwilę się zmieniały a ja wklejony w szybę pociągu podziwiałem i delektowałem się i tak prawie 7 h :) !!!! i nie nudzi się…
Aż nagle ogarnęło mnie lekkie przerażenie bo oto pojawił się…
…śnieg !!! Ale nic – jadę dalej…
2 h później (tj. po 23-ej) docieram do Trondheim – które znam z poprzedniej podróży, od tego momentu wszystko co doświadczę, zobaczę będzie nowe i bardziej północne a nad ranem przekroczę koleją granicę koła polarnego :) wow…
W Trondheim przesiadka – dalej jadę tzw. koleją polarną – jest jednak 30 min czasu, nie muszę gnać jak dzicz w Polsce i zajmować miejsca (wystarczy dla wszystkich a bilety i miejsca są numerowane). Zostawiam więc bagaż w wagonie i wychodzę więc na krótki spacer po Trondheim.
Mimo, że jest po 23-ej jest jeszcze widno – “zbliżam się do granicy dnia polarnego ” – pomyślałem.
Ponownie wizyta w Narvasen i tym razem skusiłem się na pyszne słodkości :)
roboczo nazwane przeze mnie “psie kupki” :) :) :)
Na zegarze 23:40 czas ruszać ku przygodzie dalej….
Mój cel to Bodø – miasteczko za kołem polarnym na wysokości Wysp Lofotów.
Mimo, że chciałem chłonąc krajobrazy niestety organizm odmówił posłuszeństwa i była drzemka :/ głupi organizm :)
Gdy tylko przebudziłem się to za oknem ujrzałem bajkowe widoki – spojrzałem na GPS jestem za kołem – jej jak tu pięknie i dziewiczo…
Troszkę mnie przerażało że w miarę jak pociąg podążał ku północy przybywało śniegu ale było pięknie, wszak ja jadę w ciepełku i nie muszę wychodzić na śnieg.
Swoja droga mijając co kilkanaście kilometrów !!!! pojedynczy dom pomyślałem ze muszą jego mieszkańcy szanować sąsiadów :)
I jeszcze pomęczę kilkoma krajobrazami :)
Az wreszcie po 7 rano dojechaliśmy do Fauske
i zmienił się krajobraz – do Bodø zostało niespełna 30 min.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy ile radochy jest kiedy wysiada się w miejscu docelowym – cało i zdrowo = cel osiągnięty, satysfakcja i giga podniecenie co zobaczę jak tu jest i w ogóle.
Mój polarny ekspres…
dowiózł mnie po 20 h do Bodø.
Dochodziła 9-ta rano plan był taki zrzucić bagaże i na paradę wszak dziś 17-ty maja :)
Dla wszystkich zainteresowanych :) nocleg w miasteczku najlepszy w hostelu który mieści się…
…na dworcu kolejowym na piętrze. Fantastyczne, nie włóczycie się z bagażami tylko winda cyk na górę i jesteście w hostelu.
Warunki całkiem przyzwoite :)
Do dyspozycji gości jest doskonale wyposażona kuchnia.
Szybko więc się zakwaterowałem i biegiem na pobliski ryneczek bo parada już trwała:
Barwny korowód szkół, organizacji, mieszkańców i orkiestr kilkukrotnie okrąża miasto. Tłum wymachuje flagami i wykrzykuje “wiwat 17-sty maja”, jest głośno i radośnie (nie to co u nas 11-go listopada – że strach wyjść). Do pochodu oczywiście można się dołączyć – z czego skorzystałem :)
Ok godz 13 pochody się skończyły a ludzie zapełnili kawiarenki i plac rynku by spędzić wspólnie ten dzień na rozmowach, śpiewach itp.
Okoliczne uliczki wokół rynku i wybrzeże również mają swój urok.
Po 15-tej na rynku zaczęła grac orkiestra miejscowa.
Pobliski okręt marynarki przeżywał istne oblężenie chętnych by wejść na jego pokład.
Generalnie ludzie do późnych godzin nocnych przesiadywali na kawie, piwie i gaworzyli oraz śpiewali.
Nawet psiaki były przystrojone i sielanka i im się udzieliła.
Opuściłem wieczorem ponownie rynek by podejść do przystani na krótki spacer.
Później udałem się do hostelu – troszkę pomieszkać ;) i się zdrzemnąć, choć powiem, że miałem z tym problem. Nie wynikało to z faktu że było widno i nie mogłem spać, ale dlatego że szkoda mi było czasu na sen. Niestety musi człowiek spać więc wypracowałem technikę 2-3 h snów :) przez to o różnych porach mogłem funkcjonować. Tak oto wieczór przespałem.
Nim jednak się położyłem zerknąłem sobie na stację i pociąg który za kilka dni miał mnie zabrać z tego cudnego miejsca.
Przebudziłem się po północy i udałem się jak najszybciej na miasto. Ciemno nie było a w kulminacyjnym punkcie nocy jest co najwyżej krótki okres szarówki wieczornej.
Uliczki opustoszały i mimo że nic się nie działo i obszar był nieznany czułem się tam bardzo bezpiecznie, a szerokie ulice skojarzyły mi się z ulicami w dalekiej Kanadzie czy na Alasce (choć nie byłem tam – jeszcze ;) ).
Zaciekawiony odgłosami dochodzącymi z lokalu przy rynku – postanowiłem zajrzeć – tak oto trafiłem po raz pierwszy do norweskiego pubu :)
Było bardzo miło, grała kapela, ludzie radośnie spędzali noc na świętowaniu przy piwie (dodam słabym – ale mi smakowało) choć cena za nie nie napawała optymizmem – ok 70-80 NOK (35-40 zł) za 0,4 kufel. Przynajmniej głupio się człowiek nie spija i lepiej się- pomyślałem. Zagadnięty przez grupę mieszkańców chwile dosiadłem się i od dziewczyn dostałem prezent z racji święta – ich flagę :) miły gest. Flaga do dziś zajmuje główne miejsce w moim domu. :) Tańce i śpiewy trwały w najlepsze.
Byłem też świadkiem jak chory człowiek o kulach (to że był wstawiony też miało znaczenie zapewne) wracając z łazienki przewrócił się i nie dał rady się podnieść. Momentalnie sala zamarła i większość rzuciła się by mu pomóc podczas gdy druga grupa stwierdziła, że jak tamci go pozbierają z podłogi to on musi się z nimi napić. Całość szybko obrócono w żart. Wznowiono zabawę wraz z obitym (zapewne) jegomościem. Nie dało się odczuć by osoba niepełnosprawna była jakoś inaczej traktowana czy dyskryminowana. Później podczas tańców (szeroko pojmowanych – bo ów młody biesiadnik miała b.duże problemy z poruszaniem się o kulach) stał się gwiazda parkietu i oblepiony dziewczynami brylował.
Od razu pomyślałem jak inni mentalnie są Skandynawowie i jaka przepaść dzieli nas od nich. Sam mam problemy i wchodząc do lokalu czy poznając ludzi czuje się dystans, niekiedy politowanie a niekiedy szyderstwo – ale to oddzielna historia. Niemniej jak się przyglądałem to zagadał Norweg z pytaniem co tak patrzę na gościa – przecież to jest normalny człowiek, a że trochę oryginalny z racji odmienności. Odpowiedziałem mu, że podziwiam Ich – Norwegów za otwartość i tolerancję dla innych. Uśmiechnął się. Uświadomił mi – zresztą nie on jeden – że nie ma znaczenia jak wyglądasz czy masz różowy sweterek czy wypasione auto, czy mieszkasz w willi czy w chatce, czy jesteś zdrowy czy np. nie. Ważne co sobą reprezentujesz. I choć wiem, że to może górnolotne i utopijne – może i naiwne (niejednokrotnie tego doświadczam – powiem wręcz codziennie ) – to chcę wierzyć że nie wszędzie jest tak jak w Polsce.
Lokal opuściłem koło 3 mimo ze mieszkańcy (różni wiekowo – naprawdę od młodych po starsze osoby) bawiły się w najlepsze – udałem się ponownie do przystani.
Było już zdecydowanie wietrzniej i czuć było że nadchodzi zmiana pogody. Do wczoraj było słonecznie i przyjemnie ciepłe +7 – +9 stopni. Wiem, wiem dla wielu moich znajomych to kontrowersja jak może być wtedy ciepło? Ci co mnie znają wiedzą że 20 stopni to dla mnie upał :p – stąd też skandynawski kierunek a nie afrykański skwar. :p
Koło 6 rano wróciłem do hostelu by przeżyć kolejna przygodę. Zastałem oto mojego czarnoskórego współlokatora w nie najlepszej kondycji i proszącego mnie o pomoc w znalezieniu lokalnego szpitala. Pomogłem mu i razem zjawiliśmy się w szpitalu. Upewniwszy się, że krzywda mu się nie stanie wróciłem do hostelu by chwile się zdrzemnąć. Nie minęła może godzina gdy zbudziło mnie pukanie do drzwi. Otwieram i widzę kierownika hostelu w towarzystwie dwóch “kosmitów” – panowie od stóp do głów w kombinezonach ochronnych z dużym plastikowym workiem próżniowym, myjka ciśnieniowa i wysięgnikiem !!! Osłupiały wpuściłem panów. Panowie w kombinezonach skierowali się do kąta gdzie znajdowały się rzeczy mojego towarzysza. Za pomocą chwytaka wzięto jego torbę, delikatnie umieszczono w worku próżniowym. Drugi natomiast myjką parową zaczął czyścić kąt. W tym czasie właściciel przepraszał mnie i próbował wyjaśnić cel wizyty. Okazało się, że mój współlokator poważnie się rozchorował -kierownik jednak uspokajał mnie że to rutynowe działanie prewencyjne i nic mi nie grozi. Niemniej zaproponował pomoc jakbym źle się czuł i chciał oddać mi pieniążki (!?!) za dyskomfort wraz z przeprosinami ze strony hostelu.
Po krótkim namyśle i ocenie sytuacji stwierdziłem, że czuję się doskonale, nic mi nie dolega – podziękowałem więc za pomoc i odmówiłem przyjęcia pieniędzy. Nie mogłem, korzystam z usługi więc dlaczego mam nie płacić? A przygody się zdarzają. Okazało się ostatecznie że przybysz z Czarnego Lądu miał jakiegoś wirusa którego przywiózł z Afryki a który wywołał u niego obawy przy zmianie temperatur. Ja na szczęście po dziś dzień czuje się świetnie (choć po powrocie do kraju prewencyjnie się przebadałem).
Skoro jednak całe wydarzenie mnie wybudziło to postanowiłem nie tracić czasu i udałem się znowu na spacer po mieście. Musicie wiedzieć, że w takich miejscach nie ma za dużo atrakcji 1 góra 2 muzea, kino kościół, dom kultury, biblioteka i parę sklepików kameralnych (prowadzonych z przysłowiowego “dziada-pradziada”).
Największym bogactwem jest tu przyroda, cisza i surowość krajobrazu – to wszystko budzi we mnie podziw i respekt oraz szacunek dla świata.
Nim jednak udałem się w okoliczne bezdroża postanowiłem zajrzeć cóż rankiem dzieje się na rynku, a tam…
odbywał się właśnie zlot motoryzacyjny.
Spędziłem tam chwilkę – samochody nie są aż tak moja pasją. Później stwierdziłem, że zajrzę na miejscowe lotnisko. Postanowiłem tak z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze poznam na nie drogę co się przyda jak kiedyś tu ponownie przylecę. Po drugie spacerując przyjrzę się przedmieściom i zobaczę jak one funkcjonują.
Malownicze, skromne obejścia urzekły mnie :) i maja swój klimacik. Wszędzie czysto i schludnie. A poza tym taki domek nad fiordem? :) mmmmm poezja….
Nim doszedłem na lotnisko rozpadało się i zaczęło wiać.
Spędziwszy chwilę przy kawie i obserwowaniu startujących samolotów – mimo lokalnego lotniska dużo jest lotów (to bardzo łatwy i popularny rodzaj środka transportu, i wygodny) – wymyśliłem w swej makówce że skoro wieje to musi na nabrzeżu być sztorm :) więc z powrotem do miasta wdychać jodek. :)
Gdy dotarłem okazało się że się nie myliłem – deszcz silniej zacinał a wiatr no przesadzał już z tymi porywami. Mimo że przemokłem i zziębnięty byłem to przespacerowałem się wokół przystani.
Skoro padało po godzinie wróciłem do pokoju i spożyłem szumnie zwany posiłek – zakupy zrobiłem po drodze do hostelu.
Kolejno od góry :) – sok, mleko czekoladowe, sok, truskawki :) piwo; poniżej łosoś, kotleciki rybne z łososia, ser brązowy oraz pieczywo.
Z racji że uwielbiam truskawki one były najpyszniejsze i bardzo wówczas tanie – coś koło 6-7 NOK (3-3,5 zł).
Wieczorem (ok 21-ej) dopiero się prze pogodziło i co fascynujące na tej szerokości (z racji braku nocy) postanowiłem wyjść w okoliczne góry :)
Nie mam z tym żadnych problemów i obiekcji a mam okazje poćwiczyć zmysł orientacji w terenie :)
Nie marnując czasu udałem się wzdłuż torów w kierunku najbliższych pagórów.
Po drodze zauważyłem piwny pociąg który właśnie wjechał na stację. :)
Między domkami na obrzeżach
w 20 min wyszedłem poza miasto i oczom ukazał się inny świat :)
pełen ciszy, ćwierkających ptaków, przyroda na całego. Tak to jest to co lubię – człowiek i natura.
Zachęcony szybko przecierałem nowe – szeroko pojmowane szlaki, :) dodam że wszędzie można w Norwegii chodzić, szlaki akurat tu dukty nie są oznaczone i frajda jest większa ale z głowa trzeba to robić – ja zaliczyłem jedno bagno :) Pilnowałem tylko by pamiętać na których ściekowych krzyżówkach gdzie skręcałem by móc wrócić.
Na szczycie rekompensata była piękna panorama na “śpiące” miasto
Inne widoki nie były wcale gorsze a zważywszy że była to pora 24- 3 w nocy to robiło to wrażenie :)
Az szkoda było wracać do miasta – jednak po 3 w nocy ogarnęło mnie znużenie i postanowiłem wykorzystać mozliwośc ostatniego noclegu w łóżku – wszak na noc wyruszałem pociągiem w podróż powrotną.
Schodząc innym zejściem natknąłem się na szlak turystyczny :)
Po drodze zatrzymałem się przy domku
i pomyślałem że fajnie byłoby mieć taki kącik w Norwegii.
Do południa odsypiałem nocne włóczęgostwo, mając jeszcze cały dzień postanowiłem (korzystając z lepszej aury posiedzieć nad fiordem w okolicach przystani, by nacieszyć się ostatni raz widokami i nabrac energii na trudne do kraju powroty.
Ktoś w pobliżu łowił sobie coś na obiad :) u nas by od razu mundurowi biegali z blankietem mandatów.
Stateczki miejscowych (przypływają może na zakupy :) ) i duże jednostki turystyczne co chwile wpływały do zatoki.
W oddali miasto żyje swoim życiem, lotnisko co chwilę odprawia kolejny samolot,
ludzie rodzinami korzystają z pogody przyjeżdżając na nabrzeże rowerami, niektórzy rozkładali kosze piknikowe.
Najmniej wrażenia zrobiło to na ptakach :)
I tak oto sennie, miło i bezstresowo minęło kolejne popołudnie.
Przed wieczorem tradycyjnie księgarnia, pamiątki, sklep muzyczny i o 21-ej niestety musiałem pożegnać miasto. Czas wracać :( czynność której nie lubię, bo niby do czego mam wracać?
Polarny pociąg już jednak czekał – pług przed lokomotywą zwiastował że znów będziemy się przebijać przez śniegi północy :)
Wyjeżdżając ze smutkiem stwierdziłem że jeszcze tu kiedyś wrócę bo kameralne i przyjemne to miejsce (nie myliłem się :) ) – ja już po prostu tak mam że się nie żegnam i chce ponownie wracać…
Przyznam że trasę do do Trondheim (którą znałem), szczęśliwy, przespałem.
Nad ranem w okolicach Trondheim powitała mnie piękna pogoda i piękne widoki wybrzeża.
Przed 8 rano szybka przesiadka do drugiego pociągu i 7 godzin w stronę Oslo.
Standard jak widać zgoła odmienny od polskich realiów. Wybrałem miejsce z dopłatą Komfort (za dodatkowo 90 NOK) z ciekawości by porównać i dostrzec różnicę. Polega ona na tym że macie dostęp do prasy i nielimitowanej kawy i czekolady na gorąco / lub oczywiście herbaty w ramach podróży. Gniazdko energetyczne i wi-fi oczywiście w standardzie przez cała podróż i nie zacina się (czytaj nie jest to prowizorka jak u nas.
Miałem tylko mały problem na skupieniu się czy serfowaniu w sieci skoro za oknem takie krajobrazy
Najpierw niewinna “wyspa skazańców” w Trondheim – widziana z pociągu
Później już tylko przyroda,
okraszona czasami pięknymi domkami :) niczym z bajki,
drogami – marzę kiedyś o możliwości posiadania bratniej duszy i k ampera by móc zwiedzać świat.
I znów przyroda i domki i tak 7 h cudownie…
W Oslo kolejna przesiadka i za 3 h będę już na lotnisku. Jadąc podmiejskim pociagiem dosiadła się Pani z psiakiem – oto jak zwierzęta żyją w Norwegii.
Nie to co nasze biedaki na deszczu, mrozie porzucane gdy się znudzą czy na łańcuchach – bez perspektyw i lepszego jutra. Śmiałem się w duszy, bo tam nawet jak wychodzą ludzie na spacer to pomijam, że sprzątają po pupilu, ale nawet pies ma inna mentalność nie rzuca się nie obszczekuje, nie ujada tylko z gracja towarzyszy swojemu opiekunowi. Są zadbane i szczęśliwe – wystarczy spojrzeć na zdjęcia i tego jegomościa. Oczywiście pachnący i zadbany więc miał swoje miejsce w fotelu. No i nie pytajcie o bilet – tylko u nas za wszystko się płaci.
Na lotnisku czekała już na mnie taksówka powietrzna :)
która bezpiecznie dowiozła mnie do domu.
Reasumując to był fantastyczny wyjazd, pełen wrażeń, doznać i przełomowy – uświadomił mi że warto stawiać sobie cele i je realizować. Byłem tam również wystarczająco długo by nabrać spokoju, pokory. Uświadomiłem sobie, że nie ma znaczenia że mam ułomności bo Świat jest piękny, a że jest jak jest tu gdzie mieszkam? Że postrzegają mnie jak postrzegają, cóż przykre ale otoczenia nie przekonam, a skoro nie usunę się w inne bardziej przyjazne dla mnie środowisko. Nie ja stracę na tym, że opuszczę kraj pełen zawiści, nerwowości, wzajemnych roszczeń i pretensji, nietolerancji, cwaniactwa i kombinowania. Owszem muszę tu być – taki los – trudno. Wiem jednak że jest to chwilowe – kiedyś bidę żył w innej części świata – jestem tego pewien – pytanie tylko kiedy to nastąpi?
Nie wiem ale cierpliwie czekam…
Norwegia na pewno nie jest idealna (dostrzegam z perspektywy czasu wady i bolączki), ale na pewno inna, być może lepsza? Czas pokaże…
bonjour Paris
W marcu 2011 postanowiłem odwiedzić jedno z miast magicznych (mimo to nie bardzo mnie przyciągało – może dlatego że nie lubię oklepanych miejsc) będących marzeniem wielu – mowa o Paryżu.
Połowa marca wydała mi się odpowiednia z racji faktu że to wczesna wiosna i doskonały czas na złapanie pozytywnej energii podczas podróży. Nie sądziłem jednak że rozpocznie się ona z takimi przygodami.
W podróży towarzyszył mi znajomy – Tomek. Plan był taki by po raz pierwszy wystartować spod krakowskich Balic. Tyle teorii w praktyce okazało się bowiem że mgła uziemiła wszystkie loty. Pomijam gigantyczne kolejki do punktów odprawy w celu przebookowania, ale jedyne po 2 h czekania co mi zaproponowano to… zwrot kosztów przelotu !!!!
Zgrozo – wyczekiwany wyjazd legł w gruzach i zawód potworny, nakręcacie się tygodniami a tu klops – i co mi po tych 39 zł za bilety?
Postanowiłem po raz 2 ustawić się w ogonku i spróbować ponownie – kolejne 2 h wśród rozbawionych sytuacja ludzi i staję znów przed stewardesami. Przyznaję że posłużyłem się podstępem mówiąc że muszę się dostać jak najszybciej na spotkanie biznesowe by podpisać umowę – w przeciwnym razie będą kary umowne którymi obciążę przewoźnika. :)
O dziwo – pomogło !!!!
Panie najpierw zapytały czy nie przeszkadza mi abym rozpoczął lot jutro z innego miasta (była wszak godzina 20-ta) – zgodziłem się bez wahania byle tylko dostać się do celu. Kolejne kilkanaście minut upłynęło na szukaniu wariantów – Wrocław – Atheny – Paryż / nie, Katowice – Rzym – Paryż / nie itd. . Wszędzie było mniej niż 2,5 h na przesiadkę.
Kolejne pomysły zaangażowanych stewardess zaczęły mi się podobać – próby były przez Madryt, Berlin, Londyn a nawet Majorkę :). Rozbudzało to moją ciekawość na nieoczekiwane uatrakcyjnienie wyjazdu. Wszystkie jednak spaliły na panewce z tego samego powodu – brak skomunikowania. Aż wreszcie eureka jest lot na jutro – relacja: Bratysława (Słowacja) – Paryż. Ucieszyliśmy się z Tomaszem (a w zasadzie ja bo Tomek miał do mnie zaufanie że go dowiozę :) ). Niepokoiło mnie tylko to że nie mogłem się skontaktować z hostelami w którym mieliśmy lokum (dwa oddzielne hostele bo Tomasz zdecydował się w ostatniej chwili). Powody były 2 prozaiczne: 1.brak nr telefonów, 2. nawet jak udało mi się przez internet je znaleźć (kiepski zasięg mieli na lotnisku swoją drogą) to okazało się że Francuzi gaworzą tylko w swoim ojczystym języku (o czym się w trakcie całej podróży brutalnie przekonałem). Od razu skojarzenia do słynnego serialu komediowego “Allo, Allo” mi się nasunęły i do wyśmiewania przez Francuzów wszystkiego co brytyjskie i odwrotnie.
Wracając do obaw pomyślałem “Łukasz damy radę – jakoś będzie, nie z takich sytuacji się wychodziło”.
Tak czy owak trzeba było parę godzin pogarować w Mieście Kraka, by nad ranem ruszyć w dalszą drogę.
Najlepiej odreagowuje się przy “złocistym trunku”
O dziwo dość tanią knajpę znaleźliśmy na samym rynku – dokładnie nie pamiętam ale piwo coś koło 6-8 zł kosztowało.
o 2 w nocy powoli opuszczaliśmy rynek by zdążyć na 1 pociąg w kierunku Czechowic Dziedzic ( i dalej Zwardonia). Polskie “osobówki” – wiadomo jakie są, ale nam było wszystko jedno bo i tak spaliśmy jak susły.
Ok 8-mej przekroczyliśmy granicę w Zwardoniu (słowackie Skalite) i słowackimi pociągami już szybciej i wygodniej pomknęliśmy do stolicy nad Dunajem.
Przed południem zameldowaliśmy się w Bratysławie i mając zapas 2-3 h wybraliśmy się na zakupy (śniadanie po studencku w parku wypadało zjeść :) ) oraz na krótki spacer po deszczowym mieście.
Zajrzeliśmy w okolice pałacu prezydenckiego,
oraz na zamek królewski.
Z dziedzińca rozpościera się piękny widok na most w stronę Wiednia ( z restauracją na górze masztu oraz na piękny (modry – trochę mniej :) ) Dunaj.
Co ciekawe niecałe 60 km dzieli Bratysławę od Wiednia – kursuje komunikacja podmiejska między miastami, bywałem w Bratysławie kilkakrotnie a ani razu w Wiedniu – trzeba pomyśleć. :)
Wracając do wyprawy miałem tylko jeden niepokój mały – nie mam mapy a gdzie Słowacy mają lotnisko?
Metodą prób i błędów (oraz intuicji geografa :) ) namierzyłem zarówno lotnisko jak i bezpośredni autobus z centrum.
2 h przed odlotem stawiliśmy się na nim (tak standardowo przyjąłem by 2 h być na lotnisku mimo, że nie mieliśmy bagażu rejestrowanego, a tylko podręczny mały plecak – ot taka zasada nr 1).
Z Bratysławy wylecieliśmy wieczorem również z małym poślizgiem spowodowanym pogodą, ale przynajmniej lecimy.
Lotnisko Beauvais leży 80 km na północ od Paryża. Z lotniska oczywiście lotniskowym busem (zapewne przepłacając, ale nie wpadłem jeszcze na tańszą alternatywę) za ok 30 euro (+\- 120 zł) dostaliśmy się w zachodnie dzielnice Paryża (dla wtajemniczonych XVI dzielnica -okolice stacji metra Charles de Gaulle Etoile). Wyobraźcie sobie że lądujemy tam ok 24-ej, każdy napotkany człek tylko po francusku gada i nijak nie możemy się odnaleźć. Dramaturgii dodaje fakt że nie wiemy czy mamy noclegi, jeżeli mamy to gdzie? I znów umysł geografa – podróżnika pracuje na 200 % , plus foldery z lotniska, plus mapa poglądowa ze stacji metra – szybka orientacja w terenie co gdzie jak i w automacie za 1,2 euro kupujemy bilet jednorazowy (ważny bodaj godzinę czy 45 min). Ok 1,3 w nocy docieramy do klimatycznego hostelu (gruby zaspany facio w bezrękawniku ziewający plus dym nikotynowy na portierni że siekierę można zawiesić – istna speluna. Widząc to nie dziwiłem się, że na maile nie odpowiadają i nie przysłali nawet potwierdzenia rezerwacji. Lecz ku mojemu zdumieniu Tomek bez problemu znajduje tam swój nocleg mimo kompletu i spóźnionym o dobę przyjeździe ?!?!
Z ulgą żegnam go i sam udaję się do IX dzielnicy na swoją “metę” okazało się że była niedaleko (słynnego z racji kasztanów) Placu Pigalle. Gdy dotarłem (ok 3 w nocy) ku mojemu zdziwieniu najpierw kilkanaście minut dobijałem się do opustoszałej suteryny (dodam że dzielnica nie na paja optymizmem – wszędzie syf, śmieci i masa kolorowych emigrantów handlujących na ulicy czym popadnie non stop) by później usłyszeć od równie zaspanego, wkurzonego i brzuchatego jegomościa, że anulował mi rezerwację bo nie przyjechałem wczoraj. Co gorsza miał podobno komplet i kazał mi rano się pojawić jak się wyśpi to coś pomyślimy !!!! Wybłagałem go aby pomógł mi w tej sytuacji – środek nocy, sam w Paryżu bez noclegu – chyba z litości (bym się wreszcie odczepił i bym dał mu spać) nieudolnie naszkicował mi na małej kartce mapę jak mam się dostać w pewne miejsce. Do dziś nie wiem jak po francusku gadającego gościa zrozumiałem i przekonałem do pomocy – to chyba adrenalina (i chęć przetrwania w miejskiej dżungli :) ). Usłyszałem ” wiesz mam znajomego Pakistańczyka co ma noclegi obok stacji Lyon, on Ciebie na bank przenocuje powołaj się na mnie”. “Kurcze przecież stamtąd jadę” – pomyślałem (tam zostawiłem Tomasza), ale nic udałem się w drogę powrotną metrem wśród brudnych i śmierdzących oraz pijanych miłośników nocnego transportu zbiorowego. Oczywiście z duszą na ramieniu i uwagą by nożem przypadkiem nie dostać (choć było spokojnie i nikt nie zaczepiał – ale wiadomo to potężna aglomeracja).
Ok 5 nad ranem odnajduje Pakistańczyka – te wkurzony bardziej ale chyba dlatego że nawet nie próbuje spać, a co chwilę ma “przybyszów” bez rezerwacji powołujących się na kolegę z IX dzielnicy :). Czterech gości przede mną w kolejce dukało kolejno nazwisko “zbawcy” z IX-tej dzielnicy :). Gdy doszedłem nie musiałem nic mówić – usłyszałem “Od X i Y”?. Odkiwnąłem twierdząco. W odpowiedzi usłyszałem łamaną angielszczyzną “a co to noclegownia? Ale tylko do rana do 11-tej !”. Zabrałem klucz i tyle mnie widział (na wypadek gdyby się “rozmyślił”).
Pokoiki znajdowały się na wewnętrznym (ukwieconym) dziedzińcu w kwadracie kamienic i znajdowały się w suterynach na parterze. Mimo że były to skromne warunki (2 piętrowe łóżka, miska z wodą oraz wydzielona ubikacja) to było to bardzo schludne choć ascetyczne. Dla mnie była to oaza spokoju i ukojenia, troszkę klimatyczna :) taki paryski raj – cóż oczekiwać za 15 euro (+/- 60 zł)?
Dodam że teraz jak będę się wybierał tylko tam będę próbował znaleźć nocleg. Plusem całej sytuacji był fakt że od Tomka dzieliła mnie jedna stacja metra, więc nie musiałem się szybko zrywać i godzinę gnać na spotkanie.
Przed 10 pozbierałem się i ogromnie wdzięczny Pakistańczykowi dziękując opuściłem hostel by powrócić na IX dzielnice by znaleźć nocleg na dalszą noc. Tym razem nie było problemów i zamieszkałem w bardziej obskurnej dzielnicy i warunkach. Po zrzuceniu plecaka w kącie wreszcie mogłem wyruszyć na miasto – jak na zawołanie skontaktował się Tomasz i umówiliśmy się na spotkanie pod Łukiem Triumfalnym ok 12-tej.
Nabyłem więc kolejny bilet jednorazowy i ruszyłem w kierunku umówionego miejsca.
Metro jest najdogodniejszą i najszybsza forma podróży a bardzo gęsta sieć z licznymi liniami pozwala dostać się wszędzie w niedługim czasie
Na spotkaniu z Tomkiem uzgodniliśmy strategiczne czasy i miejsca spotkań – od samego początku z racji różnic, zainteresowań i środków finansowych ustaliliśmy bowiem, że każdy z nas na własna rękę zwiedza Paryż. Tomasz udał się na Wieżę Eiffla ja natomiast kierowałem się by zobaczyć Pałac Inwalidów i później Luwr. Tomka nie bardzo to interesowało, a ja z kolei nie miałem ochoty spędzić ponad 2 h wśród masy Japończyków w kolejce do kasy by nabyć bilet na wieżę. Kiedyś na pewno na nią wjadę – podczas tej podróży odpuściłem sobie.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie przy Łuku
i w drogę zwiedzać miasto. Po drodze do Pałacu Inwalidów (towarzyszył mi przez chwilę Tomek) podziwialiśmy Pola Elizejskie.
Parę sekund na zdjęcie i chodu z pasów bo kawalkada rusza na Ciebie :)
Po drodze pod Pałac Inwalidów zobaczyliśmy inny pałacyk (bodaj Grand Palais), oczywiście nie omieszkałem do niego zajrzeć – poza odwiedzeniem pomyślałem o kupnie karty miejskiej (tradycyjnie) – koszt coś koło 35 euro (+/- 140 zł). Mieści się w nim Muzeum Sztuk Pięknych.
Wnętrze pałacu było bardzo ładne i wytworne,
natomiast wewnętrzny ogród zwiastował już wiosnę w powietrzu. :)
Pod arkadami w ogrodzie dostrzegłem francuską Wenus. :)
Na zewnątrz w parku surowo obserwował ludzi Winston Churchill,
kolejnym przystankiem był Most Aleksandra
W tle zdjęcia po lewej widać już Pałac Inwalidów, po prawej – wiadomo :) – symbol miasta.
Sam most długości 107 m i szerokości 40 m zbudowany w latach 1896-1900 nazwany na cześć Cara Aleksandra II.
Jeszcze Sekwana.
Nim dotarłem do Pałacu Inwalidów “potarzałem się” :) po bujnej, pachnącej, zielonej, wiosennej trawce – odpoczywając przy okazji.
I ta majestatyczna wieża w tle…
jednak przede mną fascynująca budowla – Pałac Inwalidów.
Kryje on w swoich murach m.in. Muzeum Legii Cudzoziemskiej i uzbrojenia
Jednak najważniejszym miejscem jest sarkofag najsłynniejszego z Francuzów – Napoleona Bonaparte.
Kolejnym odwiedzonym przeze mnie miejscem był Panteon.
To taki “polski Wawel” – mauzoleum mieszczące w swoich kryptach wszystkich wybitnych dla Francji. Są tam m.in. grobowce Woltera, J.J.Rousseau.
Mnie najbardziej interesowało mauzoleum Piotra Curie i Marii Skłodowskiej – Curie.
Nie powiem – pogubiłem się w plątaninie korytarzy i krypt, a że późna pora była i około godziny do zamknięcia – bałem się że zostanę tam. Kiedy wreszcie wydostałem się, troszkę zmęczony odpuściłem Luwr (przekładając go na kolejny dzień. Postanowiłem pospacerować po mieście, zajrzałem do pubu by napić się chłodnego piwka w nagrodę za ciekawy dzień i szczęśliwy że wszystko się udało. Później zatrzymałem się w jednej ze staromiejskich restauracyjek na pizzę. Pizza (wprawdzie margarita) przy samej Katedrze Notre Dame okazała się stosunkowo tania – coś koło 6-7 euro (+/- 30 zł).
A skoro o katedrze to wychodząc minąłem ją…
zatrzymując się chwilę tylko na placu przed – “Przecież nigdzie nie ucieka” – pomyślałem – zdążę do niej zajrzeć jutro…
Kolejny dzień to musiał być Luwr. Rozpocząłem wcześnie rano by jak najwięcej zobaczyć.
Fantastyczne miejsce, choć uważam że Świat z wielu rzeczy został ograbiony przez Francuzów – z drugiej strony dobrze mieć to w jednym miejscu ku potomności.
Nie będę pokazywał wszystkich zdjęć (by nie zanudzać) o poszczególnych ekspozycjach też nie będę się rozpisywał bo kilka dni i stron by zajęło. Sam zwiedzanie (jak dla mnie) na spokojnie powinno z tydzień lub dwa zająć. Sam “po łebkach” w 8 h udało mi się zwiedzić 2 kondygnacje i kawałek malarstwa na 3 kondygnacji.
Były np. papirusy
grobowce z Palestyny
starożytny Egipt i odtworzone wnętrze piramidy
Egipskie płaskorzeźby, bożkowie i sfinksy
oraz inne dzieła cywilizacji.
Osobną część stanowiły posągi.
Dwa najwyższe piętra to malarstwo – ja skupiłem się na tym obrazie najważniejszym :) dzieło Da Vinci – Mona Lisa
inny przykładowy obraz.
Powiem szczerze tu wymiękłem – 8 godzin chodzenia non stop – perspektywa że połowę Luwru macie za sobą, a połowa przed – statystycznie drugie tyle. Odpadłem – trzeba do Luwru wrócić. Niemniej polecam nie warto oszczędzać, znakomita lekcja historii na wyciągnięcie ręki, Jak dla mnie miejsce obowiązkowe dla każdego mieszkańca globu.
Wychodząc z Luwru zajrzałem jeszcze do Muzeum Orsay mającym w swoich zbiorach malarstwo, fotografię, rzeźbę oraz meble francuskie. Było to juz pobieżne zwiedzanie i wynikało ze znużenia. Dla miłośników malarstwa warte obejrzenia.
Resztę popołudnia spędziłem odpoczywając nad Sekwaną – a dzionek był bardzo ciepły i przyjemny (ok 17 stopni i słoneczko podczas gdy w Polsce było 2-4 stopnie i słota).
Udałem się później ponownie pod Notre Dame,
miałem jednak pecha bo o ile do kościoła wszedłem bez problemu o tyle na wieżę było już za późno i dostęp ograniczono.
Następnie podszedłem pod Wieżę Eiffela – widząc te “ogonki” do kas – również i tym razem odpuściłem, tym bardziej, że ta atrakcja jest oddzielnie płatna i była w cenie karty miejskiej !!!!
Sama wieża pod wieczór prezentowała się pięknie.
Skoro nie na wieżę – postanowiłem wejść na Łuk Triumfalny.
Nim do niej doszedłem chwilka zadumy nad wieczorową Sekwaną
Widok z łuku był równie ciekawy :) choć niższy zapewne:
na Pola Elizejskie
na wieżę.
Znajduje się tu również Grób Nieznanego żołnierza
Pod Łukiem Triumfalnym dołączył Tomasz. Nie wiem jak jemu, ale ja spędziłem czas w Paryżu bardzo pożytecznie i ciekawie.
Wracaliśmy innymi lotami ( z braku biletów – jak pisałem na wstępie Tomek dołączył na przysłowiowego “wariata”) On do Warszawy ja do Gdańska. Co za tym idzie wobec braku dotarcia komunikacją nocną ! (nie na wszystkich liniach nocą metro jeździ) na przystanek z którego odjeżdżają autobusy na lotnisko Beauvais – Tomek musiał o 4 wsiąść w busa by po 6 wylecieć do Polski – ja miałem lot ok 12-tej – zrezygnowałem z nocy i postanowiłem potowarzyszyć koledze. Do północy powłóczyliśmy się po mieście i ostatnim metrem dojechaliśmy na przystanek autobusu. Poczekaliśmy na nim 3 h i pożegnałem Tomka. Sam wróciłem do hostelu i na dużym ryzyku (mogłem przecież zaspać) zdrzemnąłem się ok 3 h. Po wymeldowaniu i dotarciu ponownie na przystanek udałem się na lotnisko.
Na nim nieśmiało zaglądał “skrzydlaty, różowy, węgierski przyjaciel.” :)
Lot w (przeciwieństwie do przylotu Ryanairerem) był czystą formalnością.
W powietrzu nad Niemcami jest gęsto od ruchu lotniczego więc doświadczyłem pierwszej powietrznej “mijanki”
Polska rzeczywistość jak zawsze brutalna – lądujecie w Gdańsku – jest godz. 16-ta – i nie można się wydostać z Trójmiasta w kierunku centrum kraju (dokładnie Łodzi), bo ostatni dzienny pociąg odjeżdża przed 15-tą ( z przesiadkami) a kolejny w tym kierunku po północy – Mozambik !!!!
Więc cóż na starówkę, zjeść piwka się napić i przeczekać przymusowe 8 h.
Na szczęście miło za każdym razem wspominam te knajpki na starówce w Gdańsku – niedrogo, pysznie i ludzie przyjemni.
Do Łodzi tłukę się PKP do rana – to była udana podróż, mimo początkowych przygód.
Reasumując – przeprosiłem się z Paryżem, jak uważałem za oklepany kierunek tak przyznaję to wyjątkowe miejsce, na pewno tam wrócę (planuje na weekend wiosną 2015 roku – zobaczymy). Polecam jest niesamowite.
W kolejnej opowieści wracam do ukochanej Norwegii :) – uprzedzam fakty…
powrót do Skandynawii
Jak tylko wróciłem ze Szwajcarii rozpocząłem przygotowania do ponownego odwiedzenia Szwecji. Czasu było niewiele bo niespełna dwa tygodnie.
Byłem skazany na lot Ryanairem (bardziej lubię Wizz-a) bo leciałem z Łodzi Celem była stolica Szwecji – Stockholm – miasto położone na 14 wyspach zwane “Wenecją Północy” lub ” miastem które unosi się na wodzie”.
Po dojechaniu z lotniska flybusem szybko namierzyłem swoją baze noclegową.
Plusem lokalizacji był fakt że hostel znajdował się w samym centrum. Minus (który bardziej dodawał klimatu niż by przeszkadzał) to warunki (byłem później w Stockholmie i w innym obiekcie było podobnie) – są to sale wieloosobowe – istne noclegownie dla turystów. Tak naprawdę ze wszystkich moich wyjazdów te w Stockholmie były najbardziej spartańskie. Trafiła mi się prycza w izbie 30 osobowej !!!! Ze był komplet – powiem Wam że kapitalne uczucie gdy 29 par oczu świeci w ciemnościach jak wchodzicie :) Było jednak bezpiecznie i zasada była prosta rano wszyscy wychodzą i spotykamy się tylko na noc by się wyspać. Zresztą kto by w takim mieście i w takich warunkach garował w łóżku?
Od razu więc (starym zwyczajem zresztą) po zrzuceniu bagaży udałem sie na spacer po starym mieście.
Mimo że było po północy i mróz był konkretny (ok -15 st. Celsjusza) śnieg przyjemnie zgrzytał pod butami i przynajmniej godzinę spacerowałem sobie pustymi uliczkami Gamla Stan (Stare Miasto). Podczas moich wyjazdów (w odróżnieniu od biur podróży i innych zorganizowanych “tworów”) nikt mnie przecież nie goni i nie ogranicza – byle tylko wrócić na lotnisko na czas. :)
Rankiem dopiero zobaczyłem gdzie zamieszkałem – w przeciwieństwie do mojej “sypialni” okolica hostelu była bardzo piękna – nad samym kanałem, na starówce…
wśród pływającej lutowej kry cumowały u nabrzeży różne statki…
a obok siedzibę miał Król Szwecji…
Przyznam że pałac królewski choć gabarytowo ogromny sprawia wrażenie surowej bryły – zapomniałem że Skandynawowie stawiają na praktyczność nie na wygląd :)
Z racji że była niedziela postanowiłem obcując z przyroda spędzić ten dzień.
Tradycyjnie kupiłem więc na wstępie kartę miejska by mieć dostęp do komunikacji i muzeów.
Na początek odwiedziłem Skansen – Aquarium :
Rybki nie tylko mnie wprawiały w zachwyt i doskonały humor…
dla napotkanych dzieciaków to ogromna frajda (nie tylko zresztą dla nich).
Szkoda że u nas nie są powszechne niedziele w takich miejscach (może dlatego, że takich miejsc po prostu nie ma? )tylko ciąga się dzieciaki po galeriach handlowych. / taka dygresja
Były też majestatyczne ukwiały….
i… koniki morskie (Pławikoniki). :)
W pomieszczeniu obok na zwiedzających czekały urocze “trujące” żabki z całego Świata.
Stockholmski Skansen to centrum rozrywki które łączy zarówno ogród zoologiczny jak i liczne muzea. Po wyjściu z Aquarium udałem się więc do pobliskiego Muzeum Biologii.
W nim można zobaczyć krzyżówkę ssaka z ptakiem :)
Muzeum może bez efektu wow ale prezentuje cała faunę i florę Skandynawii.
Kolejny obrany cel to powrót do dzieciństwa – w Stockholmie bowiem ma swoje miejsce Muzeum Pippi Långstrump do którego nie mogłem nie zajrzeć.
W takich miejscach zapomina się na chwile o Świecie dorosłych i znów jest się dzieckiem. Polecam zdecydowanie, szczególnie podróż kolejką przez świat przygód Pipi. Sprawia ona, że książki i obrazy z dzieciństwa wracają jak bumerang.
Przed muzeum Pipi zimowe drzewa również przystrojone…
futurystyczne troszkę…
Z racji że wszystkie obiekty sa koło siebie (co ułatwia zwiedzanie) mimo krótkiego dnia odwiedziłem jeszcze Muzeum statku Vassa.
Królewski galeon zasłynął tym, że jak był wodowany i miał wyruszyć w dziewiczy rejs to… …przewrócony podmuchem wiatru – zatonął na oczach mieszkańców. Wrak wydobyto i utworzono muzeum. A Że były to czasy sprzed potopu szwedzkiego (budowę statku ukończono w 1628 roku) doszukiwano się w tym wydarzeniu również spisku ze strony Polski.
W muzeum zebrano również pokaźna kolekcje minerałów i kruszców ze Świata.
Po tak spędzonej niedzieli resztę dnia spacerowałem sobie po mieście. Śniegu na szczęście w Skandynawii nie brakuje – co mnie cieszy osobiście. Więc przyjemnie skrzył się i trzeszczał pod butami a ja powoli kierowałem się pieszo na starówkę, delektując się pięknem miasta – już sobie wyobrażam jak piękna musi być stolica wiosna gdy jest zielono (nie byłem wiosną – wszystko przede mną)
Kolejny dzień zacząłem od… demonstracji :).
Idąc na dworzec kolejowy (a jakże :) ) trafiłem bowiem na głównym placu miasta na manifestacje w obronie Kurdystanu. Osobiście uważam że Szwedzi są zbyt liberalni i za dużo przyjmują emigrantów szczególnie z Azji i Afryki. Boje się że sytuacja wymknie się kiedyś spod kontroli. To na tym placu rok wcześniej dokonano zamachów. Powiem szczerze miałem obawy przechodząc ale było spokojnie.
I choć nie mam nic do emigrantów to uważam że niekontrolowany napływ wcześniej czy później będzie stanowił problem (w 2014 roku głośno również było o zamieszkach i podpalanych autach przez emigrantów w związku z protestami – ale to odrębna bajka).
Tak czy owak całe zbiegowisko trwało max 15-20 min. przyjrzałem się z boku (z ciekawości) a gdy pokojowo wszyscy się rozeszli dotarłem na pobliski dworzec.
Po nabyciu biletów (na powrotny autobus na lotnisko) udałem się do miejskiej motylarni znajdującej się ona na północy miasta.
Świat motyli jest równie piękny i sprawia że człowiek na chwilę zapomina o codziennym życiu.
Jedyna trudność w takich miejscach to robienie zdjęć. Klimat dla zwierząt jest tropikalny – deszczowy, a to zabójstwo dla każdej elektroniki.
Nad wszystkim czuwały papugi :)
Z motylarni udałem się pod budynek Globen SkyView.
Sam budynek powstał w 1989 roku i jest to największy kulisty budynek na Świecie. Pełni on funkcje hali sportowo – widowiskowej. Atrakcja jest możliwość wjazdu na szczyt 130 m budynku przeszklona winda – podziwiając panoramę miasta.
Tak sobie wjeżdżając dostrzegłem dziewczynkę – “ależ maja beztroskie dzieciństwo” – pomyślałem…
Dzień się jeszcze nie kończył więc po przejażdżce na dach hali wróciłem do Skansenu by ponownie nacieszyć oczy różnorodnością świata. :)
Były więc węże…
…pająki…
jaszczury…
czy krokodyle…
Nie zabrakło tez ponownie rybek…
ten gatunek oddycha zarówno tlenem z wody jak i z powietrza – fascynujące.
Były też gryzonie
no i oczywiście małpki wszelakie (co gorsza luzem i ponad głowami – niektóre) :)
Do wieczora jeszcze zdążyłem odwiedzić muzeum noblowskie
Później swoje kroki skierowałem do sklepu muzycznego by nabyć pamiątkę muzyczna oraz do księgarni (ot taka kolejna “świecka” – kosztowna dodam – tradycja).
Późne popołudnie i wieczór spędziłem na przechadzaniu się starym miastem.
Odkryłem najwęższą ulicę na świecie…
Mimo silnego mrozu wyżowa pogoda sprawiała że miasto prezentowało się przepięknie:
Następnego (ostatniego) dnia pogoda jakby sama opłakiwała fakt że wyjechać muszę – nie odkryje Ameryki gdy napisze że żal mi było opuszczać Skandynawię. Od samego ranka w Stockholmie sypało…
Niestety czasu nie można zatrzymać więc wsiadłem w autobus i udałem się na lotnisko – po drodze uchwyciłem ostatnia fotkę ze Szwecji
Wyjazd (choć botaniczny – jak go określam) bardzo udany i wiem że kiedyś ponowie odwiedzę to miasto – może wiosną lub latem gdy będzie zielono? Czas pokaże
dla odmiany na południe….
Po powrocie z sylwestra na długo nie zagrzałem miejsca bo w ostatni tydzień stycznia 2011 r. wyruszyłem w podróż tym razem na południe w Alpy – oto krótka fotorelacja z wyjazdu do Włoch i Szwajcarii.
Podróż rozpocząłem w Katowicach skąd przeleciałem do włoskiego Mediolanu na lotnisko Bergamo.
Z samolotu Alpy prezentowały się bajkowo. Jeszcze ciekawsze jest lądowanie w Mediolanie ponieważ samolot lądując zatacza kręgi spiralnie. Pomimo że miałem duszę na ramieniu lądowanie odbyło sie bez problemu.
Samo lotnisko jest kameralnie usytuowane ale uwaga panuje na nim typowo “włoski” chaos. Ja nie mam głowy jak w takim zamieszaniu można funkcjonować ?!?!
Dalszą podróż do Szwajcarii pokonałem samochodem.
Mimo zimy – było bardzo wiosennie a widoki z auta przyjemne :)
przecinamy jezioro w okolicach Lugano…
Baza podczas wyjazdu była miejscowość Aranno – na południu Szwajcarii ok 30 km. od włoskiej granicy.
Widoki wokół miejscowości były bajkowe:
Najciekawsze jest to że pomimo zimy i ośnieżonych szczytów region ma specyficzny mikroklimat.
Poniżej jeszcze kilka zdjęć z jednego ze spacerów:
Uliczki w tym regionie są bardzo ciasne i klimatyczne.
Na obrzeżach miasta stało nawet takie “cudo” – zapewne sprzęt obrony cywilnej kraju.
Pewnego dnia wybrałem się do sąsiedniej miejscowości (gminnej) w celu odnalezienia poczty – zakupienia pocztówek oraz wysłania ich do znajomych. Było to nie lada wyzwanie zważywszy że sa spore przewyższenia a poza tym nie miałem mapy.
Po drodze do miejscowości napotykałem pojedyncze symptomy wiosennej aury…
Aż wreszcie po 2 h osiągnąłem miejscowość gminną z najbliższym sklepem – Cademario. Miejscowość jest jeszcze bardziej malowniczo położona:
Jak wszystkie miejscowości wokół ma bardzo ciasne i wąskie uliczki.
Ale widoki na jezioro Lugano – bajeczne:
Kto by nie chciał mieć np. takiego tarasiku? :)
Aż wreszcie odnalazłem pocztę w której był starszy pan w schludnym uniformie i w tylko nam znany sposób dogadaliśmy się (pan nie bardzo mówił po angielsku).
Później zostało tylko podziwianie krajobrazów
Stolicą kantonu jest Lugano położone nad jeziorem o tej samej nazwie – krajobrazy równie sielankowe tam panują :)
również wieczorową porą….
Co ciekawe np na tak małym obszarze kierowcy świetnie sobie radzą na tak wąskich drogach i jeżdżą bezkolizyjnie.
Problem śmieci natomiast rozwiązano w ten sposób że w centrach miejscowości są ogrodzone kojce do których znosi się poszczególne posegregowane surowce (np. w poniedziałek – szkło, wtorek – odpady bio itd.) następnie władze podsyłają helikopter który podpina kontener i odlatuje do zakładu utylizacji odpadów :) ciekawe. Oczywiście mieszkańcy od gminy otrzymują specjalny kalendarz gdzie wyszczególnione są daty i rodzaje odbieranych odpadów – zmyślne .:)
Ten wyjazd nie był sielankowy ponieważ pewnego poranka doznałem bolesnej kontuzji placów – skończyło się na wizycie we włoskiej klinice, rentgenie oraz zastrzyku. Dolegliwości w mniejszym czy większym stopniu czuje do dziś. Nim jednak mnie złamało i wyeliminowało na kilka dni zdążyłem zawitać na chwilę na włoska część do Mediolanu.
Przed Katedra Narodzin Św.Marii – gotycka – jeden z największych kościołów na Świecie. Jest jedną z najsłynniejszych budowli Włoch i naprawdę robi wrażenie.
Galeria Wiktora Emmanuela
Jedna z uliczek na starym mieście.
Generalnie mimo piękna zabytków Włochy dużo tracą przez wszelaki chaos w którym ciężko mi jest się odnaleźć. Jednak bardziej preferuje skandynawski “germański” porządek.
Na koniec dodam ważna kwestie że na granicy włosko-szwajcarskiej stoją żołnierze gwardii i wyrywkowo kontrolują podróżnych pod kątem przemytu towarów do Szwajcarii.
Ostatnie spojrzenie na płytę w Bergamo:
I znów ponad Alpami ku kolejnej podróży…
Lądowałem w Łodzi, a lecąc szykowałem się już mentalnie do kolejnej – lutowej – podróży o której następnym razem…