Kategori: Podróże / Reiser
rowerowy Borholm
Pod koniec kwietnia 2013 w skutek stresu i przemęczenia zacząłem tracić wzrok – gdy wszyscy mieli słoneczną majówkę ja dochodziłem do siebie po udanym zabiegu ratującym wzrok. Miesiąc katorgi i leżenia horyzontalnie a w głowie masa przemyśleń. Tak stworzył się pomysł by odbić sobie szpitalna majówkę niedrogim wyjazdem weekendowym na Borholm w ramach rekonwalescencji.
Gdy tylko lekarz prowadzący dał zielone światło to w czerwcu wyruszyłem. Plan był prosty – dostać się jak najszybciej (i w miarę najtaniej ) najpierw do granicy niemieckiej, później do niemieckiego Sasnitz (znajdującego się na Rugii) by dalej na Borholm popłynąć promem .
Oczywiście jak to u mnie bywa najgorszym odcinkiem jest wyjazd/przyjazd do kraju. Nie inaczej było i tym razem. Spóźniony pociąg, brak możliwości płatności kartą w pociągu (bo mimo że teoretycznie można to jedziemy przez knieje między Łodzią a Zgierzem !!!!! i zasięgu brak, i się wiesza – i podobnych wątków “ale bo…” cała masa) chyba żart konduktora, który mnie zezłościł “nie macie biletu to wysiadacie w Zgierzu, Łęczycy – a co to ja złodziej jestem? legalnie z kartą w ręku poszedłem zapłacić ?!?!.
Sporo spóźnieni dotarliśmy do Poznania i oczywiście pociąg którym miałem jechać dalej – odjechał. Efekt mini sesja pt. “Poznań nocą” a tak naprawdę garowanie pod krzyżami w oczekiwaniu na najbliższy pociąg (który też sie spóźnił – ot taka polska tradycja).
Na początek moja ukochana uczelnia :)
krzyże,
i zamek.
Na placu też jest makieta dla niewidomych (popieram).
Och lubię Poznań – studiowało się tam 5 lat = masa wspomnień.
Przyjechał jednak spóźniony pociąg i trzeba było jechać (tłuc) się dalej w przedziale z pijanymi gostkami którzy za nic mieli że jedzie ktoś inny – ot uroki miejscówek (pomijam że moje miejsce zawłaszczyli sobie i nie miałem gdzie siedzieć, wybrałem korytarz.
W takim folkloru z jeszcze większym opóźnieniem dotarliśmy do szczecina. Tam kolejny problem – od kasy do kasy jestem odsyłany (w praktyce od kolejki do kolejki bo tylko 3 kasy a ludzi multum) bo panie nie wiedzą jak i która ma sprzedać bilet do Niemiec na pociągi DB. Ostatecznie na styk i biegiem do pociągu – u konduktora niemieckiego kupiłem bez problemu do pierwszej węzłowej stacji – Pasewalk. Po przejechaniu granicy podróż nabrała innego znaczenia i przyjemności. Pociąg pusty, cichy i punktualny z miłą obsługą, gdzie kartą mogłem zapłacić mimo pustkowia przez jakie jechaliśmy.
W Pasewalku było 30 min na przesiadkę. Przez ten czas kupuję w automacie biletowym bilet bezpośrednio do Sasnitz (coś koło 10 euro).
O jedziemy dalej… :)
No to już w pociągu.
Za oknem monotonny krajobraz, wiatraki, wiatraki, wiatraki…
Kolejna przesiadka w Stralslund.
Czasu mało bo ok 10 min na przesiadkę więc szybkie poszukiwanie odpowiedniego pociągu.
I ruszamy dalej…
Krajobraz się zmienił i pojawiło się morze – znak że wjeżdżamy na niemieckie wyspy na Rugii.
Tuż przed Sasnitz moją uwagę przykuła ta oto budowla :)
I jestem u celu dalej już tylko Morze Północne. Witam z centrum miata przed ratuszem :)
Tylko gdzie ten port? Chyba tym mostem w dół – wartko bo 30 min do odejścia z portu.
Mały postój na widoczek z mostu.
A tu na dole niemiła niespodzianka, owszem morze jest, port jest ale nie promowy?!? Tylko dla małych jachtów !!!!
Więc gdzie go szukać? Mała panika 25,24,23 min do odpłynięcia promu na który mam bilety – co robić?
Od pana ze sklepiku z pamiątkami dowiaduje się, że prom którego szukam odchodzi z portu oddalonego o kilkanaście km od miasta !!!!!
TRAGEDIA !!!! Tyle się tłukłem i ucieknie mi prom…
Za co kocham spontaniczne podróże? za małe cuda i gesty :) Oto pan wspaniałomyślnie zamawia taksówkę i instruuje, że pod ratuszem za chwile podjedzie mercedes “okularnik” w kolorze kości słoniowej i rozwiąże mój problem. Uścisk dłoni, krótkie “danke schön” i biegiem na górę. Zalatuję patrzę spanikowany – stoi :) Kierowca już wie jaki kurs więc o nic nie pyta. Ja tyko siedzę nerwowo i przez ramię z tylnego siedzenia zerkam na taksometr: 1,2,3,4…euro – ile to będzie i czy tyle mam? Stanęło na prawie 11 euro – nie jest tak źle. Pan podjeżdża pod sama wieżę szybka zapłata i biegiem przez bramki, kasy na trap 7 min do odbicia od brzegu.
ZDĄŻYŁEM !!!! :)
Ruszamy – za burtą port i charakterystyczne “białe” wybrzeże Rugii.
Mijamy jakąś mała jednostkę :) (my mamy kilka kondygnacji)
W przeciwieństwie do wcześniejszej (średnio udanej) wyprawy gdzie nabawiłem sie choroby morskiej, ta mijała bardzo spokojnie.
Nie to abym miał uprzedzenia ale zdecydowanie wariant z Sasnitz Wam polecam. Cena niewiele wyższa (25 euro za rejs) a komfort o niebo lepszy – większa jednostka = większa wyporność. Ma to znaczenie jeżeli nie lubicie bujania.
Jeszcze tylko pamiątkowe foto z oryginalnym nakryciem głowy – pogoda była wyśmienita i słonko prażyło.
Szkoda, że tak w samolotach nie mam…
za to na statku szybko mnie uspało. Poza tym za gorąco jak dla mnie
Człowiek zdążył się wyspać, a tu dalej się płynie…
Ktoś kiedyś powiedział że gdzie ptaki tam musi być ląd,
coś w tym jest bo dopływamy.
Przed nami stolica wyspy Rønne.
Przy wysiadaniu – Łukasz jak zwykle garażem – okazało sie że garbuski jechały na jakiś zlocik na Borholm.
Ktoś inny na camping.
Skąd to wiem? A bo jak wspomniałem w poprzedniej opowieści – Łukasz musi wyjść wyjściem V.I.P :p tj. razem z autami.
Informacja dla chętnych – wysiadacie z promu i po drugiej stronie skrzyżowania po prawej jest duża szopa gdzie wypożyczycie rower. Ceny przystępne – nie pamiętam, coś koło 10-15 euro za dobę dałem.
Może to się początkowo wydać śmieszne – cała wyspa ma w poprzek 30 km. co to za dystans? Dla kogoś kto po poważnej operacji oka i miesięcznym leżeniu “odłogiem” siada na rower to jest to wyzwanie. Skrupulatnie odliczałem więc metry a pomagały mi te oto maleństwa.
Z racji, że numeracja jest do Rønne, im bardziej się oddalałem tym kilometraż spadał a ja wiedziałem ile do celu mi pozostało.
Krajobraz raczej monotonny, lekkie pagóry, paradoksalnie brak lasu a jeżeli już to krzaczory i łąki i pola.
Borholm jest rajem dla rowerzystów. Drogi dla rowerów przybierają różne formy – oto pierwszy przykład.
Generalnie nim dojedziesz do krzyżówki, ronda to auta już się zatrzymują, bo masz bezwzględne pierwszeństwo i to nie jest czysta teoria jaką niestety dostrzegam codziennie w Polsce.
Czasem pojawiały się domki.
Jedziemy dalej a droga faluje.
Po drodze mijam zabytkowy dom modlitewny.
Cel jest już coraz bliżej – drogi świetnie są oznakowana zarówno dla aut jak i rowerów.
Na horyzoncie pojawiło się morze.
Prawie się udało – jest satysfakcja,
jeszcze tylko małe szaleństwo i ostro w dół, taka nagroda i wiatr we włosy. Swoja droga fajne skały :)
Witam na drugim (północnym) krańcu wyspy – miejscowość o uroczej nazwie Gudhjem.
Najpierw sklep, człowiek z pragnienia za chwilkę padnie :) Gdy się zaopatrzyłem czas do portu na ławeczkę i konsumpcja. A jadło oryginalne:
Kupiona po drodze na straganie :) Co ciekawe w Danii rolnicy i mieszkańcy generalnie maja zaufanie – jedziesz, patrzysz stolik – na nim porzeczki poporcjowane i karteczka 10 koron duńskich, obok puszka na zapłatę. Bierzesz – płacisz – jedziesz. Nie ma to żadnego dozoru. Już to widzę w Polsce…
Czas jeszcze sprawdzić co się kupiło do jadła/picia.
Okolica portu w Gudhjem bardzo fajna
A jakie skały.
Słońce jednak chyliło się ku zachodowi, a że do dyspozycji były sakwy z namiotem, trzeba wydostać się z miasteczka. O jak się nie chciało ruszyć z tej ławki. Za to pod wieczór była nagroda I teraz będzie sielanka….
plaża w okolicach Gudhjem.
i wcześniejszy zachód słońca – to był piękny wieczór – zachód, cisza i szum morza – czy można było o większą nagrodę za trud?
Obóz rozbity :)
Wreszcie odpoczynek.
I widok na dzień dobry o świcie z namiotu
Ranek był równie piękny.
Jeszcze tylko do Łazienki na kąpiel…
szybkie pakowanko i w drogę powrotną – ścieżka czeka.
Nagle – niespodzianka, jaka oryginalna ścieżka na półce skalnej.
I wybrzeże co raz ciekawsze.
Ale aby nie było za różowo – zonk – wspinaczka, nie jest to proste z rowerem + sakwy.
Za to widok z klifu fajowy :)
Jeszcze tylko kilka schodków..
i jestem na przydrożnym parkingu.
A jak parking to i mapa – zobaczmy co i jak (gdzie się spało).
Wszystko jasne – dalej w drogę na zachód wyspy.
Tym razem inny odcinek drogi rowerowej – bezpieczniejszy jak dla mnie i bardziej malowniczy i urozmaicony.
Z boku ciągle towarzyszy morze.
I znów wybrzeże – polecam północno-zachodnią część wyspy – piękna.
Po drodze postój przy stoisku z pamiątkami – zmyślne, dzieciaki sprzedają swoje stworki z kamyków.
Zbliżamy się do kolejnego miasteczka – zaczynają pojawiać się domostwa z podwórkami.
Na obrzeżach odbiłem w głąb wyspy, by powrócić do stolicy z której wczoraj wyjechałem – czas do wieczora oddać rower, a jeszcze w planach była postój na kąpiel w morzu – na północy plaża była kamienista, południe jest piaszczyste. Słońce operowało – taka kąpiel dla ochłody w sam raz.
Po drodze postój na odpoczynek w upale.
I na drodze jakieś ożywienie.
Im bliżej stolicy tym więcej miejscowości i urozmaiceń na drodze, a po prawo znów morze.
Wreszcie pod Rønne pojawiły się drogowskazy na plażę – dotarłem – zuch :)
Po 3 h na plaży dojechałem nad port – zdałem rower. Autobusem podjechałem na obrzeża miasta gdzie rozbiłem się na polu namiotowym z racji braku koncepcji i faktu że raniutko trzeba być na promie powrotnym.
Wieczorna wizyta na rynku.
Po zakupach wróciłem na kolację na pole namiotowe – ostatni akcent Borholmu to nocna gra w… szachy.
Rano piechotką kilka kilometrów na prom i ok 12-tej już byłem w Sasnitz. Tu oczywiście pogubiłem się i nim wyszedłem uciekł mi autobus miejski do miasta. Nic idę pieszo do większej drogi. Daleko nie było ( jakieś 2 km), na krzyżówce jest przystanek Dubnitz (przechrzczony przeze mnie na “Dupnitz” :) ). Tam łapię po 25 min. inna linie która dowozi mnie do dworca kolejowego za 1,5 euro.
Na dworcu kupno biletu do Pasewalku, 15 min i jadę w kierunku granicy. Podobnie 2 przesiadki i ponownie do granicy wszystko planowo płynnie. Wjeżdżam do Szczecina – trzeci świat. Regio ze Świnoujścia do Poznania (najbliższe połączenie) opóźniony 160 min !!! Wjeżdża napchany jak cholercia. Z reguły kończy sie to siedzeniem na bagażu przy niedomkniętym kiblu i tak tez się stało. Dalej już nie marudzę aby nie było że bardziej narzekam niż to konieczne. Ale Borholm rewelacja i jeszcze raz na rower tam wrócę , co wszystkim polecam – warto.
marcowy leniuch w Norwegii
W marcu 2013 roku spędziłem spontaniczny weekend na leniuchowaniu w Oslo. Plan był inny ale jak to w polskich realiach bywa zabrakło wystarczających środków finansowych. Mając kupiony przelot tam i z powrotem do Oslo postanowiłem skorzystać a przy okazji zadebiutować na nowym lotnisku w Polsce – w pod lubelskim Świdniku. Wybór linii oczywisty :) wiadomo nie od dziś, że bardziej mi do Wizz-a.
I po chwili pod nami była moja rodzinna Lubelszczyzna.
Nad Polską chmury a ponad nimi zachodzące słońce (było ok 16-tej) dało piękny efekt.
Piątkowy wieczór spędziłem już w Oslo a następnego dnia udałem się promem na miejskie wyspy :)
Pogoda była fantastyczna, mimo że na wyspach było biało to słońce operowało i było przyjemnie ciepło. Ja byłem pod dobrą banderą – czego chcieć więcej? :)
Ooo… czas na pierwszą wyspę i przystanek :)
I tak oto zawitałem na wyspę Lindøya.
Co ciekawe w 1920 roku wysepka leżąca 3 km na południe od centrum Oslo była na krótko pierwszym lądowiskiem dla hydroplanów.
Dziś na wyspie znajduje się kilka malowniczych domków i przystani dla jachtów.
Śniegu troszkę było :) – to lubię.
Poza tym to wyspa pokryta lasem.
A że wysepki to doskonały obszar do spacerów i odpoczynku postanowiłem przejść ja w poprzek i po drugiej stronie złapać wodny tramwaj na kolejna wyspę.
Po drodze natrafiłem na rezerwat przyrody.
Był też postój na poranne jedzenie – a co jada na wyjazdach Łukasz? :)
oraz
Nie namyślając się więc zszedłem nad wybrzeże znalazłem dogodne miejsce by cupnąć sobie w śniegu i nieśpiesznie delektowałem sie najpierw truskawkami a później mini marchewkami.
Skąpa roślinność (w zasadzie chwasty) dodawały klimatu. Ciekawe jest to że jak człowiek zwolni, zatrzyma się to nawet chwast fajnie uchwycony jest piękny.
Małe zatoczki były skute lodem.
Nic nie trwa wiecznie – trzeba było ruszać dalej. Drogowskaz napotkany jasno wskazywał kierunek na prom.
Po drodze napotkałem sklep (po wystroju tak sądzę) przed którym były urocze mebelki.
A w poło takie przyjemne widoczki – sielanka.
Po drugiej stronie wyspy oczywiście przystanek – ach dodam że wyspa nie jest duża i nie wymaga Bóg wie jakiego marszu czy trekkingu.
Nie ma promu to czekamy – wygrzewając się,
i podziwiając szeroko pojęty port :)
Wreszcie płynie.
Statek zabiera mnie na wyspę Hovedøya.
Na wyspie znajdują się ruiny klasztoru założonego w 1147 roku. W 1532 roku klasztor spalono a pozyskane kamienie użyto do budowy twierdzy Akershus. Do dziś zachowały się resztki fundamentów oraz murów klasztoru.
Wyspa przed wiekami miała tez znaczenie militarne o czym przypominają usytuowane nad stromą skarpą armaty.
Oczywiście momentalnie znalazłem sobie miejscówkę na skalnym wybrzeżu.
A właśnie nadpłynął kajakarz.
“Dmuchawce, latawce, wiatr…”
Widok niesamowity a do tego słoneczko grzeje…
no to może po marcheweczce? :)
Wkoło na skale pierwsze oznaki zbliżającej się wiosny.
Leniuchując i wygrzewając się niczym jaszczurka na kamieniach beztrosko spędziłem całą sobotę. Dopiero popołudniem wybrałem się po raz kolejny do Parku Vigelanda. Mnogość ludzkich poz robi wrażenie.
Całość wieńczy monument.
Wieczorem pojechałem na Holmenkollen. Na skocznie oczywiście znów nie wszedłem.
Ale zatrzymałem sie na przekąsce i lampce wina w lokalnej restauracji.
Wieczorem metrem wróciłem do centrum.
Nazajutrz jeszcze krótka wizyta przy ratuszu.
I pora wracać – start z Oslo…
pode mną żegnana Skandynawia.
A to już Poznań – samolot niesamowity transport, dwie godziny i inne realia.
Tak oto nie wydając więcej niż to konieczne – można sobie spędzić miło weekend – wszystkim polecam.
statki, samoloty i jesienne Lofoty – cz.3: Lofoty
Po południu po zwiedzeniu muzeum lotnictwa stawiliśmy się w porcie przy dworcu kolejowym by wyruszyć promem na norweskie wyspy Lofoty.
Pogoda nie zachęcała (siąpił deszcz) i Łukasz zaliczył na wstępie wtopę władowując się na ten oto stateczek :)
Przy wejściu boy pomógł wsiąść bagaż a stewardessa zaaplikowała mydełko by umyć dłonie, ludzie w smokingach wydawali się podejrzani jak dla mnie, ale ok. Podchodzimy do recepcji, a oni do nas że parę tysięcy za bilet poproszą !!!!! Za nami słyszę, że podnoszą trap, kończy się więc odprawa i statek odpływa. Krótka wymiana zdań, że to nie ten statek (ten wycieczkowiec opływa wybrzeże Norwegii :) ) i że nasza łajba (przy nim to “kuterek” lub “tratwa” :p) stoi tam za płotem obok. Szybkie wyrwanie z dłoni boya bagażu i chodu na ląd nim nas zamkną. Uff udało się…
w ostatniej chwili, tyle że trzeba było biegiem do “kuterka” bo też już ruszał. A że Łukasz wszędzie się odnajdzie tylko nigdy normalnie nie wejdzie i nie zejdzie ze statku (bo się gubi najnormalniej) – więc wylądowaliśmy na poziomie aut i ciężarówek, ale płyniemy.
Podchodzimy do załogi z pytaniem o bilet – na dzień dobry słyszymy “Polaki” – tu cena wydaje się normalna = 86 NOK za osobę – jest dobrze.
Za oknem żegnamy Bodø.
Przed nami 3-4 godz. rejs (w zależności od warunków). Współtowarzyszka od razu zalicza chorobę morską i horyzontalnie leży na siedzeniach próbując zasnąć. Wkoło rozbawione dzieciaki (o rumianych buźkach) a to grają w berka, to w chowanego czy grają w “stein – papir – saks” (kamień-papier-nożyczki).
Za oknem co chwilę wyłania sie jakaś mini wyspa.
Po drodze uświadamiam sobie że płyniemy do Moskenes a celem naszym jest hostel w miasteczku o krótkiej i uroczej nazwie Å i Lofoten.
Na mapie niby niedaleko ale ćmok nastał i bagaż ciężki. Próbujemy się więc dodzwonić do właścicielki. Gdy się to udaje informujemy ją że będziemy o 18:30 w porcie. Autobus pojechał o 17-tej a kolejny jest o 23-ej (takie są realia na dalekiej północy). Pani odpowiada, że do 23-ej pracownik nie może czekać, i że musimy pieszo iść kilka kilometrów. Zmęczeni prosimy by ktoś wyjechał po nas – pani jest nieprzejednana. W akcie rozpaczy rzucamy hasło (chyba najgłupsze co nam wtedy na szybko przyszło do głowy :) ) – “ok przyjdziemy, ale Łukasz się boi tuneli ” ?!?! :)
Zapada długa cisza i wyczuwalne jest zaskoczenie u Pani i konsternacja – czemu się nie dziwię. Znacie kogoś kto sie boi tuneli? Ja nie.
W odpowiedzi słyszymy: “Ale tu nie ma tuneli?”, a po chwili “OK podeśle pracownika”. Po raz kolejny udało się.
Ok 18:30 dobijamy do portu w Moskenes, na brzegu czeka już na nas stary granatowy volkswagen. Przed nim człowiek o wyglądzie 50-ciolatka, z szerokim uśmiechem o niepełnym uzębieniu, ubrany w bluzę polarowa w kratę (mimo że było chłodno). Nie wiem jak z rzeszy ludzi nas bezbłędnie rozpoznał (widocznie musieliśmy wyglądać strasznie). Szybko ładujemy się na pakę. Podczas jazdy kierowca przedstawia się jako Janek z Czech i krótko opowiada, że pracuje przy suszeniu ryb i pomaga jednocześnie w prowadzeniu hostelu doglądając budynku.
Ja oczywiście dociekam jak sprawa z zorzą wygląda. Janek na to: “zorza – phi, wczoraj była, przedwczoraj też, a trzy dni temu to tak zielono było, że go to wkurzało bo spać nie mógł”. I że ogólnie to ma zorzy dość i bokiem mu ona wychodzi. Myślę sobie”bosko – zobaczę ją” (jak się okaże niestety nie było mi to dane).
Po 10 min jesteśmy na miejscu – szybki meldunek i zonk. Nie zapłacimy kartą bo terminal coś nie łączy z siecią – pytam o bankomat, najbliższy w Leknes (25-30 km stąd). No to problem, ale dla Janka taki problem to nie problem – “ja wam pożyczę pieniądze – jutro mi oddacie” mówi. Już mieliśmy się na to zgodzić (nie ma wyjścia), gdy coś mnie tknęło i poprosiłem Janka by mimo wszystko spróbować kartą – próbujemy i…. działa :) fantastycznie – nocleg zapłacony. Po dokonaniu płatności i informacji, że jak czas nam się skończy to zostawiamy klucz w drzwiach i po prostu wyjeżdżamy, Janek żegna się z nami serdecznie. Pozostajemy my i para Hiszpanów, która poznała się w trasie podczas zwiedzania Skandynawii (oni po godzinie doszli piechotą). Pora późna, dużo wrażeń – szybka kąpiel i spać.Rano znajdzie się coś do jedzenia i w ogóle zobaczymy gdzie jesteśmy.
Porankiem (ok 9-10 robiło sie widno) oczom naszym ukazał się taki oto widok z okna pokoju.
Bajkowo – chatka na palach pod wami morze – nie dziwota że zastygłem wpatrzony siedząc na parapecie.
Czas wyjść z domku, wszak dzień o tej porze roku jest krótki.
Z drugiej strony powitał nas taki widok.
Obok budynku mieszkalnego znajdował się “zakład pracy” Janka czyli suszarnia dorsza.
Miesiącami schnie rybka, która jest lokalnym produktem dostępnym tylko w tym rejonie Świata. Zapach jak się domyślacie jest specyficzny, a woń rybia intensywna.
Widok wiszących martwych rybek jest imponujący i klimatyczny.
Jak się później okazało był to nasz punkt orientacyjny, bo gdziekolwiek nie wyszliście ścieżka na wzniesienia pobliskie to woń rybia zaprowadzała was do noclegu. Wieczorem i po nocnym spacerze dosłownie wracało się na tzw. “węch”.
Nie tracąc czasu udaliśmy się na spacer po okolicy, dodam że pogoda nie była taka straszna i podobnie jak w górach co chwile się zmieniała. Å i Lofoten jest malowniczo położona na samym końcu archipelagu Lofotów.
No to w drogę dalej, do kolejnej miejscowości.
Po jednej stronie towarzyszy nam morze a po drugiej góry – czy można chcieć więcej?
Co jakiś czas wyłaniały się chatki.
Lofoty sa przepiękne, polecam każdemu chociaż wiem, że ja je króciutko “liznąłem”. Wiem jedno – na pewno tu wrócę, kto wie może niebawem np z rowerowa wyprawą letnią. Co ciekawe w Norwegii można wszędzie chodzić i korzystać z dobrodziejstw przyrody, oczywiście nie niszcząc jej i pozostawiając po sobie w takim stanie jak sie ja zastało.
Do pełni szczęścia brakowało lepszej aury i oto wyszło słońce…
Nie pierwszy raz, bo jak wspominałem co chwile pogoda się zmieniała, ze śnieżnej w słoneczną. Ogólnie było przyjemnie termicznie.
Za plecami została nasza osada,
a przed nami kolejna – Sørvågen.
Tu mieliśmy kilkuminutową śnieżycę.
Tu też ścieżką poszliśmy nieco wyżej obok jeziorka.
A po chwili znów się prze pogodziło i okolica nabrała przyjemnych barw.
Jesienna roślinność.
Uwielbiam góry – czasem myślę co jest piękniejsze – góry czy wybrzeże? Tak czy inaczej Lofoty są przepiękne i kapitalnie tam odpocząłem i wyciszyłem się obcując z przyrodą. Takimi widokami można się delektować.
W górach w Skandynawii często i gęsto napotkamy na chatki i wiaty (z tarasami widokowymi :) ) gdzie możemy się schronić.
Na górze ukazał się oczom naszym widok na morze,
i na miejscowość pod szczytem.
Szkoda, że o tej porze roku dzień jest taki krótki bo o godz. 14-15 już słonko chowało się i trzeba było schodzić – tak poszedłbym dalej.
Krótkie rozeznanie stromego szczytu – jakby tu zejść na skróty w dół :)
No i po chwili Łukasz znalazł zejście niestandardowe (w większości potokiem wśród krzaczorów). Jak będziesz leciał człowieku lub się poślizgniesz to zatrzymają one ciebie i zębów nie wybijesz :) – widok już z dołu, nowego szlaku pieszego.
Na dole zaopatrzyliśmy się na kolacje w lokalnym (najbliższym nam sklepie) po czym na “węch” wróciliśmy do chatki.
Wieczorem mieliśmy przygodę – zachciało nam się bowiem rybkę usmażyć. Zapomnieliśmy tylko (i oczywiście nie zauważyliśmy licznych napisów w całym domku) o tym, że Janek ostrzegał nas by włączać okap, nie zamykać podczas pichcenia drzwi do kuchni i uchylać okno jak się gotuje – bo jest alarm. Zwyczajnie domek jest drewniany i łatwopalny. Nie zastosowaliśmy się do ostrzeżeń – efekt w 3 minuty była policja straż i reszta służb która dogłębnie sprawdziła chatkę – ups…
Zapewniam pojawiają się szybko. Głupio się zrobiło, zawinęliśmy rybkę do michy i chodu do pokoju udając Greka. :) Panowie sprawdzili teren, Janek który się pojawił podpisał papierki i wszyscy z uśmiechem (i ulgą zapewne) rozjechali się.
W nocy długo nie mogłem zasnąć, siedząc na parapecie delektowałem się ciszą i szumem morza. Szkoda było wyjeżdżać. Ja wiem krótki to pobyt, ale z założenia miał być to jak zawsze rekonesans, a po drugie jak się na spontona robi wyjazd do Skandynawii bez odpowiednich zapasów pieniężnych to nie poszalejecie, trzy i praca powoli wzywała – a tydzień mija szybko w takich miejscach jak Norwegia. Dziś wiem że na bank niebawem tam zajrzę, bo ciągnie człowieka.
Niemniej o 6 rano kolejnego dnia autobusem podjechaliśmy do Moskenes za 10 NOK gdzie czekała nasza łajba powrotna do Bodø. Tym razem prawie na pusto. Nieliczni pasażerowie dosypiali poranek, monitory pokazywały aktualna pozycję statków. Tylko ja wpatrzony w brzask, nie mogąc usnąć, tęskniłem już za Lofotami i wypatrywałem chociażby smużki zorzy, której po raz kolejny nie było m dane ujrzeć. Do zorzy trzeba mieć dużo pokory i cierpliwości, albo szczęścia.
O świcie dobijaliśmy do Bodø.
Oczywiście gubiąc się, wyszliśmy garażem – taka nowa świecka tradycja.
Statek załadowawszy towary i pasażerów znów odpłynął na Lofoty.
Mając trochę wolnego czasu postanowiłem wspiąć się na lokalną górkę by popatrzeć po raz ostatni na miasto.
Jeziorko było jeszcze zamarznięte.
Już prawie na szczycie wzgórza.
Jeszcze tylko tradycyjne “bęc” – kto mnie zna wie że wszystko pokonam na swój sposób a wykrochmalę się na płaskim :)
I widok na miasto i okolicę.
Na górze jest ławeczka, więc przysiadłem i na koniec wyprawy za jej sukces łyk lokalnego Toborga (bodajże) – troszkę jak żulik :)
A w oddali startował Norwegian.
Podróż miała się ku końcowi, wszystko co zaplanowane udało się zrealizować, wieczorem ładujemy się do pociągu i przez cała noc jedziemy do Trondheim.
Nad miastem jak zwykle piecze dzierży Król Olaf :)
Poranny spacer w Trondheim – jest chwilka, można się przespacerować i rozprostować kości.
Ja skądś znam te miejsca – oj było się, fajnie wrócić tu ponownie…
Obowiązkowo Katedra z przylegającym parkiem i cmentarzem.
Obok znajduje się muzeum sztuki.
Wiedziałem że ktoś doprawia mi rogi. :p
A teraz zdjęcie z kategorii “artystyczne” – rankiem po niedospanej nocy wyglądam ni mniej ni więcej tylko tak. Ale ten napój – boski nektar – równie drogi co dobry, uwielbiam jednak go i śmiało powiem że jestem od niego uzależniony, co widać :)
Ostatni akord pobytu w Norwegii to transfer na lotnisko i w południe ulubiony Airbus A320 różowy :) wzbija się w locie do Gdańska.
Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na Skandynawię – pod nami Góry Skandynawskie.
Latanie, ktoś kto je wymyślił jest wielki – bujamy w obłokach :)
i pod nami Gdańsk…
…koniec podróży.
Do następnego razu.
statki, samoloty i jesienne Lofoty – cz.2: samoloty
Kolejnym etapem podróży było miasto Bodø znajdujące się za kołem polarnym. By tam dotrzeć zdecydowałem o podróży kolejami norweskimi. Trasa składa się z dwóch odcinków. Pierwszy pokonamy w nocy by nad ranem zameldować się w Trondheim.
Podczas jazdy do Trondheim pożywiałem się nabiałem :)
W Trondheim niespełna trzy kwadranse i jedziemy już polarnym ekspresem po Nordlandsbanen (najdalej na północ położonej linii kolejowej). Przepiękna trasa wiedzie przez ponad 350 mostów i ponad 150 tuneli. Dodam że podróż niezelektryfikowaną trasą długości ponad 700 km trwa pół dnia (niewiele ponad 9 h).
W miarę jak oddalaliśmy się od Trondheim jadąc w głąb Gór Skandynawskich zaczął pojawiać się śnieg.
Co jakiś czas mijaliśmy stacyjki mijankowe.
Az wreszcie minęliśmy magiczny równoleżnik 66°33’39″N stanowiący granicę koła podbiegunowego.
Krajobraz mimo aury zachwycał.
Wieczorem dobrnęliśmy do Bodø. Jest to o tyle fajne miasto że hostel (w zasadzie schronisko młodzieżowe) znajduje się na piętrze dworca kolejowego – więc nie trzeba taszczyć tobołków po mieście. Windą na pierwsze piętro i już człowiek ma kąt. :) Po krótkiej aklimatyzacji wieczorny spacerek do portu.
Uwielbiam to przesiadywanie nad fiordem i wsłuchiwanie się w szum morza, które kapitalnie wycisza. Pierwotnie miałem nadzieję zobaczyć zorzę. Nie udało się jej jednak zobaczyć, ale znalazłem… pancerzyk po stworku. :)
Wieczór przedłużył się i ograniczył do przesiedzenia nad brzegiem Morza Norweskiego.
Rankiem z okna hostelu rozpościerał się widok na stację.
W planach jednak miałem odwiedzenie Narodowego Norweskiego Muzeum Lotnictwa (Luftfartsmuseum).
Muzeum znajduje się koło lotniska cywilnego, a w swoich zbiorach ma takie rarytasy jak np. amerykański samolot rozpoznawczy Lockheed U-2 (samoloty te wykonywały loty szpiegowskie z Bodø nad terytorium ZSRR), myśliwiec Supermarine Spitfire czy wreszcie Junkersy (zarówno ten wojskowy Ju-88 czy cywilny Ju-52 – jedyny zachowany).
Zwiedzanie rozpocząłem od wież kontroli lotów.
Widok z wieży na miasto był bardzo fajny.
A to już eksponaty wewnątrz muzeum:
W części cywilnej można było poczuć się jak obsługa na lotnisku,
bądź poczuć sie jak konstruktor – podziwiając różne wehikuły,
czy pobawić się licznymi symulacjami.
Muzeum to świetna lekcja historii w większości tej smutnej dotyczącej II wojny światowej.
Ja również znalazłem się na celowniku. :)
A oto kokpit wspomnianego już Junkersa- Ju-52.
Do wielu eksponatów można było swobodnie zaglądać (i poszperać :) ).
Nie zabrakło oczywiście amerykańskich F- ów.
Były też działa, pociski, karabiny,
radary i stacje łączności,
a dla laików (takich jak ja :) ) wyjaśniano na przykładzie doświadczeń zagadnienia fizyczne dotyczące latania.
A wkoło kolejne maszyny namacalnie obecne.
Na zdawałoby się małym obszarze jakie stanowi muzeum zebrano tyle eksponatów że nie sposób wszystkich pokazać i zliczyć. Nie dziwota że kilka godzin zleciało nie wiadomo kiedy. Niemniej muzeum warte jest odwiedzenia i na pewno do powtórzenia w moim wykonaniu. Czas jednak naglił bo już czekał cel podróży czyli rejs do norweskiego “raju” tj. na wyspy Lofoty. Wyspy te nawet pod koniec listopada miały swój urok ale o tym w trzeciej części wyprawy… :)
statki, samoloty i jesienne Lofoty – cz.1: Oslo – statki
Skoro tegoroczny wyjazd na Lofoty nie doszedł do skutku (niestety proza życia w Ojczyźnie – ale kolejny w planach, spokojnie :) ) we wspominkach wyjazdowych akurat nawiążę do listopadowego wyjazdu 2013 m.in. na Lofoty.
Jest listopad 2013 r. do głowy przychodzi mi wyjazd do Norge (będący jednocześnie prezentem dla mojej ówczesnej świeżo poznanej miłości) w którym odwiedzimy Oslo, Bodø, Lofoty i Trondheim. No to w drogę…
Mała errata – poniższe treści i obrazy tak się rozbudowały, że postanowiłem podzielić na części trzy: 1. Oslo, 2 Bodø oraz 3 Lofoty i powrót
Wylot z Gdańska a jakże w koszmarną pogodę, ale już przywykłem do takich pożegnań z Polską i powitań – tylko wytrzęsie cie jak chcesz opuścić i powrócić na tą ziemię, ot taki bufor ze światem zewnętrznym.
Kiedy przebijesz się przez ten bufor płaczu (chmury) to zawsze patrząc przez małe okienko na Świat zastanawiam się jakim pyłkiem jestem a jednocześnie podziwiam glob za jego niesamowite piękno.
Im dalej na północ tym pogodniej się robiło – jak zawsze zresztą.
I wreszcie widać moją Norwegię :) lądujemy na Torp.
Dalej trasa oklepana tj. przed terminal do autobusu – kilka km. na stację.
Po chwili w pociągu – elektroniczne monitory informują nas o kolejnych mijanych stacjach.
Za oknem towarzyszy nam fiord.
Po ok 2 h docieramy do stałej bazy w Oslo – Hostelu Anker.
Pokój bez większych rewelacji – przyzwoite lokum w samym centrum 10 min. spacerkiem od dworca i deptaka, ale czego oczekiwać za 230 NOK.
Po zrzuceniu bagażu – bo nie wspomniałem że to był pierwszy raz gdy musiał być kupiony bagaż rejestrowany wszak buty i kreacje na prezent urodzinowy musiały być – oraz przebraniu ruszyliśmy z biletami w ręku na godzinę 20-tą na miasto.
Celem był budynek Oslo Konserthus i opera Carla Orffa – Carmina Burena. Jeżeli komuś to niewiele mówi to może słyszał (z pewnością) arię “O fortuna” który poniżej:
Oczywiście nie nagrywałem nic, ani nie fotografowałem. Powiem jednak tyle, że wieczór rewelacyjny. Sam spektakl perfekcyjny, świetna akustyka, mimo odległych miejsc kapitalny widok, super ludzie-pogodni uśmiechnięci, skorzy do rozmów (nie jak u nas mruki zadufani w sobie w wystawnych strojach). W przerwach lampki wina (gratisowe), a raczej rzekłbym puchary bo nie były to małe kieliszki. Co do kreacji jeszcze to zaskoczenie było ogromne bo poza pojedynczymi przypadkami tylko my byliśmy na gal. Norwegowie przychodzili oczywiście schludnie ubrani i skromnie ale bez garniturów, krawatów i balowych sukien – ciekawe.
Aż szkoda, że tak szybko się to wszystko skończyło – wrażenie i efekt wow pozostaje jednak do dziś i mimo coraz lepszego poziomu i dostępności tego typu rozrywek w Polsce daleko nam jeszcze do takiej organizacji nawet dzisiaj. Nie wspominam o wejściu i wyjściu z sali koncertowej, żadnych przepychanek, szturmów stania w korkach i kolejkach do szatni. Nic w tym stylu. Szatnie były na poziomie -1 każdy miał swój boks (jak w szkole). Wejście na salę koncertowa to 4 kondygnacje i chyba po 7-10 drzwi więc nie było z tym problemu – mimo kompletu widzów.
Zawiedzeni – że tak szybko się skończyło a jednocześnie uskrzydleni i szczęśliwi z pięknego spektaklu powróciliśmy do hostelu. Przebieranko i na nocny spacer po Oslo – to jakby tradycja :).
Więc jest 23-cia w drodze na dach opery gdzie można pomachać nogami nad fiordem wdychając morską bryzę.
Po drodze w okolicy dworca kolejowego futurystyczna figóra która obok tygrysa fascynowała mnie i zastanawiała (cóż to?).
Tuż obok dworca opera.
Mały ludzik na dachu Oslo :)
Tu mogę siedzieć o każdej porze i zawsze – w pogodę i niepogodę.
Z opery – spacerkiem wśród pięknie oświetlonych kamienic,
dotarliśmy do kościoła tuz obok hostelu.
Po drodze narodziła się nowa świecka podróżnicza tradycja norweska – tzw kubełek szczęścia :)
mieszanka słodkości, a oto główny konsument (przyłapany na gorącym uczynku) :
Kolejny dzień spożytkowany został na odwiedzenie muzeów w mieście. Początek włóczęgostwa a jakże przy teatrze w centrum, Poniżej teatr i strzegące go pomniki w okolicy :)
w oczekiwaniu na autobus nr 30 przed teatrem
Tradycyjnie więc ląduję na półwyspie Bygdøy by po raz nie pamiętam który pochłonąć się wyprawie na tratwie – za każdym razem ta sama radość dziecka i te same odczucia, to się nigdy nie znudzi. Witaj ponownie Kon-tiki :)
Wychodząc spotkałem ptasiego żebraka który się dosiadł :) – a może po prostu chciał zapytać: “jak wrażenia?”
Obok już czekało Fram Muzeum i statek Amundsena, to też jest przeżycie.
Zejdźmy pod pokład na salony,
oraz do kuchni okrętowej,
i oczywiście do maszynowni – sprawdzić czy silniki graja jak trzeba.
Później troszkę za sterami – och by tak raz w życiu poprowadzić taki piękny, flagowy okręt ku przygodzie… marzenia,
czas na zbiórkę,
ile obowiązków – czas na odpoczynek na mostku, :)
hallo tak na dole czy będzie obiad? :)
Przepływającej łodzi odkrywców przyglądały się dziwne stworzonka,
obok odbywały się inne wyprawy, które miały jak widać nieco gorzej. :)
Nad wszystkim czuwał król zwierząt w tym rejonie, dumnie prezentując się na dwóch łapach.
Jak fantastycznie można odpłynąć w marzeniach o wyprawie ku nieznanemu – nieprawdaż?
Czas jednak odwiedzić nowe dla mnie muzeum (również obok Kon-tiki i Fram) – muzeum marynistyczne, a w nim statków, łódek i ich modeli miniaturowych jest bez liku ze wszystkich okresów.
Tu dopiero można się zatracić, chociażby sterując statkami (myślicie, że to takie proste? :) ),
a może postrzelamy z harpuna? Eeeee ciężki jak diabli…
Oczywiście jeżeli coś nie jest sklejanym modelem to można buszować w jego zakamarkach – to jest dopiero zabawa – to zaczynamy :) ,
samotny rybak w swojej dziupli na łódce – ciemno głucho do domu daleko ;) ,
zapraszam do kuchni – szef kuchni poleca.
Podczas zwiedzania zza przeszklonych okien zaglądał autentyczny kolos przepływający obok – piękne maszyny.
Po wyjściu z muzeum czas udać się do korzeni norweskiej marynistyki i prekursorów pływania po morzach i oceanach – oczywiście Wikingów.
Muzealną część zakończyć wypada w skansenie.
Przy wejściu obok kas w budynku znajduje się spora kolekcja zabawek z minionych stuleci – głównie są to lalki.
Na potężnym obszarze znajdują się liczne chatki, domki i inne budowle gospodarcze – do jednych wejdziecie, inne niestety podziwiamy z zewnątrz.
Ach zapomniałbym ja z tych wszystkich chatek zamieszkałbym tu: :)
Rodzinko – poczta przyszła,
no to najpierw do kościoła – tak bardzo charakterystycznego dla Skandynawii.
Po chwili dla ducha trzeba coś dla ciała – komu wiejskiego mleka? :)
Kiedyś było hasło (za starych słusznych czasów) “kobiety na traktory” – a tu proszę – czas więc odpalić maszynę i zająć się gospodarstwem.
I stanął :/ przecież nie dopchnę go do najstarszej (pierwszej w Norwegii) stacji paliw i co teraz?
A zwierzyna czeka na zajęcie się nią – i to nie są eksponaty :) konie parskają a świnia jak to świnia po ryjku widać – eksploruje podłoże.
A tak na koniec i na poważnie to gdzieś w biegu nabyliśmy taki oto (niskobudżetowy) wynalazek,
fuj, mało się nie strułem, gazowany sok jabłkowy – to nadawałoby się jako paliwo do traktora – “eplebensin” jakiś – nigdy więcej takich wynalazków brrr…
Spełnieni ze skansenu udaliśmy się na koniec na rejs po Oslo-fiordzie by przez chwilę być jak te wilki morskie.
Choć z reguły pieruńsko wieje na otwartym morzu i pod koniec listopada jest rześko (delikatnie mówiąc) to ja zawsze na pokładzie :)
Dla takich widoków warto przecież cieszyć oczy.
O zmroku zawracamy do przystani.
Myli się ten kto myśli że posłusznie wracam do hostelu – owszem na chwilę zajrzałem by uzupełnić płyny, spakować toboły, wrzucić do przechowalni bagażu na dworcu i w drogę tym razem do Holmenkollen = podejście do zdobycia skoczni nr bodaj 3.
Najfajniejsze było to że w Oslo jesiennie a Holmenkollen wita nas zimowo :) a śnieg to mój żywioł – wszak teren górzysty.
Nie było niespodzianki – skocznia nie zdobyta, ale przynajmniej do połowy jej wysokości doszedłem :) jakiś progres.
Po powrocie do centrum i oczywiście ugrzęźnięciu w sklepie muzycznym z którego bez CD nie wychodzę, nocnym pociągiem NSB ruszamy do Trondheim, ale to i inne pomysły, wymysły w kolejnej części…
letni wyjazd na polanę w Karkonosze…
Lato 2012 dla odmiany postanowiłem spędzić w polskich górach. Przeglądając koncerty natrafiłem na klimatyczną imprezę pt. “Gitarą i..”. Jest to coroczna lipcowa – kultowa – impreza ongiś organizowana przez radiowa Trójkę w małej osadzie Borowice. Była “trójkowa” bo jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. Obecnie Trójka organizuje tą imprezę pod pierwotną nazwą “Gitarą i piórem” – jak dla mnie ma ona jednak charakter komercyjny. Prawdziwi miłośnicy poezji śpiewanej nadal jednak spotykają się na borowickiej polanie by na kocykach posłuchać bardów.
Do spontanicznego “projektu” udało mi się namówić moją serdeczna przyjaciółkę i w piątkowy wieczór po pracy wyruszyliśmy polskimi kolejami najpierw do Wrocławia by stamtąd prywatnym busem po godzinie 20-tej udać się do Jeleniej Góry.
Problem pojawił się w Jeleniej Górze ponieważ nie znaliśmy miasta, bus zatrzymywał się na dworcu PKS i tam kończył bieg. Nasze schronisko mieściło się natomiast w zupełnie innej części miasta (przy dworcu PKP). Godzina 23-cia ciemno i co dalej?
Na szczęście zamieniliśmy parę słów z kierowcą busa i postanowił w gratisie podrzucić nas na miejsce. Samo schronisko może nie najnowocześniejsze (o charakterze szkolnej bursy) z jedną PRL-owską łazienką w podziemiach, ale miało swój urok i klimacik. :) Przede wszystkim cena i bliskość do dworca PKP (z którego mieliśmy miejski autobus do Borowic) sprawiło że zdecydowaliśmy się przekimać w tej lokalizacji.
Skoro świt udaliśmy się na dworzec kolejowy by dojechać do celu podróży.
Po 9-tej rano stary ikarusek zabrał nas w godzinna podróż w knieje. :)
W autobusie (gdzie na końcu była specjalna szyna na rowery) wzbudziliśmy zainteresowanie pewnego pieska, który podróżował w autobusie. :)
Jak to w Ikarusach bywa – strasznie trzęsie więc to cud, że pieska uchwyciliśmy. :)
W tak doborowym towarzystwie dotarliśmy na odludzie – musicie wiedzieć że prowadzi tam jedna droga – w środku kniei jest polana u podnóża Karkonoszy z kilkoma chatkami, która jak potwierdzili mieszkańcy – ożywa jeden weekend w roku przeżywając najazd fanów festiwalu.
Na miejscu byliśmy po 10-tej, ok 30 min marsz na drugi kraniec polany do pensjonatu (gdzie spędziliśmy drugą noc po koncercie), i wreszcie kwaterunek na miejscu.
Z racji odrobiny wolnego czasu – koncerty zaczynały się ok 16, kulminacyjna część imprezy natomiast ok 20-tej – postanowiliśmy przespacerować sie do Samotni.
Trasa wiodła przez Starą polanę…
..następnie Kotki – Pielgrzymy – na Słonecznik, później granią (Droga Przyjaźni) do spalonej strażnicy.
Widoki z grani na Wielki Staw:
na Samotnię (nasz cel):
oraz Strzechę Akademicką. :
Karkonosze urzekły nas:
Po pierwsze było pusto – mimo dobrej pogody!!! – cicho i spokojnie, po drugie po raz pierwszy poczułem się jak piechur.
Dotychczas jeżdżąc w góry nastawiałem się na cel = zdobywanie / zaliczanie kolejnych szczytów. Tym razem było inaczej, swobodnie, w miłym towarzystwie gaworzyłem bez ciśnienia i parcia na to by zdobywać. Cudne włóczęgostwo – nic nas przecież nie goniło, nikt nie przeszkadzał – poezja. Idziesz delektując się każdym krokiem i widokiem. Coś pięknego. Przyznaję, że od tego wyjazdu bardziej delektuję się górami (każdą spędzona chwilą) niż je zdobywam.
Na dole zajrzeliśmy do Samotni na mała przekąskę (bodaj naleśniki o ile pamiętam i herbatę). :)
Po konsumpcji i odpoczynku udaliśmy się w drogę powrotna do Borowic.
Po powrocie zahaczyliśmy o pensjonat by się przebrać, odświeżyć, zabrać kocyk i smakołyki na koncert.
Trafiliśmy akurat na koncert mało nam znanego wówczas Piotra Bukartyka. Choć docelowo czekaliśmy na koncert faworyzowanej kapeli – Raz Dwa Trzy, okazało się że Pan Piotrek Bukartyk był bezkonkurencyjny.
Powiem tyle bosko było – góry, polana, kameralne towarzystwo na kocykach, my wśród nich – leżysz patrząc w gwiazdy a Pan Bukartyk śpiewa. Oto przykłady z tego koncertu :) :
1. “Czego tylko chcesz”:
2. “Niestety trzeba mieć ambicje”
czy np “Małgocha” :)
Smaczku i uroku dodawał fakt, że Pan Piotr w utworach zawiera historie swojego życia – po prostu śpiewał o swoich historiach z życia.
Zgodnie z przyjaciółka stwierdziliśmy że koncert był cudny.
Raz dwa trzy przy Bukartyku wypadło niestety bardzo blado i niewyraziście wg mnie – i przyznam byłem troszkę zawiedziony, oto przykład:
Nie dotrwaliśmy do końca koncertu Raz dwa trzy bo znudziła nas ta melancholia a poza tym było po północy i chłód spłynął z gór na dolinę. Nie chcąc zmarznąć udaliśmy się do pensjonatu na zasłużony odpoczynek – TO BYŁ PIĘKNY I MAGICZNY DZIEŃ I WIECZÓR… :)
Rankiem nie mając jak się dostać do Jeleniej Góry (była niedziela a w tygodniu b.rzadko kursują tam autobusy) – to akurat minus władz miasta Jelenia Góra że wiedząc że jest taka impreza nie wzmacnia częstotliwości kursowania mpk – ruszyliśmy pieszo w kierunku miasta. Ku naszemu zdziwieniu po chwili zatrzymał się człowiek – fan festiwalu i zagorzały słuchacz radiowej Trójki. Okazało się że mało że podwiezie nas na stopa do Jeleniej Góry ale nawet do Wrocławia na dworzec PKP !!!! Miło. :)
Podróż minęła nam na pogaduchach. Pan opowiedział nam o zakonniku co tworzy i sprzedaje Likier Karkonoski – dostaliśmy od niego po małej butelce tegoż likieru oraz słoiczek jagód zbieranych przez zakonnika.
Tak oto spontanicznie dotarliśmy do Wrocławia. Tam mając chwilę wolny czas spędziliśmy w jednym z miejskich skwerów.
I dwa takie ujęcia uchwycone w parku a mówiące o przemijaniu… :)
Zauroczeni Bukartykiem zajrzeliśmy na rynku do Empiku – ciekawe czy przyjaciółka ma jeszcze tą płytę Bukartyka? :)
Taka spontaniczna pamiątka w podziękowaniu za towarzystwo :)
Z Wrocławia kolejową “błękitną strzała” (telepakiem jak kto woli :) ) doskrzypieliśmy się do Łodzi. Przyjaciółka zatopiła się w lekturze notatek a ja wychwytywałem zaokienne krajobrazy
To był naprawdę przyjemny weekend :)
kolejny wyjazd do Norge – tym razem marcowy weekend w Oslo
Kolejny rok (2012) nie mógł się inaczej zacząć jak tylko wyjazdem do Oslo. Wraz z dwiema towarzyszkami wylatywaliśmy bodaj z poznańskiej Ławicy
To z czego zawsze się śmieję w duszy – po lewej zdjęcie nad Polską po prawej Skandynawia – dlaczego u nas zawsze są tak grube te chmury? :) I mam tak za każdym razem, do granic Polski masakra a poza krajem słońce bądź lepsza przejrzystość.
Tak czy inaczej mój faworyzowany Wizz bez problemu dostarczył nas na lotnisko Torp. Problem tam się zaczął. I tu kolejna mini anegdotka.
Ilekroć lecę do Skandynawii, nigdy nie przytrafił mi się abym był kontrolowany. Generalnie z uśmiechem byłem witany przez celników i bez problemu przechodziłem do hali przylotów. Poza tym jednym razem. Wszystko przez koleżankę, która (w przypływie bodaj radości) żartobliwie głośno artykułowała słowo “bomba” odmieniając go chyba przez wszelkie przypadki. Efekt był taki, że została zaproszona do gabinetu na kontrolę bagażu. Zdezorientowana przestała ironizować, a że jakby nie patrzeć tworzyliśmy “paczkę” postanowiliśmy również z nią udać się do pomieszczenia. Zdziwiony obrotem zdarzeń celnik zapytał mnie dlaczego nie wychodzę do terminala tylko się cofam. Odpowiedziałem że jesteśmy z tą Panią – “Nie jesteś Norwegiem?” zapytał – odpowiedziałem mu że jestem Polakiem – odpowiedź była krótka – a to zapraszamy również do kontroli… Bez większego problemu i stresu poddałem sie kontroli i odpowiadałem celnikowi w jakim celu jedziemy i jak długo zamierzamy zostać. W duszy ucieszyłem się i zaskoczyłem jednocześnie że celnik myślał że jestem Norwegiem – to był miód na moje uszy. :)
Rutynowo sprzed dworca na stację podwiózł nas autobus.
Oto “sprawca ” naszej kontroli bezpieczeństwa :)
Nocleg jak zawsze w Ankerze – sprawdzona lokalizacja
Wieczorne spacerowanie po mieście:
– kamienice przy Karl Johans Gate,
– parlament
– okolica Spikersuppa
– ratusz jak zwykle pięknie się prezentuje
– a w porcie cumował tramwaj wodny który mimo późnej pory rozwoził mieszkańców po okolicy.
Zmęczony ale zadowolony – to jest kraj w którym doskonale się czuję.
Z racji, że zawsze staram się znaleźć “temat przewodni” dla moich wyjazdów – ten wyjazd dla mnie osobiście był odskocznią od szarej codzienności i takim spontonem pokazującym że z dnia na dzień można bez głębszego planu wyjechać sobie i spędzić fajny weekend. Dziewczyny zaś pierwszy raz były w Norwegii dlatego chciałem by odrobinę poczuły i złapały “norweskiego bakcyla”. Dla mnie zaś wizyta ponowna w tych samych miejscach to troszkę taka podróż sentymentalna.
Kolejny dzień zaczęliśmy od zwiedzenia Bygdøy i mojego ulubionego muzeum Kon-Tiki:
Od pierwszej wizyty fascynuje mnie Thor Heyerdahl i jego tratwy, są bowiem dla mnie inspiracją do dalszych wypraw.
I za każdym razem będąc tam mam inne doznania i odkrycia…
przyznacie że posąg przywieziony z Wyspy Wielkanocnej pobudza wyobraźnię,
czy chociażby malunki lub kości.
Na końcu obowiązkowy seans o wyprawie Kon – Tiki – Łukasz jakby nieobecny, poza wyprawą świata nie widzi :)
Obok Kon – Tiki znajduje się muzeum polarne Fram.
Można na tym statku odlecieć w marzeniach – żeby choć raz móc popłynąć ku przygodzie stojąc za sterami…
Wejścia do muzeum strzegą dzielni polarnicy
Okolica muzeów, pomimo aury miała swój urok
Znalazł się w tej szarości i “ptasi” model :)
było też dryfowanie w wodzie – a z dzioba krople wody płynęły.
Oprócz ptasiego modelu bardzo fotogeniczne (w oczekiwaniu na autobus) okazały się maluchy…
zawsze mnie ujmuje ich błogie spojrzenie i beztroskie dzieciństwo :)
Po krótkim odpoczynku udaliśmy się do ostatniego muzeum – muzeum Wikingów – a jakże.
Wieczorem natomiast postanowiliśmy odwiedzić górską część miasta i słynną skocznię w Holmenkollen.
Spowita mgłą skocznia ma swoja kolejna symbolikę – byłem na niej kilka razy ale nigdy nie wszedłem na sam szczyt – ciekawe. :)
Czas wreszcie kiedyś stanąć na jej szczycie. Podczas tego wyjazdu skocznia była w remoncie i i tak przedarliśmy się między odrodzeniem – nie chciałem dalszej partyzantki urządzać po prostu.
Ostatni dzień w Oslo przyniósł przepiękną wczesnowiosenną pogodę dlatego przed południem udaliśmy się do Parku Vigelanda
Piękna i ciepła aura sprawiła że mieszkańcy tłumnie spacerowali po parku
Co ciekawe na ostatnim zdjęciu para staruszków korzysta z dwuosobowego wózka – urocze. :)
Siedzą obok siebie – pierwszy raz widziałem taki pojazd – jak zawsze kreatywność i praktyczność Skandynawów mnie ujmuje.
Popołudniu natomiast wygrzewaliśmy się w porcie na słoneczku razem z innymi mieszkańcami.
Najlepsza miejscówka była jednak już zajęta :)
Tatuś w Norwegii – ważne ogniwo :)
Oczom naszym ukazywał się sielankowy i senny widok fjordu,
nad brzegiem którego królował zamek.
Co chwila przypływał statek turystyczny
bądź znikał w oddali odpływający prom.
Aż przyszedł czas by pożegnać Oslo – szkoda było w tak piękną i ciepłą pogodę wyjeżdżać, nic jednak nie trwa wiecznie.
Ostatnie spojrzenie na fiord z pociągu do Moss.
Jak Moss to Ryanair – i ostatnie spojrzenie na skąpana w słońcu Norwegię podczas startu.
Później już były chmury, chłód i dżdżysta pogoda = szara rzeczywistość Polan – do zobaczenia Skandynawio w kolejnej podróży…
święta inne niż zazwyczaj…
Jest okres przedświąteczny – czas więc na wspominki…
Święta 2011 spędziłem właśnie w Oslo.
Pierwszą rzeczą która mnie zaskoczyła wówczas to była ciepła, bezwietrzna pogoda
oraz brak śniegu.
I takie miasto miało swój smaczek – przynajmniej nie było pluchy jak u nas.
Główna ulica miasta prezentowała się całkiem przyjemnie.
I tylko rzeźbiarz przypominał że jest zima,
mozolnie tworząc swoje dzieło :) – przyznacie, że robi wrażenie.
Na plus trzeba oddać że w centrum jest lodowisko gdzie można sobie poszaleć bez limitu (i oczywiście za darmochę – w Polsce niedopuszczalne)
A i ludzie widać integrują się i cieszą się życiem.
Generalnie dzień płynął leniwie – tylko co chwilę ptaki snuły się ulicami :)
A pogoda była fenomenalna,
jedna z bocznych uliczek biegnących do nabrzeża.
Katedra – to tu przyjdę wieczorem na pasterkę.
Spacer po takim mieście, cisza i spokój – czysta przyjemność.
Pasterka (inaczej niż u nas) odprawiana była o godz 17-tej. Po niej nie spodziewałem się, że będzie czekała mnie miła niespodzianka…
Po początkowych (małych protestach :) ) dałem się namówić Pani Pastor i zszedłem do podziemi katedry na wigilijny poczęstunek.
Uznałem w głębi duszy że mam niepowtarzalna okazje posmakować norweskich świątecznych specjałów.
Z oczywistych względów zachowane zostało tylko to zdjęcie – głupio z aparatem ludzi za stołami fotografować.
Było wszystko: jadło norweskie wigilijne, choinka, fortepian i przy nim kolędy i przeróżni ludzie, od turystów po samotnych mieszkańców i rodziny. Pamiętam z jedzenia tyle że stek z renifera to coś przepysznego :)
Tak oto samotne i smutne (wydawało by się) święta przerodziły się w jedne z najlepszych spontanicznych świąt, pełnych ciepła i życzliwości.
Najlepsze jest to że siadasz naprzeciw różnych ludzi, różne historie, wspomnienia, charaktery – niesamowite. Po 20-ej podziękowałem Pani Pastor za gościnę – zostałem zaproszony przy okazji na śpiewanie psalmów o 23-ej.
Powróciłem więc do hostelu – przy okazji poznając zabawnego Serba i jego kumpla Chorwata – odświeżyłem się, przebrałem i punktualnie o 23-ej zameldowałem się w katedrze. Kościół był pełen, byli ludzie z psiakami które spokojnie leżały wzdłuż ławek. Przy wejściu każdy z nas otrzymał przedruki wszystkich psalmów i rozpoczęło się śpiewanie… :)
Nie jest tak że ludzie przychodzą, milczą, mruczą czy po prostu sobie między sobą rozmawiają (jak to u nas niestety bywa) – tam każdy bierze czynny udział prześpiewując się nawzajem. Na zakończenie wszyscy zebrali się na środku świątyni oraz przed nią składając sobie życzenia. Dziwnie ale i niezmiernie miłe jest spontaniczne otrzymywanie szczerych życzeń. W zasadzie nie musieli a podchodzili i składali mi je.
Przed drugą w nocy wróciłem do hostelu, kompani (Chorwat i Serb) nie spali i w najlepsze gaworzyli przy szklaneczce rakii. Zostałem zaproszony do towarzystwa. W sumie nie mieliśmy wyjścia i nawet jakbyśmy chcieli to nie usnęlibyśmy bo będący jeszcze w pokoju Hindus strasznie chrapał.
Doszło co prawda do zgrzytu bo nasz chrapiący koleżka wybudził się i był bardzo zły że światła mu palimy – na nic nasze argumenty że to On nie zachowuje sie cicho (w sumie nie jego wina). Hindus chciał wezwać policje w pewnym momencie (krewki temperament chorwacki omal nie rozpoczął wojny). Udało mi sie jednak panów uspokoić i przekonać że jest wigilia i po co nam zwady.
Skończyło się że Hindus dołączył do nas i przy szklaneczce trunku opowiedział co porabia w życiu. W Norwegii był pediatra i następnego ranka leciał w odwiedziny w swoje rodzinne strony – do Indii do Kaszmiru – odwiedzić swoja mamusię.
Położyliśmy się grubo po 3-ej w nocy. Mimo najlepszych chęci – przynajmniej ja – nie pospałem bo tubalny hinduski głos dudnił w głuszy pokojowej. Troszkę zły postanowiłem przespacerować się do Opery – “przynajmniej się dotlenię” pomyślałem.
Posiedziałem na jej dachu przynajmniej 2 kwadranse wpatrzony i wsłuchany w szum fiordu, troszkę w nadziei, że rozpogadzające się właśnie niebo błyśnie magią zorzy. Niestety marzenia były próżne.
Nabrzeże pięknie prezentowało się nocą.
Później przespacerowałem się ponownie deptakiem i wokół katedry, by wymęczony i zrezygnowany nad ranem legnąć na pryczę. Było mi wówczas wszystko jedno czy Hindus chrapie czy nie.
Przez kolejne dwa dni świąt zauważyłem, że mieszkańcy bardzo aktywnie spędzają czas – masa ludzi wybierała ponownie lodowisko w centrum i łyżwy.
Nie było złośliwości, pośpiechu, wariactwa- była życzliwość, uśmiech i zadowolenie z życia – godzinami mogłem wpatrywać się w ludzi czerpiąc energie i chęć do zmian w życiu by podobnie jak oni z radością korzystać z życia. Nie ukrywam że wsłuchiwałem się również w grana muzykę – niby bezproduktywny wypoczynek na ławce, a ile wrażeń i bodźców. Sam nie odważyłem się na nałożenie łyżew choćby z prostej przyczyny – nie miałem ich, każdy Norweg miał swoje łyżwy, a nie było wypożyczalni.
Ważna ciekawostka, miałem w pierwszy Dzień Świąt przygodę, razem z grupką przechodniów przechodziliśmy przez skrzyżowanie na “późnym” zielonym – no dobra raz mrugnęło i zmieniło się na czerwone gdy wchodziłem :). Dochodzę na drugą stronę, a tu wyrasta (jak z podziemi) policjant. Wita się ze mną, przedstawia i zaprasza do policyjnego vana. “Koniec” myślę “mandat jak nic”, otwierają się drzwi furgonetki – patrzę – a tam kuchnia polowa i uśmiechnięty duet policjant + strażak wręcza mi tackę ryżu z cynamonem i półlitrowy plastykowy kubek julegløgg – czerwonego wina z przyprawami ( cynamon, goździki, imbir), skórka pomarańczowa, cukier i bakalie (gł. rodzynki i migdały). Boski napój – uwierzcie…
Problem jest tylko jeden – co większe skrzyżowanie stała taka ekipa i częstowała przechodniów – po 3 skrzyżowaniach zrobiło się tak błogo i radośnie….
Później to zły byłem, że wydawałem w hostelu na śniadania po 100 NOK podczas gdy na mieście stołował się człowiek za darmochę :), a ryż na słodko był krzepiący.
W pierwszy dzień świat również za dnia przespacerowałem się na dach opery.
Za każdym razem jak jestem w Oslo uwielbiam siadać sobie na dachu opery by odetchnąć morskim powietrzem wpatrując się w fiord – coś wspaniałego.
Tego dnia o dziwo masa rodzin tez wybrała spacer, nie od dziś wiadomo, że Norwedzy kochają aktywne spędzanie czasu na świeżym powietrzu.
Drugi Dzień Świąt spędziłem (poza lodowiskiem) na wylegiwaniu się w porcie przy Aker Brygge. Pogoda była fenomenalna.
Nic dziwnego, że i tu mieszkańcy chętnie i masowo spędzali czas.
Była tez zabawna sytuacja – robiłem zdjęcie nadbrzeża gdy nagle podeszły dwie dziewczyny i poprosiły o zdjęcie.
Początkowo byłem niechętny ale gdy usłyszałem “chcemy byś zrobił zdjęcie fajnym dziewczyną norweskim na pamiątkę” – ot taki sponton.
Zobaczyły efekt i rozbawione poszły w swoją stronę. Niesamowite i bardzo miłe i pozytywne…aż szkoda że nie wziąłem kontaktu :) działo się tak szybko wszystko i znienacka.
Im bliżej wieczora tym było piękniej
Nawet pomniki wyglądały majestatyczne w grudniowym świetle.
Kolejnego dnia tuz przed wylotem przespacerowałem się najstarszymi uliczkami miasta -0 czas jakby się tu zatrzymał.
To mimo wszystko były piękne święta – święta które miały swój urok. Święta które mnie osobiście wyciszyły, a życzliwość i uśmiech oraz beztroska mieszkańców Oslo sprawiła, że były na swój sposób niepowtarzalne i fantastyczne. Choć bez śniegu i Mikołaja…
…no przesadzam – Mikołaj zerkał z wystawy sklepowej :) z torciku w cukierni :)
Po raz kolejny sprawdziło się porzekadło że nie ważne gdzie, ważne z kim (wśród kogo) spędzamy święta. Nie trzeba mieć uginającego się stołu i nie wiem jakiego przepychu, prezentów itd.
Uwielbiam nawet z takich (potencjalnie nudnych wyjazdów) wyciągać detale i smaczki – cieszmy się z małych rzeczy, bo nic dwa razy sie nie zdarzy – nie ma dwóch tych samych sytuacji. A jak śpiewa mój ulubiony Dżem “chwila która trwa, może być najlepszą z Twoich chwil…”
Moja wigilia w hostelu – pamiętam – to (skromnie) łosoś na talerzyku na stołku plasterek ciemnego serka brunøst i kubek ciepłego julegløgga.
I tak było magicznie i klimatycznie…
GOD JUL !!!!
w styczniu 2015 ponownie w Norge :)
To już pewne – pod koniec stycznia wymyśliłem sobie pętle wokół Skandynawii:
Zacznę z Gdańska skąd Wizzem polecę do Trondheim.Będę tam po południu
Tego samego wieczora wsiądę w ekspres polarny by rano być w Bodø. Tam po południu już będzie czekał na mnie prom do Svolvær (w-py Lofoty).
Na Lofotach spędzę 3 dni – mam nadzieje uchwycić zorzę. Następnie udam się do Narviku gdzie skorzystam z gościny Lapończyków (wykupiłem cały dzień u nich – w programie kulig, łapanie renifera na lasso, ognisko i ich tradycyjne jedzenie). Myślę tez by zobaczyć rezerwat polarny i po obcować wśród wilków i lisów. Szukam tez psich zaprzęgów.
Na koniec wyruszę koleją z Narviku przez Kirunę, Lulea, Uppsalę dotrę do Stockholmu – mam nadzieje że na 1 dzień się tam zatrzymam i powrót wizzem do Polski
cele:
– zobaczyć zorzę
– poznać kulturę Lapończyków
– poznać lokalne potrawy i muzykę
– złapać renifera na lasso :) (a co :D )
– psie zaprzęgi
– obejrzeć cała Szwecję (z okien pociągu co prawda ale zawsze) :)
trzymajcie kciuki…
oj będzie sie działo i będzie opowieść po powrocie w lutym :)
listopadowe podróżowanie po Czechach – mglista Praga i wizyta w winiarni.
Kiedy już ustąpiło bujanie morskie postanowiłem na 11 listopada 2011 r. pojechać do czeskiej Pragi. Dziś mogę się przyznać bo 10.11 pracowałem w biurze (dział obsługi klienta) jednak była to praca mobilna z domu. Stwierdziłem że równie dobrze mogę popracować z hostelu. Rano więc ze znajomymi autem wyruszyliśmy do Pragi. Podróż przebiegła zgodnie z planem – tyle że przez resztę dnia warowałem przy telefonie i e-mailu. Na szczęście nikt nic nie reklamował :) . Oczywiście nie obyło się bez małego faux pas bo przy meldowaniu w hostelu rozbawiony zamiast “I and my friends” powiedziałem “parents” o przyjaciołach i wszyscy gruchnęli śmiechem :)
Ja to potrafię rozbawić tłum :p
Znajomi (a była to para) zajęli się sobą, a ja pospacerowałem sobie wieczorem po Pradze.
Rankiem 11.11 miasto spowiła mgła, która była równie piękna co gęsta :)
Swoja drogą starówka i Most Karola jest bardzo piękny. Nie bez powodu zwana jest “złotym miastem” lub “miastem stu wież”
Był to bardzo krótki pobyt (wieczór i poranek) ale dzięki mgle bardzo klimatyczny wyjazd. Pozostawiłem przyjaciół, a sam ruszyłem koleją w drogę powrotną.
Pierwszym przystankiem była przesiadka w Usti nad Orlici.
Celowo wybrałem przesiadkę i 2 h czekanie by poczuć czeski klimacik. Oto bowiem na stacjach znajdują się wiejskie (mało miasteczkowe) knajpki gdzie miejscowi i podróżni mogą napić się lokalnego piwa z kufla z porządna pianką , pogadać i pooglądać narodowy sport jakim jest hokej. Wieczorami z kolei odbywają się potańcówki. Bardzo mi się to podoba że z kultura i bez partyzantki można się napić piwa (u nas wszak prohibicja a tam nawet na ulicy idąc możesz wypić piwo
Czesi słyną nie tylko z piwa ale i gościnności (bardzo wesoły i otwarty naród) więc momentalnie znalazłem towarzyszy do rozmowy. Czas jednak naglił a na tablicy widniał już pociąg do Kłodzka.
Niestety musiałem jechać dalej praca w Polsce wzywała.
Na każdej najmniejszej stacyjce jest elektroniczny rozkład jazdy – ciekawe – pomijam że nie jest zdewastowany.
Tak oto czeskim pociągiem wjeżdżałem powoli w Kotlinę Kłodzką
Z Kłodzka udałem się zdezelowana jednostką do Łodzi – o tej podróży może nie będę się rozwodził, każdy przecież zna te warunki. Dodam tylko, że pieruńsko grzali więc nie dość, że pociąg za krótki i napchany podróżnymi wracającymi ze święta państwowego, to jeszcze gorąco jak w piekle – ot taki polski folklor.
—-
Na Czechy wróciłem dokładnie tydzień późnij i ta podróż wydawała się o wiele ciekawiej. Oto bowiem Tomasz (który był ze mną w Paryżu w marcu tego roku) wygrał na lokalnym festynie w Bieszczadach :) weekend w winiarni w okolicy czeskiego Brna. Celem była winiarnia U Samsonu w miasteczku Velké Němčice
Spotkaliśmy się z Tomkiem w Katowicach rano w sobotę i pojechaliśmy do czeskiego Bohumina, w którym zatrzymaliśmy się na wyborne czeskie piwo.
Być w Czechach i nie napić się ich narodowego trunku to jak być w Rzymie i Papieża nie widzieć.
Pół godziny później wsiadaliśmy już do pociągu który zabrał nas do Brna.
Z Brna mając troszkę czasu udaliśmy się bardziej na wschód od miasta do miejscowości Slavkov u Brna.
Jest to bardzo malownicze miasteczko, które oprócz pałacu
zasłynęło z bitwy która się w okolicy rozegrała. Miasteczko wówczas z niemieckiego nazywało się Austerliz. 2.12.1805 roku stoczono tu bitwę zwana “bitwą trzech cesarzy (tak naprawdę było ich dwóch). Wojska Napoleona Bonapartego (Francja) pokonały połączone wojska austriacko-rosyjskie dowodzone przez cara Aleksandra I.
W pałacu znajduje się muzeum poświęcone temu wydarzeniu. Taka mała miejscowość ale za to z jaka historią.
Po krótkim pobycie ponownie docieramy do Brna z którego na południe udajemy się do Vranowic skąd już autobusem udamy się do winiarni.
Dotarłszy do Vranowic nie spodziewaliśmy sie ze pojawia sie kłopoty. Oto bowiem okazało się że po 15-tej nie jeździ w sobotę juz żaden autobus do Velkich Němčic !!!!
I klops – na opuszczonej stacji powitał nas tylko – kot !!!
Po krótkim namyśle postanowiliśmy zadzwonić do właściciela winiarni i poprosić go o pomoc. Zaskoczony ale bardzo miły przyjechał po nas i zawiózł do siebie.
Myślałem, że ta wizyta w winiarni to jakieś większe wydarzenie – okazało się, że my sami będziemy mieli przyjemność poznania techniki wytwarzania i degustacji wina – fantastycznie !!!
Pan Samson zaprowadził nas do swoich podziemi, opowiedział o tym jak wygląda proces zbioru i produkcji (zabawne że mówiąc po czesku rozumieliśmy go – a jak był problem to wyjaśnialiśmy miedzy sobą lapsusy słowne).
Później rozpoczęło się degustowanie poszczególnych roczników dojrzewających w beczkach piwnicy.
Ok 22-giej dołączyła do nas zaciekawiona przyjazdem gości nestorka rodu. Starsza Pani (prawie 100 latka !!!) nie odmówiła kieliszeczka wina w formie toastu.
Oczywiście każdy kieliszek wina poprzedzony był stosownym ceremoniałem a wszystko zagryzane było serem lub pieczywem razowym. Po degustacji kilkunastu beczek gospodarz poprosił nas o wybranie naszym zdaniem najlepszego wina. Problem w tym, że wszystkie były wyśmienite – zdecydowaliśmy wspólnie o jednym rodzaju i ku naszemu zaskoczeniu spotkanie przeniosło się na górę do salonu.
Na górze podczas gdy Pan z seniorka opowiadali nam o historii rodu – pokazując liczne zdjęcia i pamiątki rodzinne – Pani domu szykowała poczęstunek.
Bardzo miłe było to zaskoczenie.
Wreszcie zasiedliśmy do ucztowania :)
Gospodarz dbał by przede wszystkim lampki były pełne wina i aby w dzbanach trunku nie zabrakło – a były dolewki ;) i nawet śpiewy.
Fantastycznie spędziliśmy wieczór i z chęcią raz jeszcze odwiedziłbym Pana Samsona – dusza towarzystwa.
Nocleg mieliśmy zapewniony w sąsiednim gospodarstwie u sąsiadki która miała pensjonat.
Następnego dnia uraczyła nas pysznym śniadaniem – i tylko jej pupil pudel był niepocieszony, że nie dostał tych specjałów. No dobrze – pod stołem mu przemycałem kęski – przyznaję :). Wyprosił na “ładne oczy” :)
Przepraszam za jakość – może to wino? :) Przede wszystkim to zdjęcia(to i poniżej) robione komórką…
Po wysłuchaniu że nie mamy jak się dostać na stację, Pani była tak miła że stwierdziła że nas podrzuci a przy okazji odwiedzi swoją znajoma – więc szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę.
Mając cał dzień namówiłem Tomka na po podróżowanie po Czechach. Czeskie koleje maja fantastyczny bilet weekendowy (zwany Sone +). W ramach biletu można przez 1 dzień wybrany (sobota lub niedziela) za 100 zł podróżować wszystkimi pociągami – od osobowych przez rychliki (pośpieszne) po IC i EC. Brawo !!! :)
Nabyliśmy je i z racji że Czechy nie są dużym państwem (a maja szybkie i punktualne koleje) postanowiliśmy udać się z południa kraju na północny zachód :) przez Pragę i Usti nad Labom do Děčína – przy granicy z Niemcami w rejon Czeskiej Szwajcarii. Ot taki kaprys.
Z prag jechaliśmy EC relacji Villach (Austria) – Hamburg (Niemcy)
W mieście tak naprawdę pospacerowaliśmy z godzinę – zajrzeliśmy do dyskontu spożywczego, jedzonko pod chmurką i z powrotem do Pragi :) pociągiem EC (trasa Berlin – Budapest).
Jakość komórkowa i fatalna bo padało i pociąg gnał ale Szwajcaria Czeska robi wrażenie i to może być kolejny weekendowy cel – na przyszłość :)
Dość tych zamazańców :p
Na koniec dodam że włóczęgostwo kolejowe skończyliśmy w nocy z niedzieli na poniedziałek w czeskiej Ostrawie, gdzie po piwnym toaście w przydworcowej knajpie przejechaliśmy granicę i porannym pociągiem CHOPIN (relacji Wiedeń/Praga/Budapest – Warszawa/Kraków) wróciliśmy do domów.
Generalnie listopad w Czechach bardzo udany a odwiedziny u Pana Samsona – obowiązkowe :) polecam…