Kategori: Podróże / Reiser
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.VII – psie zaprzęgi, nową miłością moją…
Po południu pożegnałem Islandię. Nie obyło się bez stresu, oto bowiem wiatr tego dnia był bardzo silny – tak silny, że już na płycie bujało samolotem. Pomimo turbulencji podczas startu szybko osiągnęliśmy wysokość przelotową i po raz kolejny mogłem podziwiać Świat z góry.
Bez problemu doleciałem i wylądowałem w Oslo. Na Oslo-Gardermoen było kilka godzin przerwy zwiększone ponad godzinnym opóźnieniem jeżeli chodzi o lot do Tromsø (śnieżyce na północy Norwegii generowały opóźnienia). Po 20-tej udało się wreszcie wylecieć w kierunku Tromsø.
Lot przebiegł spokojnie i trwał ok 2 h. Na miejscu po 22-ej złapałem jeszcze miejski autobus w kierunku centrum. Metodą prób i błędów, brodząc w śniegu dotarłem do miejsca gdzie nocowałem. Spałem w B&B (bed and breakfasts), a powitał mnie starszy pan (nauczyciel akademicki na tutejszym uniwersytecie) oraz jego żona, sympatyczna Niemka o imieniu Petra. Mieszkali w klasycznym norweskim domku, a wynajmowane gościom pokoje na półpiętrze oznaczyli kolorami i kwiatami. Mi przypadł pokój żółty.
Na początek czekał mnie mały instruktaż z zasad jakie panują w domu, w tym z segregacji śmieci (gospodarz miał z 7 pojemników na odpadki !).
Zmęczony wrażeniami ległem na bardzo wygodne łóżko. Jutro wszak największa atrakcja podczas pobytu tutaj – psie zaprzęgi.
O 6 rano szybka pobudka i szybkie śniadanie – jeszcze rzut oka na pogodę – patrzę a tu … dosypało – “kurcze nie wygrzebiemy się z tej chatki” – pomyślałem.
Koniec listopada, a tu takie śniegi – jak dla mnie cudownie. Norwegowie sprawnie i szybko poradzili sobie z odśnieżeniem duktów i dróg. Nim zjadłem śniadanie mój gospodarz skończył gimnastykę w śniegu z łopatą i mogłem ruszać. Dochodziła 7 za godzinę miałem być pod Radisson Blu, skąd zabierał nas (grupa ok 5-6 osób) organizator na dogsledding.
Na dworze było pięknie, biało, moje wymarzone warunki do życia. :) I pomyśleć że to dopiero koniec listopada… :)
Punkt 8-ma spod hotelu wsiedliśmy do busa, którym zostaliśmy wywiezieni poza miasto w góry do małej chatki, przy której znajdowała się zagroda z psami. Okolica była bajkowa.
Na miejscu czekała już Sandra (narzeczona pana który nas przywiózł), po przywitaniu się zaproszono nas do izby gdzie wydano nam kombinezony, rękawiczki i czapki w które mieliśmy się przebrać. Efekt końcowy poniżej :)
Czułem się podekscytowany – nie wiedziałem co mnie czeka, a już w tym stroju byłem niczym Eskimos.
Gdy wszyscy zmienili stroje poszliśmy pod psie budy – nie było to proste ponieważ poza wyjeżdżona drogą wpadało się miejscami po pas ! w śnieg.
Psy powitały nas, łasząc się i ciesząc na myśl o przejażdżce – widać i czuć było, że kochają to oraz, że sprawia im to wielka radość.
Właściciel zaczął przygotowywać sanie, my w tym czasie rozpieszczaliśmy psiaki :)
Jeszcze ostatnie przygotowania i nadzór Sandry….
… i sanie były gotowe.
Czwórka sań związana przyczepiona wzdłuż liny. Zaczęto podczepiać psy. Dowiedziałem się, że jeden pies może dźwigać do 30 kg. Do sań doczepiono więc po 5 piesków. Kiedy wszystko było gotowe organizator przeprowadził szybkie szkolenie jak należy prowadzić zaprzęg. Ku mojemu przerażeniu nagle lina została zwolniona i 4 zaprzęgi stały rzędem gotowe do jazdy A więc zaczyna się.
Wbrew pozorom nie jest to taka prosta sprawa – niby stoicie na płozach sań i naciskacie poprzeczny hamulec umieszczony między płozami uzbrojony w zębiska by wbijały się w śnieg.
Psy jednak mają ogromną silę i próba pobłażania im czy litości kończy się zawsze tak samo – sanie z psami pędzą na oślep do 35 km/h.
Podczas szkolenia usłyszeliśmy “z zaprzęgiem jak z samochodem – nie można przesadzić bo będzie wypadek”. Szybko się przekonałem, że to prawda – po pierwszych 100 m. miałem wywrotkę.
Do tego po kilku minutach płozy ulegają złudzeniu do tego stopnia, że trudno utrzymać się na nich.
Lekkie sanie bardzo łatwo wywracają się na muldach i wszelkich nierównościach. Najgorzej wówczas ma ten co siedzi w saniach – a siedzi się (w zasadzie leży) w saniach wyścielonych skórą renifera. Pasażer również od góry jest chroniony przed zamoknięciem tak szczelnie, że z sań wygląda tylko głowa.
Pasażer na wyposażeniu ma kotwicę, którą trzeba wyrzucać z sań podczas wypadku lub każdego postoju. Wbita w śnieg pod odpowiednim kątem skutecznie zatrzymuje zaprzęg.
Jako świeżo upieczeni maszerowie musieliśmy się szybko przyzwyczaić do nowej sytuacji. Co chwile były więc wypadki i postoje.
Psiaki takie postoje bardzo rozdrażniały, bo paradoksalnie kochały przez kilka godzin wysiłek i ciąganie sań. Naprawdę psiak w zaprzęgu ma taką radochę gdy może ciągnąc zaprzęg, że aż trudno w to uwierzyć.
Generalnie po opanowaniu stresu, wypracowaniu techniki i wyczucia psów jazda stała się przyjemnością, mimo różnych pułapek (strumyków, mostków) na szlaku – oto mała próbka:
Bywało, że psy zapadały się w śniegu czy lodzie, a sanie zostawały – trzeba było pomagać psiakom się wydostać. I odwrotnie – psy przeskakiwały przeszkodę, a sanie tonęły w śniegu czy lodowatej wodzie. Wtedy psy rozpaczliwie starały się nas wyciągać z opresji. Cudowna współpraca psa i człowieka oraz lekcja pokory i zaufania w obliczu nagłych sytuacji.
Gdy zdarzała się wywrotka to z perspektywy pasażera wyglądało to mniej więcej tak:
Wywrotki z perspektywy maszera wyglądają nieco inaczej. To jak walka z niemożliwym – ze wszystkimi przeciwnościami, walczysz z naturą, walczysz o partnera w saniach i współpracujesz z psami które starają się wybrnąć z opresji.
Cel jest jeden – jak najszybciej postawić sanie na płozy i zdążyć na nie wsiąść nim psy ruszą.
W sumie jadąc w zaprzęgu spędziliśmy cudowne 8 h. . Pomimo zmęczenia potwornego (mój rozcięty łuk brwiowy zacząłem odczuwać dopiero po dwóch dniach – taka była adrenalina) nie wyobrażam sobie by jeszcze kiedyś nie podróżować w zaprzęgu eksplorując Świat. Zdecydowanie polecam.
Po godzinie 16-tej dotarłszy do zagrody, wyprzęgliśmy psy, a sami po przebraniu w nasze stroje usiedliśmy w okręgu po turecku na podłodze chaty z kubkiem ciepłej herbaty oraz przepysznym ciastem drożdżowym prosto z piekarnika. Przez kolejną godzinę opowiadaliśmy każdy o sobie i zadawaliśmy pytania właścicielowi o szczegóły dotyczące utrzymania sfory psów i ich pielęgnacji.
Późnym wieczorem zostaliśmy odwiezieni do centrum Tromsø. Był to tak niesamowity dzień, że długo nie mogłem zasnąć. Spacerowałem szerokimi ścieżkami leśnymi (doskonale przygotowanymi pod narciarstwo biegowe).
Starałem się wypatrzeć zorzę – tak przecież popularną tu w stolicy zorzy polarnej. Było jednak zbyt pochmurno, prószył delikatny śnieg
Zorza nie była mi tej nocy pisana. Trudno. Z drugiej strony na tym właśnie polega magia tego zjawiska. Nie można tak sobie przyjechać i ją “odfajkować jako zaliczoną i sfotografowaną” ot tak po prostu.
Następnego poranka (po nocnych opadach) śniegu było jeszcze więcej (o dziwo wszystko po odśnieżane niemal natychmiast), a świat wydawał się jeszcze bardziej piękniejszy.
Co jakiś czas przemknął miejscowy rodzic z dzieckiem na spacerze.
Ja natomiast (mając jeden dzień jeszcze w zapasie) postanowiłem pokręcić się po mieście. Udałem się więc pod dolną stacje kolei linowej Fjellheisen, którą to wjechałem na okoliczny szczyt Storsteinen (górujący nad miastem) o wysokości 420 m.n.p.m. .
Po zakupie biletów (które nie są tanie – ok 200 zł o ile pamiętam) wsiedliśmy do wagonika. O dziwo mimo kiepskiej pogody obłożenie (a co za tym idzie zainteresowanie wjazdem) dość spore.
Kilkanaście minut jazdy i byliśmy na szczycie. Widok był imponujący na Tromsø pomimo potwornie lodowatego wiatru.
Powyżej restauracji były tylko zaspy które owiewała śnieżna zadymka i mgła.
Po powrocie do miasta odwiedziłem w centrum tipi Saamów (rdzennych mieszkańców Laponii).
Byłem pod wrażeniem że mimo przenikliwego zimna wewnątrz było miło, przyjemnie i tak magicznie. W głowie zrodził się pomysł – pragnienie. “Odwiedzę kiedyś Kautokeino, norweską stolicę Laponii” – pomyślałem. Wszystko przede mną…
Kolejnym przystankiem było muzeum polarne.
Muzeum to rozbudza wyobraźnie prezentując historie polarnictwa i warunki w jakich musieli i musza egzystować polarnicy. Poczułem się niczym Centkiewiczowie czy Amundsen. Jednocześnie mając w pamięci wczorajsze psie zaprzęgi odkrywałem poprzez eksponaty dalekie polarne krainy – nabierało to wszystko innego wyrazu i magii, a jednocześnie rozbudzało wyobraźnię.
I w tym właśnie muzeum zakupiłem najdziwniejszy upominek jaki kiedykolwiek przywiozłem kiedykolwiek i skądkolwiek. Nim o nim, krótka anegdota: kiedyś na pierwszym roku studiów geograficznych mój serdeczny przyjaciel kupił mi drobiazg urodzinowy, pewną płytę CD. Wiedział, że uwielbiam koleje i wszystko co z nimi związane, dlatego sprezentował mi 2 h nagranie jadącego parowozu :) czym rozbawił mnie niemal do łez i za co jestem mu po dziś dzień wdzięczny. Prezent jest najbardziej oryginalnym jaki otrzymałem kiedykolwiek.
Co ma wspólnego ta urodzinowa anegdota z Muzeum w Tromsø?
Otóż Łukasz w swej beztrosce zakupił (jak mu się wydawało) płytę z muzyką lokalną. Po dotarciu do pensjonatu i odpieczętowaniu jej okazało się, że nagranie zawiera… kilkanaście różnych warkotów kutrów rybackich !!!! :) I tak przez kolejne 2 h. . He he “do kompletu” – pomyślałem, chowając płytę w bagaż.
Następnego dnia ok 14-tej wsiadłem do samolotu udając się w kierunku Oslo…
jeszcze tylko odladzanie…
ostatnie spojrzenie na lotnisko…
i niestety w drogę powrotną do Polski – kończyła się dwutygodniowa wyprawa przez Danię, Islandię po Tromsø.
W miarę jak podążaliśmy ku południowi nieśmiałe promienie zachodzącego słońca przebijały się przez okna samolotu.
Smutek mnie ogarniał na myśl że opuszczam Norwegię – wiedziałem jednak że na pewno jeszcze nie raz za koło polarne zajrzę.
Bieszczady na tydzień za grosze
Tegoroczne urodziny postanowiłem uczcić powrotem do autostopowania. Parę dni wolnego i pusty portfel sprawiło, że przyszło mi do głowy by prawie tydzień spędzić w Bieszczadach pod namiotem. Sam byłem ciekawy czy w ogóle i za ile da się to zrealizować. Efekt końcowy zaskoczył nawet mnie. Zapraszam na 5 dniowa podróż w dzikie zakątki naszego kraju.
W Bieszczady dostałem się dzięki nowemu połączeniu autobusowym firmy Neobus, który połączył Łódź z Sanokiem i Polańczykiem.
Bez problemu znalazłem więc przez internet bilecik za 1 zł.
No nie mogłem nie skorzystać więc w poniedziałek (27.07.2015) stawiłem się przed 8-mą rano na dworcu kolejowym Łódź Kaliska. Autobus już czekał.
Komfort rewelacja, dodatkowo bezpłatny poczęstunek (ciastko-pierniczek z logo firmy + woda mineralna) bezpłatny dla każdego. Obsługa życzliwa, pomaga włożyć wszelkie bagaże i służy wszelka informacją. Punktualnie o 8-mej ruszamy. Trasę Łódź – Kielce – Busko Zdrój – Staszów – Połaniec – Kolbuszowa – Rzeszów – Niebylec pokonaliśmy sprawnie aczkolwiek z opóźnieniem wynikającym z licznych zatorów na szlaku. Do siedziby firmy w Niebylcu dojechaliśmy z ponad 30 min. opóźnieniem. I tu ciekawa sprawa bo na parking przed firmą o jednej porze zjeżdżają się 3 autobusy (z Łodzi, Wrocławia, Warszawy). Następnie następuje przegrupowanie wszystkich pasażerów i z parkingu odjeżdżają dwa autobusy, jeden w kierunku Krosna i Rymanowa Zdroju a drugi w kierunku Bieszczad tj Sanoka i Ustrzyk Dolnych czy Polańczyka. Wg. mnie świetny pomysł.
Jednocześnie jak tylko minęliśmy Rzeszów i Niebylec teren jak na zawołanie zaczął się urozmaicać. Czuć było, że zbliżam się do terenów górzystych.
Ostatecznie z godzinnym spóźnieniem (w Niebylcu czekaliśmy na inne spóźnione rejsowe autobusy) dotarłem do Sanoka pod sam dworzec PKP. Z racji mojej pierwszej wizyty minął dobry kwadrans by się odnaleźć w nowym miejscu. Tym bardziej, że moje tobołki sporo ważyły. Dla zainteresowanych po drugiej stronie dworca PKP znajduje się dworzec autobusowy. Tuz obok jest bankomat Podkarpackiego Banku Spółdzielczego i Biedronka, gdzie można zapasy zrobić na wyprawę. Trzeba pamiętać, że mimo wzrostu ruchu samochodowego i turystycznego Bieszczady pozbawione są bankomatów i marketów. Po zakupieniu pieczywa i napojów udałem się na zatokę autobusów miejskich skąd linią nr 5 wyjechałem z Sanoka do Zagórza (akurat ja miałem darmowe przejazdy – normalnie przejazd kosztuje coś koło 2 zł).
W zagórzu jak tylko autobus skręci w prawo w kierunku dworca kolejowego należy wysiąść i wrócić do skrzyżowania, na którym w prawo jest wylot na Lesko i dalej w Bieszczady.
Tu po raz pierwszy ogarnęło mnie zwątpienie, bo oto ciężkie toboły musiałem ostro pod górę taszczyć przez ponad 2 km serpentyn poza Zagórz. Dopiero gdy pojawiły się krótkie proste odcinki drogi z minimalnym poboczem – postanowiłem zamachać. Ale czy ktoś się zatrzyma? Dochodzi godz 19-ta.
Po niespełna kwadransie zatrzymał się stary passat. Troszkę panu (rockmen słuchający radiowej trójki), ponieważ jechał do Ustrzyk Dolnych (ja chciałem dotrzeć do Wetliny). Podjeżdżam więc z nim kilka kilometrów do niedalekiego Leska. Na rondzie pan zostawia mnie, sam jedzie przez miasto w kierunku domu. Ja z domkiem na plecach mijam po prawej Tesco i za łukiem przed mostem na Sanie znajduje kawałek pobocza gdzie po raz kolejny mogę zamachać. Nie mija 10 min. a zatrzymuje się człowiek, który jedzie do Cisnej (miejscowość przed Wetliną) – super. Jedziemy… po drodze okazuje się, że towarzysz kierowcy na prawym siedzeniu to również autostopowicz zabrany chwile wcześniej.
Chwila uprzejmości, dowiaduję się, że kierowca jest mieszkańcem Cisnej i sam w przeszłości dużo jeździł na stopa. Później rozmawiamy o Olku Ostrowskim (jak tu na niego wołają) himalaiście który zaginął właśnie w Karakorum. 27-letni taternik pochodzi z Wetliny – dowiaduje się, że w Bieszczadach zakładał schroniska turystyczne, teraz zaczął zajmować się wspinaczką. Mój Boże góry uczą pokory…myślę sobie podziwiając widoki zza okien auta. Serpentynami górskimi zbliżaliśmy się do Cisnej. Kierowce poprosiłem by wysadził mnie przed miejscowością. Dochodziła godzina 20-ta a ja przecież miałem rozbijać się na dziko. Wysadził mnie więc na przecince ok kilometra przed miejscowością. Usłyszawszy strumyk zacząłem podążać ku niemu. Teren był górzysty więc z tobołami był problem by zejśc ku potokowi. Gdy mi sie to wreszcie udało, znalazłem kawałek równiny i tu postanowiłem obozować.
I wszystko poszło fajnie, sprawnie aż tu w środku nocy…
śpię i coś mnie budzi !!!! Nastawiam uszu i słyszę, że coś od góry trąca mi namiot. Pierwsze skojarzenie – niedźwiedź !!!! Co robić? Zapaliłem latarkę, pohałasowałem w namiocie, coś spłoszyło się i pobiegło w górę zbocza. Wyszedłem z namiotu i poświeciłem w kierunku szelestu uciekającej zwierzyny. Mignęły mi kontury jakby sarny czy innej parzystokopytnej zwierzyny. Z jednej strony odetchnąłem z ulgą, z drugiej z wrażenia do świtu już nie usnąłem. Ot jakiś rogaś chciał dołączyć do eskapady…
Do tego rankiem troszkę pokapało.
Nocne czuwanie odespałem rano śpiąc do 8-9 tej. Rankiem celebrowałem dość długo zwijanie obozu. Mój pierwszy od lat biwak prezentował się następująco.
Małe spojrzenie w kierunku skąd dobiegały nocne hałasy.
Zwinąłem obóz, szybkie śniadanko, toaleta i postanowiłem przeprawić się przez potok na druga stronę w kierunku szosy gdzie wczoraj mnie zostawiono. Na początek penetracja bez bagażu.
Z niemałymi trudnościami wydostałem się z tobołami na drogę, jednak brodząc w łopianach wpadłem w bagienko więc pierwsze chwile przy szosie poświęciłem na osuszanie bucików – nie będę błotska wnosił ludziom do auta.
Paradowałem więc wzdłuż drogi susząc się. Po ok godzinie zacząłem łapać. Ruch był bardzo mały.
Drogi w tym rejonie bajkowo wiły się wśród lasów.
Podszedłem kawałek w stronę Cisnej. Czas bez aut umilały mi wszelakie owady żyjące sobie wokół szlaku, a które pozwalały zabić czas.
Wreszcie trzecie “machnięcie” i mam kolejna podwózkę. Tym razem pan wypoczywający w Baligrodzie postanowił z małym synkiem – Ignacym zdobyć Tarnicę. Jechali więc do Wołosatego. Postanowiłem razem z nimi minąć Wetlinę i udać się do Brzegów Górnych – przysiółka między Wetlina a Ustrzykami Górnymi. Tu bowiem dolina rozdziela dwie bieszczadzkie połoniny: Wetlińska i Caryńską. Wiedząc, że na terenie parku narodowego (a od Wetliny w jego obrębie byłem) nie można się rozbijać postanowiłem z konieczności rozbić się na płatnym polu namiotowym.
Koszt nie był astronomiczny – starsza pani udostępnia podwórze za bagatela 5 zł. Na miejscu pani funduje również fastfoodowe przekąski a przy odrobinie sympatii poczęstuje również piwem :) .
Mój budżet nie przewidywał picia piwa więc po rozbiciu mojego namiotu wybrałem się na krótki spacer uliczka w stronę miejscowości Niesiczne
Po godzinie 13-tej postanowiłem wejść na połoniny. Szlak czerwony zaczynał się zaraz przy głównej trasie i przy moim polu namiotowym.
Przez większość szlaku idzie się przez las i zagajniki.
Podczas marszu na szlaku spotkałem starsze małżeństwo z Belgii, znużeni (ja wchodzeniem stromo – Oni schodząc) przycupnęliśmy i chwile porozmawialiśmy. Podróżowali po Polsce wschodniej. Zaczęli w Gdańsku, przez Olsztyn, Suwałki, okolice Białegostoku, Janów Podlaski, Kodeń Roztocze dotarli na Bieszczady i lada dzień wracali do Belgii. Kojarzyli nawet Łódź i ciepło wspominali Polkę z Łodzi która ma męża Belga – ich znajomego. Niezapomniane są takie pogaduchy na szlaku – nic ciebie nie goni, śpieszyć się nie trzeba.
W miarę jak wspinałem się, zaczęły pojawiać się piękne widoki i lasom ustępowały połoniny i granie.
Po prawie 2 h osiągnąłem schronisko na Połoninie Wetlińskiej – Chatkę Puchatka.
Widoki z Chatki Puchatka robiły wrażenie.
Tu był czas na odpoczynek – siedząc okazało się, że mam “cykającego” przyjaciela :) i tak spędzaliśmy sielankowe chwile.
Wszystko co dobre jednak szybko się kończy i ok `6-tej postanowiłem powoli schodzić tym bardziej że zaczeło się chmurzyc i wiać.
Ostatnie spojrzenie na Połoniny i w drogę.
Oczywiście co chwile przysiadywałem jeszcze na szlaku by przedłużyć chwilę w górach.
Schodząc delektowałem się widokami – Bieszczady są przepiękne.
Przyroda o tej porze też jest piękna.
W drodze powrotnej miałem przykra przygodę – schodząc zostałem ugryziony w powiekę przez… mrówkę ?!?!
Momentalnie spuchło mi oko i z dużym dyskomfortem schodziłem do doliny. Gdy powróciłem zdążyłem tylko zjeść – poznałem parę młodych ludzi z Łodzi podróżującą po Połoninach. Nie spędziłem dużo z nimi czasu bo jednak opuchnięte oko mi doskwierało. Z pomocą przyszła mi właścicielka u której się rozbiłem. Zaradziła na opuchliznę, użyczając mi zimny nóż którego ostrze przykładałem na opuchnięte oko – dzięki temu na drugi dzień funkcjonowałem normalnie. Reszke wieczoru spędziłem w moim przenośnym “domku” na skraju podwórza.
W sumie szkoda bo poznana młoda para cały wieczór spędziła z poznanym małżeństwem, grając na gitarze i śpiewając – żałuje że nie byłem w stanie sie dołączyć, może jeszcze kiedyś?
Ranek powitał nas deszczem – miało to swój klimat.
Przy śniadaniu poznałem małżeństwo z Krakowa – fantastyczni ludzie, pełni pasji – podróżowali (podobnie jak małżeństwo Belgów) po Polsce Wschodniej tyle, że w przeciwnym kierunku. Bardzo ich przy tej okazji pozdrawiam (mam nadzieje że może to kiedyś przeczytają).
Śniadanie w takim towarzystwie to ogromne wyróżnienie i zaszczyt. Po śniadaniu dzięki Ich uprzejmości zabrałem się z Nimi do Leska. Tam pod marketem rozstaliśmy się, sam zrobiłem zapasy żywności i postanowiłem znów wrócić w Bieszczady (mając jeszcze 2 dni w zapasie). Odszedłem więc kawałek od znanego mi już Tesco i ponownie przed mostem na Sanie zacząłem “machać”. Był to dzień moich 34 urodzin – starsze małżeństwo zatrzymało się w niespełna 15 min. Mimo, że miło nam się rozmawiało (usłyszałem, że mając 34 lata dziś jestem młokos i wszystko jeszcze przede mną – miłe :) ) nie ujechałem daleko bo na krzyżówkę do Hoczewa – Państwo jechali w kierunku Cisnej, ja wolałem w kierunku Polańczyka. Na pożegnanie dostałem urodzinowy prezent w postaci 2 jabłek :) – uroczo.
Kwadrans później jechałem już kolejnym stopem z para studentów kończących pobyt w Solinie. Podrzucili mnie na krzyżówkę przed Polańczykiem. Sami jechali w lewo na Solinę, ja postanowiłem, że dojadę do Polany. Polana to osada w której byłem kilkanaście lat temu i z tamtej wyprawy pamiętam, że nocami latało dużo świetlików :)
Nie czekając nawet 20 min. zatrzymał się stary golf za kółkiem którego był młody człowiek – mieszkaniec Polany, który wracał z dyżuru jako ratownik wodny na J.Solińskim i podążał do drugiej pracy w hotelu jako masażysta. Z racji wypadku drogowego w pobliżu Soliny i zablokowanej drogi musiał jechać objazdem przez Polańczyk. Tak oto znalazł się na tym skrzyżowaniu i postanowił mnie zabrać.
Ciekawe jest to, że co napotkany człowiek to piękna karta historii, różne pasje, i każdy jest wyjątkowy na swój sposób – i to jest chyba najpiękniejsze w autostopie. Stoisz, liczysz na życzliwość innych, sam jesteś otwarty na drugiego – nie odgrażasz się gdy zatrąbią, ochlapią, wyśmieją czy najzwyklej nie zatrzymają się. Takie podróże zbliżają ludzi i uczą pokory oraz cierpliwości.
Rozmawiając podziwiałem serpentyny i widoki tzw. “małej pętli bieszczadzkiej”.
Co chwilę z zieleni wyłaniało się J.Solińskie
Postanowiłem wysiąść za wioska Chrewt na mostku rzeki Czarnej. Był to najbardziej na południowy wschód skraj J.Solińskiego do którego ta rzeczka uchodziła. Było po godz 16-tej postanowiłem w okolicy założyć obóz :)
Do lasu niestety nie mogłem wejść – trwała wycinka lasu i był zakaz (nie chciałem wykłócać się z zadufanymi urzędnikami, policja czy leśnikami) odszedłem jakieś 400 m od głównej drogi wzdłuż rzeki i znalazłem mały zagajnik gdzie się rozbiłem.
Po chwili siedziałem nad potokiem wsłuchany tylko w jego szum.
Księżyc był w pełni przez co pół nocy spać nie mogłem tak w namiocie było widno. Do tego z pobliskiego Chrewtu dobiegały z oddali szczekania psów więc i moja czujność była wzmożona. Nic wielkiego jednak się nie działo.Później widocznie się zachmurzyło bo pociemniało i znużony usnułem.
Rankiem obudził mnie przed 6 rano deszcz, a chwile potem warkot silników ciężarówek wywożących ścięte drzewo z lasu. Nie chcąc natknąć się na “nadgorliwego” pracownika, który by mnie przeganiał, cicho sprzątnąłem tobołek – pozostawiłem czyste miejsce i równie bezszelestnie powróciłem na drogę.
Pojawił się jednak “drobny” aczkolwiek znaczący dla mnie problem – otóż byłem w głuszy na drodze która prawie wcale nie była uczęszczana.
Był to ostatni dzień jaki mogłem spędzić w podróży – przede mną ponad 30 km do Sanoka z którego jutro miałem wyjechać o 6:45 w drogę powrotną. Nie było więc wyjścia i musiałem powoli podążać pieszo w kierunku Sanoka – nie mogłem ryzykować, że pół dnia przesiedzę na poboczu i nikt nie przejedzie, albo jadąc się nie zatrzyma.
Powoli człapiąc przez kolejne wioski przypałętał się jakiś miejscowy (może bezdomny) wilczur i po krótkim głaskaniu towarzyszył mi w marszu – ot taki niespodziewany kompan.
Poranne przemoczone Bieszczady są równie piękne.
Po godzinie marszu zatrzymał się pierwszy jadący samochód. Za kółkiem młody człowiek. Ma 19 lat mieszka w polanie, pracuje przy wyrębie lasu. Zapewnia mnie że to jego wielka pasja, nie wie co to Polski Bus, nigdzie nie latał nigdy, nie chodzi na dyskoteki wiejskie, nie pije, nie pali – jego pasja to las i auto do którego kupił właśnie nowe radio z DVD. Fantastyczna błogość, spokój i pokora biła od tak młodego człowieka – poukładany i wie co chce w życiu robić. Jechał właśnie na wyręb ale po drodze doszedł do wniosku, że skoro pada to nici z pracy w lesie i pojedzie do Rajskiego do brata na kawę. Kawałek się więc z nim przejechałem – dobre i to. Na koniec serdeczne pożegnanie i zaproszenie do Polany do niego następnym razem.
Spod jedynego w okolicy sklepu w Rajskim zabiera mnie grupa młodych studentów z Krakowa – jechali nad Solinę by ostatni dzień wakacji spędzić. Rozmawiamy o tanim lataniu – dziele się z nimi moimi doświadczeniami być może zaszczepiając w nich ta pasję.
Tak oto ponownie wysiadam przy stacji paliw na wylocie z Polańczyka w kierunku Leska.
Jest po 9 a ja już w połowie drogi do celu – postanawiam zjeść przy drodze śniadanie i nie śpieszyć się z okazją. Kiedy po pół godzinie zaczynam machać momentalnie zatrzymuje się zielone cinquecento – za sterami starsza pani. Okazuje się, że pani jest emerytowana naczelniczka poczty w Polańczyku. Opowiada mi jak za komuny tu się żyło, jak pracowała w Belgii i że jej marzeniem jest pojechać do Wrocławia do koleżanki, a może jak zdrowie pozwoli ponownie do Belgii. Mówię Jej, że Neobusem z Sanoka za złotówkę może dojechać do Wrocławia – tak jak ja teraz pojadę do Łodzi. Nie może uwierzyć.
Podrzuca mnie ponownie pod Tesco w Lesku :) . Wysiadając i dziękując za miła rozmowę i podwózkę zostawiam Jej na zużytym bilecie PKP (znalezionym w dokumentach) adresy stron www gdzie znajdzie tanie bilety do Wrocławia i Belgii.
Ponownie postój na uzupełnienie prowiantu w Tesco, toaleta i odświeżenie się na pobliskiej stacji paliw i już powoli idę na wylotówkę z Leska do Sanoka. Tu czekam najdłużej bo dobre 40 min . Ruch duży dlatego trudniej o stopa. Wreszcie zatrzymuje się luksusowy merc. Za kółkiem początkowo mi się wydawał ponury młody człowiek widać że ceni luksus. Pyta się gdzie mnie podrzucić – rzucam że do Zagórza tylko tak na rogatki bo muszę się rozbić. Proponuje, że zawiezie mnie do Sanoka i nad Sanem pokaże mi gdzie w mieście mogę się rozbić. Jest tutejszy więc mu zaufałem i zgadzam się.
W miarę jak jedziemy dowiaduje się, że kiedyś on sam do szkoły na okazje jeździł i nikt się nie zatrzymywał – obiecał sobie, że on sam nie będzie taki i dlatego zatrzymał się mimo że śpieszy się.
Później rozpoczyna swoja historię – pracuje i mieszka w Belgii. Patrz mówi mam super brykę, piękną “laskę”, prace w budowlance i niezła kasę, ale umieram. Pytam jak to umierasz? Okazuje się, że od dłuższego czasu puchła mu noga – bagatelizował to. Przed Wielkanocą wyjechał w Bieszczady do domu na święta. Po świętach spotkał znajomego lekarza z którym podzielił się informacja o swoich problemach z nogą. Ten obejrzawszy nogę powiedział krótko – jeżeli natychmiast nie podejmiesz leczenia to w deskach do Belgii wrócisz. Tak mówi zaczęło się żmudne diagnozowanie które trwa do dziś. Jechał właśnie na masaż nogi, który miał poprawić krążenie i zmniejszyć opuchliznę. Zrobiła się grobowa atmosfera. Chłopak młody, wyraźnie podłamany – starałem się pocieszać go jak umiałem że nie wszystko stracone. Nie wnikałem czy to choroba nagła czy przewlekła po prostu wysłuchałem człowieka – chciał komuś się po prostu wygadać.
Dojechaliśmy do Sanoka, mój kierowca stwierdził, że najbezpieczniejszym miejscem będą stawiki na tyłach komendy policji i jednostki wojskowej. Mimo, że był spóźniony i nie było mu po drodze jakby w podziękowaniu ,że wysłuchałem jego historii podwiózł mnie pod same stawy.
Faktycznie wokół oczek wodnych siedziało kilku wędkarzy (w tym młodych adeptów wędkowania). Rozbiłem się. Z racji, że miałem autobus wcześnie rano i do przejścia na dworzec PKP ponad 1 km nieznanym miastem postanowiłem za dnia odpocząć, na wieczór dotrzeć na dworzec na którym przetrwam do rana. Zdrzemnąłem się – sprzyjała temu pogoda bo było i tak ciepło i parno.
Po południu przebudziwszy się posiedziałem nad stawami. Fajne i spokojne miejsce w zasadzie w centrum miasta.
Co chwile tylko ciszę przerywały pływające kaczki.
Kiedy koło godz 17-tej zaczęło zjeżdżać się więcej wędkarzy postanowiłem nie przeszkadzać im i powoli ruszyłem w kierunku dworca kolejowego. Po drodze trzeba było pokonać San.
Przy dworcu wyłuskałem na jednej z kart parę złotych i postanowiłem zjeść coś ciepłego w przydworcowej knajpce. Mała najtańsza pizza zaspokoiła mój głód
Po drugiej stronie dworca obok dworca autobusowego jest Biedronka, więc tanio zaopatrzyłem się na noc i jutrzejsza podróż do Łodzi.
Wracając zatrzymałem się na kładce nad torami. Dworzec w Sanoku ma swój klimat.
Niestety kolej dalekobieżna tu nie docierała do tego roku. Tylko psiak po peronie przebiegł – skojarzenie było jedno, książka z dzieciństwa o psie Limpoppo, psie który jeździł koleją. :)
Sezonowo jeździ jednak wieczorny pociąg do Warszawy i dalej do Gdynii. Udało mi się go uchwycić.
Nie schodząc jeszcze z wiaduktu spojrzałem na fabrykę Autosana w oddali.
Kawał historii polskiej motoryzacji – zaczynała od produkcji kotłów, wagonów kolejowych by w latach 50-tych rozpocząć produkcje kultowych autobusów. Dziś w prywatnych rękach wpada w brutalne ręce kapitalizmu. Zagaduję dwóch starszych panów idących kładka czy Autosan działa jeszcze ? Zdziwieni i miło zaskoczeni, że znam historię zakładu – przystają i zaczynają opowiadać mi o tym jak tam pracowali i jak pracowały całe rodziny i o tym jak teraz rozkradany jest zakład.
Dowiaduje się od moich rozmówców również tego, że tu gdzie teraz jest stacja kolejowa i są tory na Zagórz to kiedyś San płynął – w życiu bym tego nie wiedział. :)
Później zamieniamy jeszcze parę zdań o tanim podróżowaniu i jeden z Panów opowiada mi jak był w Kanadzie !!!! “Super – tez kiedyś dotrę do Kanady” – pomyślałem. Panowie wyraźnie opowiadaliby w nieskończoność o historii ale przepraszają mnie grzecznie bo śpieszą się do żon, a wiadomo że w tej materii nie można przeginać :) Serdeczny uścisk dłoni i podziękowanie za poświęcony czas. Znów jestem na kładce sam wpatrzony w panoramę miasta.
Wraz z nastaniem zmroku dworzec opustoszał i zostałem sam, strasznie mi się dłużyło tej nocy i zmarzłem – temperatura o tej porze roku spadła do około 10 stopni przy lekkim wietrze znad Sanu zrobiło się rześko.
Na szczęście jest bezpiecznie, choć nie zmrużyłem oka i poranny autobus przyjechał parę chwil przed czasem więc mogłem się o wiele wcześniej zagrzać.
Przy wejściu serwowana woda i pierniczek na drogę – miły słodki poczęstunek – 6:45 ruszamy…
W Niebylcy przed firmą przesiadka do odpowiednich autobusów (tradycyjnie Wrocław, Łódź, Warszawa) i dalej w drogę.
Po drodze postój w Kielcach – obok dworca PKS kościół św krzyża.
I coraz bliżej Łodzi – Pilica w Sulejowie.
Już prawie w domu…
Tak oto nie mając prawie nic w kieszeni, spontanicznie przejechałem się w Bieszczady. Fantastyczna wycieczka, która pokazała mi, że autostop nie umarł – ma się świetnie (mimo Blablacar-u i innych teraźniejszych wynalazków). Pokazała również, że nie jestem taki stary :) by nie podróżować z namiotem, poznałem masę fantastycznych ludzi. I cóż “ciągnie wilka do lasu”. :) Kolejny wyjazd / wyjazdy już w głowie, a w Bieszczady wracam jesienią w październiku (2 zł już zainwestowane w przejazd Neobusem Łódź – Sanok – Łódź) – może również pod namiot?
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.VI – południowa Islandia
Wieczorem z wodospadu Gullfoss udałem się w kierunku wschodnim – jedyna główną drogą nr 1 która okrąża cała wysp. Jechałem bez jakiegokolwiek planu w nieznane – po prostu przed siebie. Teraz dopiero zaczęła się frajda i przygoda.
Tym bardziej że po zmroku ćmok był straszny. Z otchłani mroku udało mi się wychwycić kościółek / kapliczkę?
Co jakiś czas na odludziu widoczna była również taka łuna. Początkowo sądziłem, że to może jakieś wulkany są. Szybko jednak okazało się, że są to szklarnie w których pod sztucznym światłem produkowane są owoce i warzywa – nawet banany !!!
Plusem podróży przez Islandię jest fakt, że jak masz już dość, zatrzymujesz się (byle w bezpiecznym miejscu) i nocujesz. Najlepsze jest to, że po takim ciemku nie wiesz człowieku gdzie jesteś. Ta noc była bardzo nerwowa bo wiatr strasznie kołysał autem.
Rankiem ukazał się oczom taki oto widok :)
Podczas śniadania pojawiło się “towarzystwo” – ktoś również tu jeździ :) ale tłok…
Jak widać powitała mnie zupełnie inna aura i inny krajobraz – niesamowite kilkanaście, kilkaset km. i jak zmiana. Tylko właściwie to gdzie ja teraz jestem?
Mała ocena jakości szlaku….
…i jedziemy przed siebie. :) a wkoło takie widoki.
I ta cisza :)
Pozbierałem toboły i dalej w drogę.
Pojawiło się ponownie towarzystwo – bo razem raźniej. :)
To jedziemy za nim…
Podróż jednak nie trwała długo – problemem SUV-a jest fakt że ma zbyt niskie zawieszenie na potoki islandzkie. W przyszłości trzeba coś większego znaleźć. On przejechał – my nie ryzykowaliśmy – zawracamy.
Tak oto z obawy przed nieznana głębokością potoku trzeba było zawrócić do głównej drogi.
Po drodze dostrzegłem nawet namiastkę schronisk młodzieżowych :)
Pogoda była ekstra – jak na Islandię o tej porze i widoki coraz piękniejsze:)
Jak nie góry i pagóry to rzeki – Islandia w całej krasie.
Aż tu nagle znikąd wyrósł wodospad – jak się okazało dotarłem do wodospadu Skógafoss.
To jeden z największych islandzkich wodospadów, o szerokości 25 i wysokości 60 metrów. Spod wodospadu prowadzi szlak trekkingowy do przełęczy Fimmvorouhals pomiędzy lodowcami Eyjafjallajökull i Myrdalsjokull.
Obok na parkingu jest możliwość skorzystania z toalet a nawet z prysznica :) – infrastrukturę turystyczną maja super, i na takim odludziu.
Powróciwszy na główna drogę (nr 1) kierowałem się dalej ku wschodniej części wyspy, widoki znów się zmieniły na górskie.
Bardzo rzadko ale zdarzały się osady – osady czytaj pojedyncze gospodarstwa (coś jak rancho) takie gospodarstwo miało już nazwę miejscowości – specyficzne.
Wszystko jest bardzo ładnie zawsze oznakowane i czytelne :)
W jedna taka boczną – ulicę postanowiłem zajechać :)
Tak oto trafiłem na pastwisko dzikich koni.
O ile udało mi się dotrzeć do źródeł na Islandii są to kuce islandzkie. Długo żyją i są wytrzymałe. W ich ojczyźnie jest niewiele chorób, a wywożenie i wwożenie ich na wyspę jest zabronione. Osiągają średnią wysokość w kłębie od 130 do 145 cm. . Są to co prawda wymiary kuców ale w języku islandzkim nie ma słowa “kuc” – ciekawe.
Występują w bardzo wielu maściach np. kasztanowatej, bułanej, gniadej, karej, myszatej, srokatej i dereszowatej. W języku islandzkim jest ponad 100 nazw dla różnych kolorów i wzorów.
Hodowana już przez wikińskich osadników w IX i X wieku. Rasa jest wspominana w literaturze i kronikach, a pierwsze odniesienia do nazwanych koni pojawiły się w XII w. . Konie były również czczone w mitologii nordyckiej. W latach 80-tych XVIII wieku większość rasy została zmieciona w następstwie erupcji wulkanicznej.
Po krótkim postoju ruszyłem w dalsza drogę.
Co ciekawe wszędzie można się zatrzymywać na Islandii, ruch jest bardzo znikomy, brak jest ograniczeń większych – standardowo na głównej drodze poruszamy się z prędkością 90 km/h. . Przed wjazdami do osad/miejscowości są tablice mierzące prędkość i ostrzegające by zwolnić jeżeli fantazja nas troszkę poniesie.
Problemem jest tylko fakt że co chwile krajobraz się zmienia – i trzeba się zatrzymać na kilka zdjęć, podróż więc jest bardzo “szarpana” ale jaka przyjemna. No to po delektujmy się – zważywszy, że pięknie skały się prezentowały w jesiennym słońcu.
Jak te głazy nie spadną na chatkę czy drogę? :)
Po jednej stronie były więc góry…
…a po drugiej pojawił się Ocean Atlantycki.
Tak oto dotarłem do bodaj najsłynniejszego “drzemiącego” wulkanu polodowcowego na Islandii – Eyjafjallajökull.
Nazwa Eyjafjallajökull oznacza “lodowiec masywu” a nazwa masywu pochodzi z kolei od słowa wyspa.W przeciągu 1100 lat do erupcji dochodziło w 920, 1612, 1821-1823 i w 2010. W pierwszych trzech przypadkach następstwem wybuchu wulkanu była erupcja pobliskiego wulkanu Katla.
Między 3 i 5 kwietnia 2010 r. nastąpiło około 3000 słabych trzęsień ziemi (epicentrum było w okolicy wulkanu). Wybuch wulkanu nastąpił 15 kwietnia – miasta Fljótshlíð i Markarfljót zostały ewakuowane. Trzęsienie nie spowodowało ofiar w ludziach, aczkolwiek pył wulkaniczny znacznie zakłócił ruch samolotowy w całej Europie.
To stąd przywiozłem najcenniejsza pamiątkę – pył wulkaniczny :)
Dalszą podróż kontynuowałem do najbliższej miejscowości Vik i Myrdal.
Trzeba wziąć pod uwagę, że miejscowości, a co za tym idzie sklep spożywczy czy stacja paliw oddalone są średnio co 30-50 km od siebie. Są odcinki, że na 10 km macie 3 stacje paliw, ale są też, że z 80 km jedzie się bez jakiegokolwiek kontaktu z cywilizacją. Jeżeli chodzi o samo tankowanie to są dystrybutory samoobsługowe – wrzucamy kartę płatniczą, deklarujemy kwotę za jaką chcemy zatankować. Automat pobiera gotówkę i uwalnia dystrybutor – proste i praktyczne.
W okolicy miejscowości Vik i Myrdal – chwilowy postój przy wodospadzie…
rzece…
i jeziorku – wszystko w jednym miejscu :)
W samym miasteczku autko dostało benzynki :) zaopatrzyłem się w prowiant na dalszą drogę, a w sklepiku z pamiątkami nabyłem najbardziej użyteczną rzecz, a zarazem sztandarową na Islandii. Był to sweter islandzki z wełny z owcy islandzkiej – piekielnie drogi, ale równie ciepły i praktyczny. Służy mi po dziś dzień, szczególnie podczas wypraw za koło polarne.
Z uwagi na fakt, że słonko było jeszcze wysoko postanowiłem podjechać pod jeden z bocznych jęzorów lodowca Vatnajökull.
Droga do niego nie była usłana różami.
A najlepiej zobrazuje cały klimat przejazdu to nagranie: :)
Sam lodowiec Vatnajökull ma całkowitą powierzchnię 8100 km² oraz grubość dochodzącej do 1 km.
Tak tu czułem się jak ryba w wodzie – to moje klimaty :)
Po lodowcu można sobie swobodnie pochodzić (o ile ma się odpowiedni sprzęt :) ), lub wspinać się – samemu bądź z przewodnikiem.
I jeszcze kilka zdjęć lodowca :)
Gdy wyhasałem się na obsypanych popiołem wulkanicznych lodach udałem się jeszcze bardziej na wschód wyspy w poszukiwaniu nowych krajobrazów.
Droga tym razem była przyjemna i pusta, ale jakże malownicza.
Zmierzchało się więc trzeba było poszukać jakiegoś lokum – tym bardziej że osoba z która byłem podczas wyjazdu (nie wiem jak ale…) skąpała się w lodowcu ?!?
Po zmroku udało się znaleźć jakiś motel – ceny srogie, ale nie było wyjścia trzeba było się wysuszyć, a poza tym ile można spać w samochodzie na rozkładanych siedzeniach. Za bodaj 200 zł dostaliśmy domek letniskowy. Izba wyglądała przyzwoicie.
Oczywiście na odludziu w dziczy na recepcji pracował chłopak z Polski ( z Podkarpacia) – czemu mnie to nie zdziwiło. Jego siostra pracuje 70 km dalej przy najbliższej stacji paliw w sklepie. Przez chwile opowiedział jak znalazł się na Islandii i jak przeżył wybuch Eyjafjallajökull. Mówiąc krótko, wulkan dymił, wybuchł nagle w jasny słoneczny dzień na 3 dni zrobiło się czarno (trzy dni pył opadał), a pranie z jasnego i białego zrobiło się czarne. Do tego nie mógł ani okna ani drzwi uchylić taka była warstwa osadzonego pyłu.
Z racji pełnionej funkcji ów ludzik nie mógł dłużej poświecić mi czasu (był jednocześnie recepcjonistą, pomocą w kuchni i kelnerem w jednym).
Znużony dniem i bogactwem wrażeń szybko usnąłem.
I podobnie jak podczas wcześniejszych nocy, budzisz się człowieku a tu nowy krajobraz :)
Do tego rankiem okazało sie że mamy psie towarzystwo :) pieszczochy…
Zostało by się dłużej, ale pora jechać dalej ku przygodzie.
Krajobraz ponownie zmieniał się jak w kalejdoskopie.
I kolejny “mały” postój przy wodospadzie i nad potokami – Islandia krajobrazowo jest przepiękna.
I kolejna mozaika krajobrazowa, dosłownie widoki zmieniają się co chwile.
Kolejny przystanek podczas mojej podróży to – Skeiðarársandur, gdzie w 1996 roku na skutek wybuchu wulkanu wezbrane i znaczne ilości wody podmyły jedyny most. Ogrom żywiołu robi wrażenie, podobnie jak stalowe szczątki mostu leżące obok.
A tuż za mostem nagłe pustkowie po horyzont.
Chwilę dalej – ponowna zmiana.
Taka przeplatanka krajobrazowa towarzyszyła mi do Parku narodowego Vatnajökull
Jest to największy Park Narodowy Europy, zajmujący 12 000 km² co stanowi 12% powierzchni Islandii. Centralna jego część stanowi lodowiec Vatnajökull.
Z racji jesiennej aury oraz późnej pory (i krótkiego dnia) ograniczyłem się do godzinnego spaceru po obrzeżach parku.
Park ma liczne szlaki, które są dobrze oznakowane, ale trzeba być ostrożnym, by oznaczeń wyrytych w drewnie nie przegapić.
Najpiękniejszy krajobraz (jak się okazało później) był dopiero przede mną. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów w takiej atmosferze…
i pokonaniu mostu (na marginesie – kwestię mostów ciekawie rozwiązano na Islandii. Są one szerokości jednego auta. Podczas wjazdu obowiązuje zasada wzajemnej życzliwości tzn. jedno auto staje i światłami daje znać abyś mógł pokonać przeszkodę – boskie choć w Polsce zapewne nierealne) …
…dotarłem do przepięknej laguny glacjalnej Jökulsárlón (Jökulsárlón Glacial Lagoon).
Przyznam, że to najpiękniejsze miejsce podczas moich skromnych wyjazdów jakie dane mi było zobaczyć.
Żadne zdjęcia i nagranie nie oddadzą klimatu tego miejsca – ale spróbuję :)
Nazwa znaczy tyle co “laguna lodowcowa” po prostu. Wody roztopowe lodowca Vatnajökull niosą olbrzymie odłamki lodu ku Atlantykowi. Krystalicznie czyste tworzą bajkowy krajobraz niczym z baśni o Królowej śniegu. Latem można popływać po zatoce statkiem czy kajakami.
Musze tam jeszcze kiedyś zajrzeć – cudne miejsce.
O zachodzie słońca zrobiło się jeszcze piękniej.
Na parkingu przed zatoka istnieje możliwość uzyskania informacji turystycznej dotyczącej okolicznych atrakcji i noclegów, a także zakup pamiątek.
To było niestety ostatnie miejsce do jakiego dotarłem. Czas naglił – tydzień na Islandii dobiegał końca. Pozostały ostatnie dwie doby. Pierwsza zaplanowałem na powrót w okolice Reykjaviku (a ujechałem ok. 1000 km., ostatni dzień to relaks.
Podróż powrotna (w deszczowej i wietrznej pogodzie) była uciążliwa. Co jakiś czas w miarę możliwości robiłem postój na posiłek w przydrożnych stacjach i towarzyszących im kawiarenkach.
W kompletnym ćmoku udało się znaleźć parking – i tu kolejna zaskakująca niespodzianka.
Rankiem, o brzasku okazało się, że na szczycie wzniesienia (dlatego znów tak niebezpiecznie bujało autem) znajduje się stacja paliw i przydrożna kawiarenka.
Infrastruktura sama w sobie może i nie była zaskakująca gdyby nie osoba właściciela stacji paliw. Starszy człowiek (wraz z córka) okazał się zagorzałym fanem piłki nożnej i kolekcjonerem zdjęć i szalików drużyn światowych (zarówno klubowych jak i narodowych) – cudowne !!!!!
Znalazła się w tym całym pięknie również modlitwa do Boga :) – o pomyślność meczu? (nie wiem nie znam islandzkiego)
Ciężko je się śniadanie i pije kawę spokojnie w tak fascynującym miejscu. Po prostu z filiżanka w dłoni kręciłem się po pomieszczeniach odkrywając kolejne szalkowe trofea. A były wszędzie, na ścianach suficie w toalecie. Ciekawe jakie było kryterium umieszczania?
Zafascynowany pasja i zamiłowaniem właściciela długo celebrowałem wyjście z kawiarni. Wychodząc obiecałem że jak kolejny raz pojawię sie tu to przywiozę parę szalików z Polski.
Dla chcących odwiedzić to miejsce poniższy adres – dzięki nawigacji.
Po dotarciu na południowo-zachodnie wybrzeże Islandii udałem się najpierw w okolice amerykańskiej bazy wojskowej. Tam bowiem na styku lądu z Atlantykiem rozpoczyna się granica między płytami tektonicznymi. W tym miejscu jest to bardziej widoczne i wyraziste niż w Þingvellir w którym na początku byłem.
Nim tam jednak dotarłem trzeba było przedrzeć się przez labirynt wąskich krętych dróg w księżycowym krajobrazie przy bardzo dżdżystej pogodzie.
I po 35 km podróży od Keflaviku na granicy płyt tektonicznych :)
Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie zszedł do pęknięcia tektonicznego – he he po raz pierwszy nielegalnie wchodzę na geologicznie kontynent amerykański. :)
Jak wrażenia spytacie? Było niestabilnie i grząsko, zapadałem się jak w ruchomych piaskach.
W drodze powrotnej ponownie podziwiałem księżycowy krajobraz za sprawa aury niczym z Hitchcocka.
By po drugiej stronie podziwiać sztormowe tego dnia wybrzeże Atlantyku.
Ostatnie pół dnia postanowiłem poświęcić na relaks – nie ma lepszego miejsca na Islandii niż wizyta w Blue Lagoon.
Oczywiście w całej okolicy unosi się swąd siarki jak ze Shreka :)
I choć na zewnątrz wiał przenikliwy wiatr, padał deszcz marznący to woda miała przyjemne 35 stopni.
Miała być godzina, dwie – skończyło się na 8 h :) – siedziałem do wieczora do samego końca, później było fajnie bo do 16-tej masa ludzi (gł. turyści). Wieczorem turystów autokary zawożą doi stolicy, pozostają miejscowi (garstka lokersów). Pogoda się troszkę tez poprawiła,, a posiedzieć ze szklaneczka drinka i piwa to była czysta przyjemność i relaks.
Późnym wieczorem (koło 23-ej) zameldowałem się w hostelu w Keflaviku i spędziłem ostatnia noc na Islandii. Przy okazji wyjeżdżając pozostawiłem innym zbędne rzeczy (w tym materac dmuchany).
Oto bowiem w miejscach noclegowych znajduje się wyznaczone miejsce gdzie można pozostawić innym rzeczy które dla ciebie wydają się zbędne bądź stanowią balast a komuś mogą się przydać. Oczywiście analogicznie można za darmo tam się doposażyć jak się przyjeżdża na wyspę – od książek i przewodników, po menażki, bidony naboje do butli gazowej itp. .
Rankiem tylko tankowanie do pełna auta, zdanie w wypożyczalni i po południu powrót na kontynent.
Zdaję sobie sprawę, że tylko liznąłem Islandii, jej wschodnia część to fiordy, północna wulkany i wypływająca z wnętrza ziemi lawa. Słowem trzeba ponownie tu wrócić może latem? Przede mną jednak ostatni etap podróży – Norwegia ukochana i psie zaprzęgi za kołem polarnym…
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.V – Golden Circle
Następnego popołudnia zgodnie z planem zostało pod hostel dostarczone autko – Toyota RAV 4 (SUV z napędem na 4 koła). Po krótkich formalnościach w biurze i opłaceniu auta można było ruszać w drogę. Aura nie była za ciekawa.
Drogi poza stolicą puste co od razu dało się odczuć, ale świetnie utrzymane jak na warunki tam panujące oczywiście.
Pierwszym przystankiem miała być elektrownia geotermalna – Hellisheiði, znajdująca się 30 km na wschód od Reykjaviku. Jest ona największą elektrownią geotermalną na Islandii i znajduje się u podnóża wulkanu Hengill.
Energia geotermalna pozyskiwana jest z 50 odwiertów o głębokości 1000-2200 metrów. W budynku oprócz zwiedzenia elektrowni można zapoznać się ze zjawiskiem trzęsienia ziemi (jest specjalny symulator). Poznać możemy również faunę i florę okolicy no i oczywiście mnóstwo zagadnień związanych z wodami geotermalnymi.
Po około godzinnym zwiedzaniu skierowałem się ku jeziorze Þingvallavatn. I tu GPS (choć zbawienny – przyznaję) pokierował “ekspedycję” bocznymi drogami – dopiero nad samym jeziorem odczułem jaka jest aura (przenikliwy wiatr, marznący deszcz oraz szklanka na drodze).
Samo jezioro – choć o tej porze szare i ponure – pochodzenia tektonicznego. W okolicach jeziora znajduje się skomplikowany system szczelin, świadczących, że w tym miejscu przebiega granica płyt tektonicznych : Euroazjatyckiej i Północnoamerykańskiej.
Granica płyt tektonicznych – zobaczyć to – takie było moje małe marzenie swego czasu gdy siedziałem na lekcji geografii. Co innego teoria a co innego doświadczyć takiego widoku na żywo.
Znad jeziora udałem się ku najbardziej znanej szczelinie Almannagjá, co w tłumaczeniu znaczy “Wąwóz Wszystkich Ludzi”.
Droga do tego miejsca – znajdowało sie nieopodal jeziora po północnej jego stronie – nie była usłana przysłowiowymi różami. GPS kręcił ale SUV dzielnie jechał do przodu.
Tak to mniej więcej wyglądało :)
Przy wejściu na szlak zastała mnie noc – zmrok przypominam zapada dość szybko o tej porze roku (listopad). Więc ok 16-tej trzeba było zaprzestać wędrówki. Nocleg był w samochodzie. Ambitne plany spaliły na panewce gdy wychodząc wpadłem po kostki w zamarznięty śnieg. Do tego przenikliwy wiatr i lód zniechęcał do próby wbijania śledzi w grunt. Skończyło się więc na złożeniu tylnych siedzeń i ułożeniu się na wygodnej kanapie pod ciepłym DDR-owskim śpiworze z Bundeswehry. I tak kolorowo nie byyło bo w środku nocy gdy wiatr przenikliwy bujał autem, to wychłodziło się i panował nieznośny ziąb, Do tego mokre ciuchy wiadomo schnąc nie chciały – ale jak survival to survival.
Poranek to szybkie pozbieranie maneli, złożenie siedzeń, coś na ząb, poranna toaleta i w drogę na zwiedzanie. Na szczęście chłód motywował do szybkich działań i nieociągania się.
O brzasku ( ok godz. 9:30) gotowy byłem by odwiedzić Þingvellir – co w dosłownym tłumaczeniu znaczy: þing – parlament, vellir – równina.
Krótki szlak prowadzi nas przez skomplikowany system szczelin, mijając po drodze mini wodospady i formacje skalne.
Miejsce to jest bardzo ważne w historii Islandii. To tu w 930 roku po raz pierwszy zebrał się islandzki parlament Althing. Jest on jednym z najstarszych instytucji parlamentarnych świata, która funkcjonuje do dziś. Althing obradował tutaj do końca XVIII wieku. Tu również ogłoszono pełną niepodległość Republiki Islandii dnia 17.06.1944 roku.
Niesamowite – takie niepozorne odludne miejsce, a jaki kawał historii. :)
Po wdrapaniu sie na szczyt wąwozu widzimy pęknięcie tektoniczne w całej okazałości – bajka.
W tym miejscu również obserwuje się tu znaczącą aktywność sejsmiczna i wulkaniczną. Powierzchnia ziemi poprzecinana jest licznymi szczelinami, A prezentowana na zdjęciach w całej okazałości to właśnie głęboki wąwóz Almannagjá.
W 1928 utworzono na tym obszarze park narodowy (wraz z przyległym, a widzianym wczoraj jeziorem Þingvallavatn ). Warto dodać, że Islandia – podobnie jak inne kraje skandynawskie traktuje przyrodę (w tym Parki Narodowe) jako dobro wspólne, powszechne i co ważne bezpłatne , więc bez żadnych problemów można zwiedzać parki nie ponosząc kosztów – nie ingerując oczywiście w krajobraz.
Dodatkowo od 2004 roku teren parku został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Następnie udałem się w kierunku równie słynnych islandzkich gejzerów. Aura i warunki drogowe w dalszym ciągu nie rozpieszczały.
Po drodze mijałem liczne strumienie i potoki (rzeki).
Rzadko, bo rzadko ale pojawiały się baseny termalne – znikąd.
Były też fermy dzikich koni na totalnych odludziach.
Zarówno odwiedzany przeze mnie Þingvellir jak i gejzery (do których zmierzałem) wchodzą w skład tzw. Golden Circle – złotego kręgu / pierścienia, czyli wszystkich atrakcji Islandii w pigułce.
Tak oto kolejnym moim przystankiem była dolina Haukadalur – eldorado islandzkich gejzerów :)
“Dymiące” pole ciągnie się po horyzont.
Dodam, że temperatura wody wypływającej z wnętrza ziemi waha się w przedziale:
To tu znajduje się wysłużony “staruszek” – Geysir. To od niego nazwano źródła geotermalne na całym świecie – gejzerami.
Geysir wyrzucał wodę na wysokość 80 metrów od XIV wieku do lat 60. XX wieku. Obecnie wyrzuca wodę na kilka metrów co ok 48 godzin w niezbyt regularnych odstępach czasu.
Palmę pierwszeństwa dzierży zatem inny rekordzista – gejzer Strokkur – co w dosłownym tłumaczeniu znaczy tyle co “kierznia” (dla niewtajemniczonych :) Kierznia – drewniane naczynie do ubijania śmietany na masło, maselnica, maślnica – za słownikiem języka polskiego).
Jest on największym czynnym gejzerem Islandii. Wybucha co 5-10 minut, wyrzucając podczas erupcji słup wody o średnicy 3 m. na wysokość 30 m. .
Rzadko ale zdarzają się podwójne (następujące po sobie) erupcje gejzera – mi udało się jedną taką uchwycić.
Niesamowity , rewelacyjny – naprawdę porażające zjawisko, zapierające dech w piersiach.
Podziwianiu zjawiska nie było końca. Tu tez po raz pierwszy odczułem tłok na szlaku – raptem ok 15 osób. Niemniej jak się jedzie po Islandii to przez setki kilometrów można nie zobaczyć żywej duszy – stąd moja dygresja.
Inne, mniejsze erupcje miały tez swój urok – niesamowite gdy widzisz że ziemia pracuje.
Kiedy już ochłonąłem z wrażenia udałem się do pobliskiego sklepiku (obok są miejsca noclegowe) aby nabyć pamiątkę.
Kolejnym przystankiem na Golden Circle jest wodospad Gullfoss.
Znajduje się on na rzece Hvita. Składa się z dwóch kaskad: pierwszej – 11 metrowej, oraz, drugiej (będącej pod kątem w stosunku do pierwszej) – 21 metrowej. W każdej sekundzie przepływa przez wodospad 400 metrów sześciennych wody!!!!
Na pewno duży wpływ na moje odczucia miała aura (tu była bodaj najbardziej paskudna) niemniej przy wodospadzie nie miałem efektu “wow !!!”.
W tym miejscu zakończyłem zwiedzanie Golden Circle i namawiam do nieograniczania się do przewodnikowych atrakcji, albo co gorsza objazdówek z biurem podróży. Spłyca to prawdziwe piękno i ubogaca wyjazd. Niemniej warto rozpocząć zwiedzanie Islandii przynajmniej od Þingvellir i gejzerów, a latem Gullfossu.
Kolejną częścią będzie podróż przez południowa Islandię na własna rękę i w totalne nieznanie…
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.IV – Reykjavik
Z lotniska (wraz z garstką zapaleńców – może w sumie było nas 10 osób) zabiera nas flybus – luksusowy autokar w którym typowy islandzki brodacz serwuje nam muzykę islandzką w maksymalnym wydaniu. Przed nami 50 km do stolicy – Reykjawiku. W stolicy autobus kończy kurs na BSÍ Bus Terminal. Tam spotkała mnie niespodzianka oto bowiem podstawione są busiki transferowe i jeżeli masz hotel/hostel dalej od terminala autobusowego to jesteś podwożony. Następuje więc przesiadka i 30 min. zwiedzanie okolicznych uliczek z przystankami przy noclegach. Dlaczego aż 30 m. zapytacie? Prosta jest odpowiedź – Łukasza najtańszy hostel = 2 km od centrum (a może i dalej, na rogatkach miasta ale za to prawie nad samym Atlantykiem (no 200 m miałem). Kierowca busa (widać, że emigrant) jest wyraźnie zdziwiony moim wyborem noclegu ale cierpliwie rozwozi wszystkich po czym mnie ostatniego przewozi do celu. Wyciągając mój bagaż z luku na śliskim parkingu, lekko się zachwiał i wtedy usłyszałem siarczyste polskie przekleństwo – o zgrozo czy ja nawet na wczasach nie mogę odpocząć od polskiego “o k..wa” ?
Szybki meldunek w hostelu i korzystając jeszcze z dnia. ruszam do centrum do jakiegoś sklepu po prowiant. Musicie wiedzieć, że o tej porze roku dzień w Islandii jest krótki – rozpoczyna się ok 10-tej a kończy ok 15-tej, 16-tej.
Ocena sytuacji stojąc przed hostelem? Myślę sobie – kurcze jak to miasto jest daleko.
Ile może być do tej budowli która wyraźnie króluje nad niską zabudową miasta? Z drugiej zaś strony staram się zapamiętać jak najwięcej detali zarówno przy hostelu jak i po drodze do centrum. Nie mam mapy i zdaję się tylko na swój instynkt i zmysł geograficzny.
Po drodze mijam charakterystyczną kopułę Perlan – w której oprócz restauracji znajduje się m.in. Muzeum Sag islandzkich.
Niestety (jak pokaże życie) nie będzie mi dane obejrzenie tego muzeum. Drobny problem sprawi, że zabraknie czasu na jego zwiedzenie, ale co się odwlecze to… wszystko przede mną – i jest pretekst by ponownie zawitać do Reykjaviku.
Kontynuując, w miarę jak pokonywałem kolejne metry charakterystyczny majestatyczny budynek coraz dostojniej górował nad miastem.
Ta charakterystyczna budowla to – kościół Hallgrímura
Jest to największy i najbardziej stylowy ze wszystkich współczesnych kościołów w Islandii. Swym wyglądem przypomina wzgórze bazaltowej lawy. Wybudowany w latach 1945-1986 według projektu z 1937 r. autorstwa Guðjóna Samúelssona, w stylu ekspresjonistycznym. Jest to kościół wyznania luterańskiego nazwany na cześć islandzkiego poety i duchownego Hallgrímura Péturssona.
Jego wysokość to bagatela 75 metrów wysokości, na wieży znajduje się taras widokowy, z którego można podziwiać panoramę miasta i okoliczne góry. We wnętrzu znajdują się imponujące organy piszczałkowe, których budowę zakończono w 1992 r. Przed świątynią znajduje się pomnik islandzkiego banity i założyciela osad normańskich na Grenlandii – Leifa Erikssona.
Jednak by nie było za pięknie – zaczyna doskwierać przenikliwy wiatr. A jak już Łukasz ma czapkę na główce to musi być niefajnie :)
Nie mogąc iść pod przenikliwy wiatr – schroniłem się za winklem by troszkę odsapnąć i zagrzać się.
Koło kościoła znalazłem najbliższy sklep. Będąc skrupulatny dodam, że spacer w to miejsce trwa 30-40 min. także nie jest najgorzej (do hostelu z centrum było szybciej, bo z wiatrem :) ). Ktoś spyta a dlaczego nie autobusem? Odpowiedź prosta – ceny biletów są drogie – nie pamiętam jakiego rzędu była to kwota ale nie była ona zachęcająca. Poza tym spacerek też ma swój urok – w sumie nikt mnie nie goni.
Skuszony wieloma wcześniejszymi tekstami o kuchni islandzkiej zajrzałem do restauracji by po pierwsze się zagrzać, a po drugie spróbować lokalnej jakiejś potrawy – wybór padł na żeberka owcze.
Jakież było moje rozczarowanie widząc trzy małe żeberka za prawie 200 zł ! Podłubałem w zasadzie same kostki małych porcji, zrobiłem zakupy i udałem się w drogę powrotną, ponieważ ściemniało się, a ja obawiałem się, że nie trafie z powrotem do hostelu.
Po drodze ujrzałem zachód słońca.
Tak jak za każdym razem, będąc w tym okresie w Skandynawii, tak i teraz liczyłem po cichu, że ujrzę zorzę polarną – jednak i tym razem nie było mi to pisane.
Zmrok szybko zapadł, a ja intuicyjnie podążałem do hostelu.
Konia z rzędem i nobla temu kto umie to czytać :) ale to był kierunek do mojej sypialni.
Zmęczony szybko usnąłem – rano (ok 10-tej) powitał mnie budzący sie do życia poranek.
Nie tracąc czasu zdobyłem w recepcji bezpłatną mapę podglądową miasta i udałem się na spacer z południa (gdzie mieszkałem) na północ. Dziś dzień wynajęcia auta, którym będę się przemieszczał wzdłuż południowego wybrzeża Islandii.
Po drodze zatrzymałem się nad brzegiem Atlantyku.
Nieopodal natknąłem się na jedyne zarośla w okolicy. Islandia generalnie to kraj bezleśny. Tego typu krzewiny stanowią tu szeroko pojmowane “kompleksy leśne”.
W miarę jak zbliżałem się do centrum (idąc innym szlakiem niż wczoraj). Oczom mym ukazał się bajkowy widok.
Poczułem się jak na Alasce. Nie wiem czy podobnie tam jest (bo nie byłem), ale taka myśl przeszła mi przez głowę. Przystanąłem z rozdziawioną buźką i pomyślałem “przystanek Alaska” :)
Całe miasto to przestrzeń – akurat teraz skąpana w śniegu – jak ja lubię śnieg :)
Co do wspomnianych we wcześniejszej części wpływów amerykańskich to widać to dobrze po samochodach jakimi Islandczycy jeżdżą. Przede wszystkim auta mają być praktyczne i mają służyć człowiekowi w surowych warunkach. Typowe skandynawskie podejście, które lubię – praktycyzm. A oto porównanie aut – jest różnica i komfort zapewne w podróży przez knieje.
Po drodze jeszcze jeden widok na góry w okolicy Reykjaviku.
Docierając do celu – wypożyczalni aut – i po żmudnym jej poszukiwaniu – ku mojemu rozczarowaniu – na drzwiach wejściowych wita mnie taka kartka.
Nie pytajcie mnie co tu jest napisane bo nie mam zielonego pojęcia. Coś jednak czułem, że jest nie tak. Po wykonaniu tego zdjęcia udało się zajrzeć do biura (bodaj ubezpieczeniowego w budynku obok. W nim pracownik (po przeczytaniu tej informacji i wysłuchaniu historii o tym jak z Polski przez internet zarezerwowałem auto) z oburzeniem i przejęciem stwierdził łamaną angielszczyzną, że firma nie istnieje i że zostałem oszukany. Wyraźnie poruszony i zaangażowany zaczął wydzwaniać po urzędach i na policję zgłaszając tą sytuację. Zrobiło się troszkę niezręcznie. Pan co chwila przepraszał i dosadnie pokazywał że jest mu wstyd za rodaków. Tak to zamiast Jeepa w promocji musiałem wracać pieszo (co najbardziej mi nie pasowało, bo przeszedłem tyle kilometrów pewny, że wrócę autem). Nauczka dla mnie na przyszłość że skrajnie tanie promocje = niepewne zakupy. Dobrze że karty nie obciążyli za wynajem.
Po drodze do domu zahaczyłem jeszcze o osiedlowy market “Bonus” – są to dyskonty podobnie jak u nas biedronki tylko w logo zamiast sympatycznego owada uśmiecha się do ciebie równie urocza…świnka.
Przy kasie płacąc oczywiście za ladą spotkałem kogo? Polkę ? :) Powoli zacząłem oswajać się z myślą, że Polacy już są wszędzie.
Powróciwszy do hostelu o zmroku skusiłem się na posiłek w przy hostelowej restauracji. I tu kolejny szok przeżyłem – za niewielka cenę (30 może 50 zł) otrzymałem takie danie + piwo.
Okazało się, że to stek z wieloryba – przepyszny, soczysty – mmmm palce lizać, nawet teraz jak pomyśle to ślinka mi leci.
W tle jeszcze w TV leciał na żywo mecz (szlagier) Islandia – Wyspy Owcze :). Oczywiście nie omieszkałem zaczepić kucharza i podziękować mu za pyszne, niedrogie danie. Skromny pan w podeszłym wieku był wyraźnie zmieszany i zaskoczony pochwałami, co tylko potwierdzało, że jest mistrzem w tym co robi.
Po posiłku podszedłem do recepcjonisty i opowiedziałem mu przygodę z wynajmem auta. On przejęty wykonał kilka telefonów i pomógł w wynajęciu auta od zaprzyjaźnionej wypożyczalni. Cena była wyższa o kilkaset złotych, ale w zamian do dyspozycji była nawigacja GPS co okazało się bardzo istotne podczas podróży za miastem. Ostatecznie zamiast Jeepa miała być Toyota RAW 4, a pracownik miał podstawić samochód pod sam hostel następnego dnia w samo południe. Super to znaczy że uda się zobaczyć gejzery i coś poza miastem – pomyślałem.
Mając już zamówione auto i najeździwszy się do syta postanowiłem się przespacerować ostatni raz nad brzegiem Atlantyku.
Widok na peryferie stolicy (sypialnię) po ciemku miał swój urok – i tym razem nie było mi pisane ujrzeć zorzy, może kolejnym razem.
Uderzała mnie jednak mimo wszystko cisza miasta i surowość otoczenia.
Na skałach sople zwiastowały nadchodząca zimę.
Ja oddałem się temu co lubię czyli włażeniu gdzie popadnie i szukaniu kamyków, minerałów itp. rzeczy.
Jak za każdym razem, z podróży przywożę jak głupi pełne kieszenie kamyków. Tak było i tym razem.
Wyhasawszy się :) po skałkach szybko usnąłem – jutro zaczynała sie prawdziwa przygoda po Islandii.
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.III – Ku Islandii.
Wtorkowy poranek był niezwykle brutalny bo oto o 4 rano trzeba było się wytaszczyć z hostelu aby udać się na lotnisko Kastrup Lufthavn. Na lotnisko udałem się duńskimi kolejami – na zdjęciu widać że za szczęśliwie nie wyglądam (cóż wesołe miasteczko Tivoli ciągle odchorowywałem + 4 h sen zrobiły swoje)
Za to debiut w samolotach pod flagą Norwegian-a w połączeniu z porannym brzaskiem – wynagrodził mi to ranne wstawanie.
W tak wspaniałych “okolicznościach przyrody” można pobawić się sprzętem – pożytecznie zagospodarowując czas.
Po ponad godzinie lotu oczom moim ukazała się ukochana Norwegia :) Po raz kolejny serce bardziej zabiło, a na twarzy namalował się uśmiech.
Samolot delikatnie zniżał lot – za chwilę wyląduję w mojej Norge.
Mam pauzę 2,5 h (przyjmuje się, że jest to najbardziej optymalny czas na przesiadki lotnicze) na głównym lotnisku Norweskiej stolicy – port lotniczy Oslo-Gardermoen. To kolejny mój debiut – nigdy wcześniej nie leciałem/lądowałem na tym lotnisku. Lotnisko jest ogromne i jeszcze się rozbudowuje. Powstało stosunkowo niedawno bo w 1998 roku. Co ciekawe w 2011 było na pierwszym miejscu jeżeli chodzi o punktualność lotów w Europie. Budowa terminala który docelowo ma obsługiwać ok 30 mln pasażerów rocznie (przy dzisiejszych ok 20 mln będzie to zwiększenie przepustowości o 50 % !), a prace mają się zakończyć w 2017 roku. O ogromie lotniska niech świadczy fakt że jest ono w stanie obsługiwać równocześnie 52 samoloty !
I tu kolejny mój mały podróżniczy debiut – oto bowiem po raz pierwszy mam międzylądowanie z przesiadką. Towarzyszy mu mały stres – jak się poruszać na tak dużym lotnisku by nie wyjść na halę przylotów? Co z bagażem – czy trafi do właściwego samolotu? Słowem masa wrażeń.
Zabijając czas w restauracji na śniadaniu. Podczas płacenia widząc polską kartę kasjerka doradza po polsku “lepiej zapłać koronami nie euro czy złotówkami” – tu też są Polacy, ale lecę w dzikie rejony i tam nie usłyszę polskiej mowy – pomyślałem, później okaże się to jednak bardzo mylne.
Godzinka mija szybko i spokojnie zaczynam sie rozglądać za właściwym gate. Podekscytowanie zaczyna narastać. Lecę wszak w nieznane.
Odprawa przebiega sprawnie, nie ma żadnego tłoku – przepoconych roboli. Zawsze mnie zastanawia (przy okazji tego tematu) dlaczego w Polsce pojedziesz w góry – tłok, nad morze – tłok, w pociągach – tłok, w samolotach – tłok. Poza granicami (dajmy na to Słowacja, kraje zachodnie czy Skandynawia) też masa ludzi ale jakby więcej przestrzeni, spokój, szacunek do siebie i kultura. To samo np. z kolejkami linowymi w górach – poza krajem idzie to płynnie, nie ta kolejka to inna a w Polsce? Nie ma chyba Polaka który by nie stał kilku godzin w ogonku w oczekiwaniu na wjazd na Kasprowy Wierch – bite 2 h “integracji” – sentyment za komuną czy jak?
Ale dość dygresji – już w samolocie powoli ustawiamy się na kraniec pasa startowego i za chwilę znów spojrzę na Norwegię z góry. Nie żegnam się z nią bo za niespełna tydzień powrócę, by za kołem polarnym pojeździć psimi zaprzęgami.
Podczas kołowania mijamy różne samoloty – oto jeden z nich – Koreański transportowiec (jak dla mnie egzotyka).
W dalszym ciągu kołujemy.
Udało mi się również uchwycić lądującego Norwegiana.
Po chwili wznosimy się ponad Krajem Wikingów i przecinając na zachód Góry skandynawskie podążamy ku Islandii – za 3,5 h stanę na wyspie o bogatej historii geologicznej, najmniejszej gęstości zaludnienia w Europie oraz wyspie “łączniku między Starym Kontynentem a Ameryką. Zdecydowanie za dużo wrażeń.
Odcinek między Skandynawią i Wyspami Brytyjskimi to monotonia chmur. po 2 h zaczynam się powoli nudzić – film na tablecie (o ironio “Śnieżne psy”) powoduje że na chwilę zapominam o trudach lotu i uciekam w krainę śniegu i familijnej hollywoodzkiej fantazji. Pamiętam oczywiście by cofnąć zegarek o 2 h. ( w stosunku do czasu w Polsce).
Nagle spośród gęstwiny chmur zaczyna wyłaniać się biały ląd wzbogacony wijącymi się wstęgami rzek – pode mną Islandia.
Niekończąca się biel i meandrujące rzeki zbliżają się ku mnie – znak, że powoli zniżamy lot. Zaczyna ogarniać mnie lekkie przerażenie. Czy aby lot w listopadzie na wyspę to był rozsądny wybór? Czy tak ma wyglądać prawie tydzień na tej wyspie? Widoki bajkowe – z ciepłego samolotu, ale co będzie tam na dole?
Zarysowały się również pofałdowania terenu.
Wreszcie wylądowaliśmy na lotnisku w Keflaviku.
Jest to największe i główne lotnisko Islandii – leży 50 km na zachód od stolicy Reykjawiku. Zostało zbudowane przez Amerykanów w 1943 roku i początkowo służyło do celów wojskowych. Jak się później przekonam Islandia to już duży wpływ Ameryki – da się odczuć, że to jest faktycznie pomost między kontynentami.
Odbieram bagaż (wbrew obawom jest cały i właściwy) i wychodzę przed terminal. Pierwsze wrażenie – zaskoczyła mnie pogoda: słonecznie nie za zimno – jedyny mankament to wiatr. Przewodniki nie kłamią, strasznie ale to strasznie wieje. Należy wsiąść przymiarkę na ten detal wybierając się na Islandię. Niemniej witaj przygodo.
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.II – Dania: bajkowe miasto
Dojeżdżając do Kopenhagi przydarzyło się małe nieszczęście – w zasadzie wydarzyło się to już w Łodzi 300 m od domu ale nie było czasu na reakcje. Trzeba było po prostu sobie radzić z defektem. Chodzi bowiem o torbę podróżną, która świeżo kupiona (w jednej z sieci sklepów) rozpadła się zaraz po ruszeniu w podróż. Dodam, że nie była to torba za kilkanaście złotych – tym większa była moja złość. Niemniej tego wieczora będąc w Kopenhadze, nie wiedząc gdzie dokładnie jest nocleg (brak mapy) i praktycznie niosąc 30 km bagaż – kółka i stelaż się połamały – było to nie lada wyzwanie i lekcja cierpliwości i odporności na ekstremalne sytuacje.
Niemniej udało się wszystko znaleźć, zameldować się ok 23-ej. Rano powitał mnie nie najpogodniejszy dzień w Kopenhadze.Trzeba jednak przyznać, że nocleg na wysokim pietrze był i mimo wszystko fajny widok był :)
Do tego wreszcie za dnia można było oszacować skalę zniszczenia bagażu. Nie wyglądał najlepiej (delikatnie mówiąc), więc pierwsze pół dnia spędziłem na szukaniu sklepu, gdzie można by było kupić bagaż. Ostatecznie udało się go nabyć – nie był aż tak horrendalnie drogi. Przy ponad 250 zł za polski bubel tu wydałem 350 a jakość zgoła odmienna.
Szybkie przepakowanie i wreszcie można było pospacerować po mieście. Co mnie zadziwiło, to fakt, że na tak małym obszarze (Kopenhaga leży na wyspach) Duńczycy wszystko upchnęli z zegarmistrzowska precyzją i wszystko pięknie funkcjonuje mimo braku przestrzeni.
Tradycyjnie spacer zacząłem od dworca kolejowego, po pierwsze – by rozeznać się w możliwości dojazdu do lotniska, cenach biletów, po drugie – z reguły dworce kolejowe to doskonałe punkty odniesienia dla topografii miasta i główny węzeł przesiadkowy komunikacji miejskiej.
Dworzec okazał się jednym z ładniejszych jakie miałem okazje widzieć. Najfajniejsze jest to że, naprzeciwko dworca znajduje się najsłynniejszy park rozrywki (i jeden z najstarszych w Europie) – Park Tivoli. Można więc przyjechać sobie na główny dworzec – wyskoczyć do parku rozrywki i wyjechać poza miasto bez konieczności pokonywania większych dystansów.
W informacji obok dworca zaopatrzyłem się w kartę miejska (Cobenhavn card) która uprawnia (podobnie jak w innych miastach całej Skandynawii) do przejazdów komunikacja i wstępów do muzeów oraz w broszury i niezbędne mapki miasta i komunikacji.
Był tylko jeden mały problem – w Kopenhadze byłem w poniedziałek, a jak wiadomo większość muzeów jest wtedy zamknięta. Nie ma jednak sytuacji bez wyjście, postanowiłem (wobec braku możliwości odwiedzenia muzeów) zajrzeć najpierw do kopenhaskiego ZOO.
Po drodze do ogrodu zoologicznego zobaczyłem ciekawe rozwiązanie komunikacyjne. Oto jak rozwiązano problem budynku i przebiegającej prostopadle doń ulicy. Po prostu pod budynkiem jest droga – kapitalne.
Ogród zoologiczny jest ogromny. Zwiedziłem północna część ogrodu (z racji ograniczonego czasu). Poniżej plan ogrodu (z oficjalnej strony ogrodu).
Przy wejściu do północnej części ogrodu znajduje się wieża widokowa.
Zwiedzanie rozpocząłem od woliery z ptakami Afryki Południowej.
Później były lwiaki :)
Jednak najbardziej się nie mogłem doczekać spotkania z królem północy = niedźwiedziem polarnym.
Dziś wiem, że jak bezpiecznie chcecie zobaczyć miśka to najlepszym miejscem (najbezpieczniejszym dla człowieka) jest ogród zoologiczny. Niedźwiadek wykazał się wyjątkowym lenistwem i pogardą dla otoczenia.
Przerażające było to, że to młody osobnik, a mimo to wymiary, masa czy chociażby łapa budziły ogromny mój respekt i szacunek dla zwierzęcia. Niby puchate, miłe, leniwe zwierze ale jakże niebezpieczne i morderczo skuteczne. Podziwiam te stworzenia.
Na potwierdzenie dryfującego niedźwiedzia – poniższy filmik.
Zauroczony niedźwiedziem udałem się podpatrzeć foki. Trafiłem akurat na porę karmienia.
Oczywiście nie obyło się bez pokazu.
Pod woda tez były akrobacje.
Tuż obok czekały na mnie pingwiny – bynajmniej nie z Madagaskaru :) chociaż nigdy nic nie wiadomo :p
Z pyszczków wyglądało, że jednak kombinują jakiś dezercję :) a póki co “suszymy ząbki”…
Tuż za pingwinami w oparach (bynajmniej nie absurdu) inhalował się tapir – jak on wytrzymywał ten zaduch i odór ja się pytam?
Później poszedłem pooglądać płazy.
Na drodze spaceru pojawił się również tygrys,
tukan,
oraz wielbłądy.
Tak sielankowo czas leciał, człowiek czuł się jak dziecko – nim się obejrzałem nastał zmrok, wybiła godzina 16-ta i zamknięto ogród (jesienna pora czynny krótko).
Czując się troszkę jak dziecko udałem się pod ratusz w Kopenhadze.
Obok znajduje się muzeum Hansa Christiana Andersena i jego bajek. Ten bajkopisarz urodził się w 1805 roku w Odense. Zmarł po 70 latach ale to co pozostawił po sobie – i tu kolejny powrót do dzieciństwa i świata baśni.
Kolejne sale poświęcone były kolejnym bajką pisarza. Poniżej “Dziewczynka z zapałkami”,
czy “Ołowiany żołnierzyk”.
I znowu magia miejsca sprawiła, że człowiek stał sie dzieckiem i zanurzył się w świecie baśni tych z dzieciństwa na jakich się wychowywał.
Czas jednak płynął, a ja jeszcze miałem w planach Oceanarium Królewskie. Dotarłem tam przed 19-tą i udało się trafić na karmienie rekinów :)
Podczas prezentacji na tle wielkiego akwarium przewodniczka opowiadała o swoich podopiecznych.
Natomiast maluchy tęskno wypatrywały odpływającej rybki.
Poza rekinami było mnóstwo innych wodnych stworzeń z całego świata (rozmieszczonych tematycznie), zakamarków i miejsc gdzie Duńczycy całymi rodzinami spędzali wolny wieczór po pracy. Wspaniałe miejsce. Godzina 20-ta bierzesz rodzinę idziesz i odpoczywasz podziwiając piękno przyrody (coś innego niż nasze chodzenie po centrach handlowych).
Były też kraby i rozgwiazdy.
Można było je również łapać, czego doświadczyłem, mając ku temu okazję.
Z wodnego świata najbardziej fascynuje mnie Amazonia i niemniej słynne piranie.
W takim miejscu – podobnie jak w pozostałych – czas szybko płynął, zrobiło się grubo po 20-tej, a czekało na mnie jeszcze Tivoli. Na pewno jak ponownie zawitam na dłużej do Kopenhagi to zajrzę tu ponownie.
Po drodze do centrum uchwyciłem jeden z bardzo wielu parkingów rowerowych w mieście.
W ogóle Dania to raj dla rowerów. Jest to jedno z nielicznych państw gdzie wzdłuż całej sieci dróg znajdują się usytuowane doń autostrady rowerowe – słowem cała Danie można zwiedzić na rowerze. Oczywiście rowery są wszędzie, zostawiane są bez przypięcia – a i kultura jazdy na nich jest daleka od tego co spotykam w Polsce.
Tivoli – park równie piękny i mimo położenia w centrum – duży, co i drogi. Karta miejska upoważniała do bezpłatnego wejścia na teren (normalnie jest ono płatne). Wewnątrz cuda i masa atrakcji – czynne do późnej nocy centrum rozrywki. Najtańsze atrakcje (kolejki, karuzele, zjeżdżalnie itd.) zaczynają się od ok 50 zł za przejazd. Oj łatwo jest się zapomnieć. Nim sie nie spostrzegłem 500 złotych mniej w portfelu było – ale naprawdę warto.
Oczywiście będąc w tym miejscu nie mogłem odebrać sobie przyjemności przejechania się kolejką Rutschebanen – najstarszym europejskim roller coasterem (i trzecim na Świecie) z 1914 roku. Przejazd rozpoczyna się bardzo spokojnie, przejeżdżamy przez ciemny tunel. W krótkim czasie kolejka wjeżdża na stromy stok, a następnie zjeżdża z niego z bardzo wysoka prędkością przejeżdżając przez kilka kolejnych tuneli. Drewniane balustrady trasy wyglądają na bardzo stare, co dodatkowo wzmaga strach i powoduje głośne krzyki wśród zjeżdżających. Oczywiście był to mój pierwszy w życiu zjazd, troszkę nieprzemyślany czego efektem było późniejsze odchorowanie kilkugodzinne – straszny helikopter miałem – ale raz się żyje.
Na pewno tylko liznąłem odrobinę miasta bo Kopenhaga to piękna stolica, bajkowa pełna atrakcji cała dobę. Mimo ciasnoty (jak dla mnie) wszystko pięknie skomponowane. Myślę, że warta jest odwiedzenia ponownie – na pewno to uczynię – bo choć to jedno z droższych miast to warte jest poświęconego czasu i ceny.
Dochodziła 1 w nocy gdy wróciłem odurzony i zauroczony miastem nie mówiąc o lekkim chorowaniu po przejażdżce w Tivoli. Przede mna krótka drzemka bo rano czas na samolot w dalsza drogę, ku Islandii.
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.I – Niemcy: pociągiem na prom
Nie wiem dokładnie kiedy i jak wpadłem na to – ale w chłodną, dżdżystą, jesienną listopadową noc 2013 zameldowałem się na Kaliskim w Łodzi na Polskiego Busa do Berlina.
Noc w autobusie upłynęła głównie na słuchaniu muzyki – podekscytowany dopiero nad ranem zmrużyłem oczy.
Najbardziej brutalne jest zderzenie rankiem z otoczeniem na zewnątrz autobusu :) 8 rano w Berlinie – pogoda pod psem (zniechęcająca do wszystkiego) – co robić? Do pociągu kilka godzin (wyjazd z Berlina zaplanowałem na 14-tą). Jak to co robić – włazić na pomnik wolności :)
Malowidła na sklepieniach robią wrażenie.
Ilość schodków na szczyt wieży też robi wrażenie i czuje się je w kościach, ale panoramy rekompensują wysiłek.
Wreszcie na szczycie :)
Łapię drugi oddech i rozejrzę się – jaki widok na miasto.
I pomyśleć że kilkanaście lat temu wieża była jedyny oknem by zerknąć co się działo za żelazna kurtyną. Dla nieszczęśników zza muru była natomiast nieosiągalnym symbolem wolności.
Złażę na dół – małe rozeznanie na czymś co przypomina mapę.
I już S-bahnem podróżuję pod Bramę Brandenburską – podziwiając liczne graffiti
Bez większych problemów docieram na plac.
A że była pora śniadanka – to tak sie jada w podróży :) i to jeszcze gdzie – pod Ambasadą Stanów Zjednoczonych.
I gdy tak sobie konsumowałem nagle ujrzałem ciekawą scenę, oto mała dziewczynka podchodzi do symbolu Zimnej Wojny.
To dziecko nie ma zapewne pojęcia co to za panowie i co tu się działo – taka mała symbolika.
Na placu na fragmencie muru wisiały liczne obrazy historii.
Ja natomiast udałem się do krótkiego odcinka Berlińskiego metra.
Po chwili byłem pod Bundestagiem – niemieckim parlamentem.
Z Bundestagu udałem się na ogromny dworzec Berlin Hbf skąd 14:08 odjeżdżał ICE do Kopenhagi – stolicy Danii
Podróżowałem do Danii najwyższą kategoria pociągów wyglądającą tak.
Są to pociągi InterCity Express (ICE) – bilety są stosunkowo drogie, ale jak odpowiednio wcześniej zakupicie (tak jak np. ja przez internet), to cena jest przystępna. Sprzedaż podobna jest do tej w liniach lotniczych – im wcześniej tym taniej. Mnie bilet kosztował 29 euro podczas gdy normalna cena jest ponad 100 euro.
Co do komfortu – cóż efektu wow nie odczułem. Owszem mknie punktualnie, ale wewnątrz troszkę ciasnawo było – przynajmniej dla mnie.
Najciekawsze jest jednak to (pierwszy raz tego doświadczyłem) że to jedna z nielicznych tras w Europie i na Świecie gdzie pociąg wjeżdża na prom by pokonać cieśninę morską !!!
Po niemieckiej stronie pociąg dojeżdża do małej stacyjki Puttgarden na półwyspie Fehmam. Następnie bardzo powoli przetaczany jest skład na pokład promu. Kiedy cały skład zakotwiczony zostanie – pomijam jak duży to musi być prom skoro cała jednostka wjeżdża swobodnie. Z głośników wydobywa sie komunikat obsługi pociągu z prośba o opuszczenie pociągu. Wszyscy z dolnego pokładu udajemy się na górne pokłady do sklepów i restauracji. Wiele osób korzysta i kupuje głównie alkohol i nikotynę w sklepach bezcłowych na promie.
Ja również skorzystałem z okazji by umilić sobie rejs wieczorny (było ok 17-tej) i na najwyższym pokładzie napić się piwka – mimo przeniknionego chłodu.
Po ponad godzinnym rejsie (bodaj niecałe 2 h się płynie) rozbrzmiewa komunikat że dopływamy do duńskiej wyspy Lolland. Obsługa zaprasza nas do pociągu i prosi o zajęcie miejsc. Kolejnym krokiem jest ponowne przetoczenie wolne składu z pasażerami na ląd. Fantastyczne rozwiązanie. I już w Danii mkniemy do stolicy mijając pierwsze większe miasto:
Do Kopenhagi docieram na godzinę 20-tą i mimo piękna pobliskiego Tivoli usytuowanego vis a vis dworca kolejowego od pierwszej mijającej dwójki słyszę “k..wa piwa bym się naj…ał” – i tak zagranicą powitali mnie wątpliwi rodacy :(
Co w Kopenhadze – o tym w kolejnej części (bo jakbym w jednym opisał to epopeja by powstała….
no to w góry – małe / ogromne wyzwanie
Po weekendzie nad jeziorem, dwa tygodnie później przyszedł czas na weekend w górach.
Obawiałem się tego wyjazdu ponieważ góry w przeciwieństwie do jezior to wyzwanie i wysiłek. Ja po ciężkiej operacji nie byłem jeszcze w pełni zdrów i mimo że śmieszny dystans – stanowił jednak poważne dla mnie wyzwanie w tym stanie. Ale po kolei.
Podróż do Jeleniej Góry pokonałem koleją.
Po drodze mijałem G. Wałbrzyskie, w które nie wiem dlaczego jeszcze nie zawitałem – takie trochę niedoceniane.
Z racji, że mam sentyment do kolei to nie odebrałem sobie przyjemności sfotografowania “gagarina” na mijance :)
Sprzed dworca w Jeleniej Górze busami lub nieco dłużej ale i taniej dojedziecie do Karpacza. Ja wybrałem podróż PKS-em przez Kowary. Swoja drogą szkoda że nie dojedzie się koleją – byłaby to atrakcja przy okazji. Z racji ponownej wizyty (w życiu) w Karpaczu, odpuściłem sobie miasto i z małym przystankiem przy zaporze…
…ruszyłem na szlak. Nie było to proste – o tym jaki to dla mnie był wysiłek po miesiącu leżenia jak kłoda nieruchomo, niech świadczy fakt, że z trudem do zapory doszedłem, a gdzie dalej?
Celem było schronisko “Samotnia” zdobyte najpierw czarnym szlakiem z Białego Jaru przez przełęcz Biały Jar (pod Kopą), dalej żółtym szlakiem do schroniska “Strzecha Akademicka” i zejście do “Samotni”. Poniżej uproszczona mapa :)
Plusy takiej trasy w tym dniu były dwa, po pierwsze było po godz 15-tej więc mały ruch, a po drugie pogoda – idealna – lekkie zachmurzenie i przyjemne kilkanaście stopni, które zniechęca wygodnisiów i niedzielnych turystów.
W drodze do Przełęczy Biały Jar – było kilka dużych kryzysów i zwątpień. Operacja oka jednak to poważna ingerencja w organizm, raz jedyny podchodząc zwątpiłem czy dam radę.
Po minięciu przełęczy nie było już tak pod górę i człowiek mógł delektować się ciszą i spokojem.
Jeszcze tylko chwila i będzie możliwy odpoczynek w schronisku.
Bo oto wyłania się zza zakrętu “Strzecha Akademicka” :)
Fantastycznie pokonać swoje słabości i gdy dotrzesz i wiesz że się udało, mimo że wydawało się to niemożliwe, a na końcu nagroda – pyszne naleśniczki :) z widokiem na góry….
Jeszcze tylko mała orientacja w terenie…
… która była formalnością – przecież znam już te szlaki :). Zejście w dół (ostrożne, wtedy musiałem uważać na wstrząsy głową i oczami) i za 15-20 min będę u celu w “Samotni”.
Jak dla mnie bajkowe miejsce – szczególnie wieczorem gdy wyszumią się turyści, szlaki opustoszeją i zostaje nas garstka.
Jeszcze o zmroku było jeszcze bardziej urokliwie…
…i pojawił się piękny księżyc (i jego mała sesja w różnych barwach) :)
Dłuuuugo w takich warunkach człowiek się nie kładzie :) super nagroda za trud wspinania.
a ty człowieku zastygasz w tej sielance…
Mimo jakości mam nadzieje, że skąpana w mroku samotnia też ma swój klimat.
A rankiem taki widok w oknie na poddaszu – ech :)
Nic nie trwa wiecznie jak to mówią więc trzeba się zbierać – kiedyś na pewno nie raz tu zajrzę by się zresetować od zgiełku miasta – taki mój mały polski raj.
No to w drogę w kierunku Polany.
Jeszcze tylko fotka dla paprotki :)
Wolnym spacerkiem dotarłem na Polanę
Za mną “królowa” Śnieżka :) wraz z charakterystycznym spodkiem.
a przede mną – Kotki :)
Przycupnąłem więc na godzinkę by nacieszyć się ostatnia chwile widokiem, bo czas wracać – weekend się kończył, a mimo niedużego dystansu do Łodzi (ok 300 km) podróż to gehenna wielogodzinna. Dlatego mimo przedpołudniowej pory powoli schodziłem do Karpacza – Białego Jaru, by później dojść do centrum – zjeść obiad w restauracji i wsiąść w autobus do Łodzi. To był jedyny tak wyczerpujący dla mojego organizmu wyjazd (z obawami czy wzroku przez wysiłek nie stracę), ale jakże udany i potrzebny by wierzyć w siebie i w swoje cele i marzenia.
Wszystko jest możliwe jeżeli się czegoś agnie i się do tego dąży wbrew przeciwnościom
nad polskie jeziora…
Jak tylko wylizałem się po majowej operacji oka w 2013 roku postano postanowiłem zregenerować się nad jeziorem. Wyjazd krótki – weekendowy.
Wybór padł na zapomniany kurort – miasteczko Rajgród. Plan prosty w nocy z piątku na sobotę w PKS do Grajewa, tam przesiadka i Rajgród.
Klimatyczny postój w Grajewie – w oczekiwaniu na autobus
ale gdzie ja w ogóle jadę? :)
Patrząc tylko na mapę intuicyjnie w lesie na skrzyżowaniu przed Rajgrodem wysiadka – kwadrans lasem i już kąpiel nad J. Rajgrodzkim.
Piękno jezior i cisza – bezcenne.
Wieczorem przykra niespodzianka – a w zasadzie absurd. Leśniczy przegania bo w lasach państwowych zakaz jest rozbicia namiotu na 1 noc ?!?!
Pierwszy raz o takim kretynizmie słyszałem i po raz pierwszy się spotkałem. Nie będę się szarpał z leśniczym przecież. Na szczęście pojawił się miły pan który jest rdzennym mieszkańcem okolicy, a od kilku lat mieszka na Śląsku. Po krótkiej rozmowie zaoferował że podwiezie mnie autem na drugą stronę jeziora – tamte lasy nie są państwowe i należą do zakładów mleczarskich Mlekovity i tam można się rozbić na 1 noc :) – niesamowite. Postuluję stworzenie mapy lasów w Polsce gdzie można sobie biwakować.
Przejechaliśmy więc parę kilometrów polnymi drogami i znów nad jeziorem :)
Nocleg pod namiotem, rankiem leniwe zabawy z aparatem – nawet nic nieznaczące roślinki pospolite maja swój urok w obiektywie.
Około południa już przy szosie łapię tira – pan z Petersburga jedzie do Grójca – podrzuca więc niecałe 30 km do Grajewa skąd już PKS-em z Ełku docieram do Białegostoku. Tam kilka godzin przerwy i wizyta u serdecznej znajomej jeszcze z czasów pracy w biurze. O 19-tej ponownie w autobusie już do Łodzi.
Taki krótki spontaniczny wyjazd nad jeziora….