Bloggnorge.com // oczy na Świat / øynene til verden
Start blogg

blog podróżniczo-hobbystyczny / reise- og hobbybloggen

Urokliwe Baleary

Sunday 16. June , 2019 kl. 18:59 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

Pomysł wyjazdu na największa wyspę Archipelagu hiszpańskich Balearów zrodził się całkiem spontanicznie. Podczas późnojesiennego wieczoru pojawiła się opcja taniego lotu z berlińskiego lotniska Schönefeld do stolicy Balearów – Palma de Mallorca. Do spontanicznego wspólnego wyjazdu zaprosiłem wyjątkową dziewczynę (skromną, uwrażliwioną na prostotę i piękno tego świata), która podobnie jak ja ciekawa jest świata i otwarta na jego eksplorację. Założenie: mimo krótkiego czasu zrobić rekonesans na wyspie – poznać jej topografię oraz możliwości, by w przyszłości ponownie ją odwiedzić podczas większej wyprawy. Zgodziła się ku mojej nieukrywanej radości, we dwójkę o wiele przyjemniej się podróżuje

Wystartowaliśmy więc nocą rejsowym autokarem Flixbus z Łodzi na lotnisko Schönefeld. Zdesantowani na lotnisku o nieludzkiej porze (5:30) niedospani próbowaliśmy znaleźć odrobinę miejsca by móc podrzemać troszkę. Lotniska berlińskie są jednak bardzo nieprzychylne tej formie odpoczynku. Nie dość, że z rzadka pojawiające się ławki są metalowe to jeszcze zaopatrzone w pojedyncze siedziska z podłokietnikami. Jak już jakimś cudem zagnieździcie się i ułożycie to pojawi się ochrona, która skutecznie utrudni wam próbę ucięcia sobie drzemki. Niemniej do godziny 10 udało nam się przetrwać. Z uwagi na fakt, iż lot był dopiero po godzinie 15, a współpodróżniczka nie miała okazji odwiedzenia miasta postanowiliśmy wspólnie, że mimo przenikliwego zimna i mżawki przespacerujemy się pod Bramę Brandenburską. Szybki spacer wraz z dojazdem z lotniska zajmie wam 2 h czyli akurat tyle ile wynosi ważność biletu strefowego (strefa ABC w cenie 3,4 euro). Z lotniska do centrum łatwo dojedziecie linią S-bahn nr 9 lub kolejami regionalnymi RE7. Nieco ponad 1 km dystans między stacja główną Berlin Hbf a Bramą brandenburską  spacerkiem można pokonać w 20 min mijając z lewej strony budynek Bundestagu. Po szybkiej wizycie w centrum Berlina na lotnisku zameldowaliśmy się po godz. 12. W hali odlotów przy śniadanku i degustacji niemieckiego piwa poznaliśmy dziewczynę która mieszka i pracuje na Majorce. Na rozmowie o życiu na wyspie, jej atrakcjach i tym co warto skosztować będąc na Majorce mijają nam szybko kolejne 2 h i po godz 15 wsiadamy do opóźnionego lotu.

W samolocie rozdzielamy się – wiadomo Ryanair “rozsypuje” pasażerów by zarabiać na sprzedaży miejsc w samolocie. Nam jednak udaje się siedzieć obok w przedniej części samolotu z dużą przestrzenią na nogi – ponieważ miejsca obok są wolne więc szybko se organizujemy. Poznana na lotnisku koleżanka siada mniej więcej w połowie rejsowego boeinga. Dla mnie to prawie setka przelatanych podróży, współtowarzyszka ciężej znosi trudy latania. Staram się ją odwieść od ciągłego myślenia nad sytuacja w jakiej się znajdujemy (12 km nad ziemią przy ponad 800 km/h). Dodatkowo podróżni przed nami nie ułatwiają nam komfortu podróży i para zmieniająca pieluchę (na oko rocznemu dziecku) poza efektami zapachowymi budzi mieszane uczucia. Wydaje się dla nas czymś oczywistym, że spokojnie można dokonać tej czynności w toalecie samolotu mimo ograniczonej przestrzeni. I tak mamy więcej szczęścia, bo poznana koleżanka męczy się  z pijanymi rozbawionymi Niemcami, którzy śpiewają przyśpiewki skutecznie uprzykrzając Jej i innym lot. Gdy zmęczona podchodzi do nas szybko organizuje “przerzut” bagażu do naszego rzędu i we trójkę kontynuujemy dalszy lot.  Loty na wyspy wiążą się z tym, że podczas lądowania często dochodzi do turbulencji. Nie inaczej było i tym razem, mimo idealnych warunków porywy wiatru znad morza sprawiły, że solidnie nami potrzęsło. Dziewczyny delikatnie spanikowały (zmierzch i przygaszone światło na pokładzie potęgowały grozę), a dyskomfort powoli i mi się udzielał. Lądowanie przebiegło mimo to bez problemów i Palma de Mallorca powitała nas przyjemna wiosenną aurą.

Żegnamy się z koleżanką, na która czeka (wątpliwy na moje oko ;) ale widocznie taka urodę tu mają) znajomy, a sami postanawiamy przespacerować się do naszego hotelu. Od lotniska dzieli nas nieco ponad 2 km. dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu brać taxi i spokojnie możemy przespacerować się po trudach lotu. Pierwsza rada- weźcie pod uwagę, że lotnisko Palma jest bardzo zurbanizowane, zabetonowane, brak jest jakichkolwiek chodników – my spacerujemy za barierkami oddzielającymi jezdnię jak dzieci zachwycając się miękkością trawy w styczniu. Jesteśmy o włos od pościągania butów i pobiegania na boso po niej. Zasada jest prosta gdy się skończy możliwość spaceru po trawiastym poboczu przechodzimy przez barierkę i skrajem drogi podążamy dalej. Z lotniska jest wyjazd prosto na autostradę, my równoległymi drogami przemysłowymi (momentami bez pobocza) w ciemnościach pokonujemy ponad 1,5 km (tu przydała się latarka która ostrzegała jadące auta przed nami). Nagle w totalnych chaszczach znikąd pojawia się przejście dla pieszych :) do kładki, która nad autostradą zaprowadza nas na przedmieścia Palmy. Idąc żwirowymi ścieżkami docieramy do pierwszych zabudowań. Idąc koło pierwszego z nich w ciemnościach dobiega do nas pozdrowienie “¡Hola!”- to starszy Pan który tu mieszka postanowił się z nami przywitać. Odpowiadamy, a gdy zaczyna rozmawiać myśląc, że mówi do nas próbujemy odpowiedzieć. Okazuje się, że mówi do żony, która jest tuz przed nami. W grupie pokonujemy ostatnie metry do cywilizacji i przy głównej drodze po lewej wyłania się już nasz hotel czterogwiazdkowy. Szybki, sprawny meldunek i mamy już swój dwuosobowy pokój na dwie doby za niecałe 80 euro. Co do tych gwiazdek mamy podobne z towarzyszką odczucia, że to przesada i raczej bliskość do plaży i lokalizacja niż faktyczne udogodnienia. Na plus obszerna łazienka, a pokój schludny z balkonem wystarczający by spędzić 2 noce blisko lotniska. Szybko odświeżamy się i postanawiamy, że przespacerujemy się po okolicy w poszukiwaniu sklepu w celu zakupu żywności oraz przyjemnej knajpki by zjeść kolację.

Do plaży jest naprawdę blisko. Po kilkuset metrach już spacerujemy promenadą. Ku naszemu zdziwieniu jednak większość sklepów i lokali jest pozamykana. Otwarte jest KFC i Mc Donald`s oraz lokale z kebabem jednak nie tego szukamy. Sklepik jeden prowadzony przez czarnoskórego emigranta też jest czynny o drakońskich cenach. I jak za zboże płacimy za wino i jedzenie oraz soki. Na tyłach KFC udaje nam się znaleźć klimatyczna knajpkę gdzie przemiły i uroczy właściciel zza baru z prawdziwa pasją i cierpliwością wykłada nam menu tłumacząc danie po daniu. W tle przygrywa przyjemna nastrojowa muzyka. Szybka decyzja – to nasza baza żywieniowa. :) Gości niewiele, 2 lokalnych mieszkańców – najlepsza dla nas rekomendacja.

Wybór nas nie zawodzi i na pierwsze danie dostajemy zupę kremową z pora/selera z sardynką – poezja… Później jeszcze tacos przy lampce wina i lokalnego piwa. Późnym wieczorem wracamy do hotelu pustą promenadą.

Kolejnego dnia postanowiliśmy oszczędzić sobie czas by jak najszybciej dojechać na lotnisko w celu wypożyczenia auta. Decydujemy się na podjazd taksówką (nie polecam !!!). Transport praktycznie 2 km kosztuje nas 14 euro !!! (samo otwarcie i zamknięcie drzwi to ponad 8 euro). Na terminalu okazuje się że i tak musimy zaczekać bo nawet jak na miejscu przez internet wypożyczycie auto to te 2 h odczekać należy. Po odebraniu auta o 12 ruszamy na podbój wyspy.

Pierwszym naszym celem było miasteczko Banyalbufar – bardzo senne o pięknie wkomponowanych domkach w skalne terasy i zapierającym dech wybrzeżu. Sielankę przerywały sennie spacerujące owce.

Niedaleko miejscowości położony jest bardzo urokliwy klif Torre del Volger.

Posiedzieć chwilkę na skałach wpatrzony w taki krajobraz – to było coś. Jesteśmy tam tylko my i “ciężarna” kotka leniwie wygrzewająca się na murku.

Jadąc w kierunku północnym zatrzymujemy się na wzniesieniu Puig de sa Moneda gdzie z Mirador de Son Olesa podziwiamy skaliste wybrzeże.

Jedziemy dalej ku północy Sierra pięknie nas otacza i robi wrażenie. Jedziemy niczym małe dzieci z otwartymi buźkami obserwujące otaczającą nas przyrodę.

Kolejnym miejsce był spacer po miasteczku Valldemossa. Miasteczko w górach Sierra de Tramuntana słynie z faktu iż przebywał w nim Fryderyk Chopin.

W roku 1838 zaraz po przyjeździe tak opisywał wyspę:

“Jestem w Palmie między palmami, cedrami, kaktusami, oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami itd. Co tylko Jardin des Planes ma w swoich piecach. Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragd, powietrze jak w niebie. W dzień słońce, wszyscy letnio chodzą, i gorąco; w nocy gitary i śpiewy po całych godzinach. Balkony ogromne z winogronami nad głową; mauretańskie mury. Wszystko ku Afryce, tak jak i miasto, patrzy. Słowem, przecudne życie. (…) Mieszkać będę zapewne w przecudownym klasztorze, najpiękniejszej pozycji na świecie: morze, góry, palmy, cmentarz, kościół krzyżacki, ruiny moskietów, stare drzewa tysiącletnie oliwne. A, Moje Życie, żyję trochę więcej… Jestem blisko tego, co najpiękniejsze”.

Kolejny raz był na przełomie 1838 i 1839 roku wraz z kochanką i jej dwójką dzieci. Wówczas to zatrzymali się w klasztorze w Valldemossie. To tu spotkały go przygody, najpierw zagubiono fortepian, który miał dotrzeć wraz z mistrzem, później on sam rozchorował się. Zaczął też  oskarżać się na kuchnię. Mimo tych przeciwności tworzył kolejne dzieła. To tu powstał cykl 24 preludiów w tym preludium Des-dur Deszczowe. ( może w nawiązaniu wyjątkowo deszczowej zimy w tych latach).

I rzeczywiście spacerując sennymi uliczkami miasteczka nie trudno się nim zaskoczyć. Liczne kawiarenki i ziemską atmosferą dodają temu miejscu uroku.

     

Osobiście fascynowały mnie obrazki (precyzyjnie wykonane) z żywotami świętych które zdobiły wejścia do każdej posesji. Namalowane pieczołowicie na kaflach zdawały się “mówić” – “to tu pod Świętym …. mieszka ….” . Na niejednym widniało też motto (niestety nie znam hiszpanskiego, a raczej zapewne diamentu majorkański języka Madalińskiego:) ) skłaniające zapewne do refleksji.

 

Nawet publiczne toalety miały swój urok

Samo miasteczko oddalone jest od morza o kila kilometrów  ( tak usytuowane są praktycznie wszystkie miasteczka na zachodnim wybrzeżu ) nie bez przyczyny – Majorka bowiem od najdawniejszych dziejów była łupiona przez piratów. Stąd (ze względów obronnych) miasteczka oddalone były od brzegów morskich tak aby miejscowi mieli czas na przygotowanie się do odparcia ataku piratów. Na wybrzeżu zaś tworzono tylko liche przyczółki stanowiące namiastki osad, które z czasem przekształciły się w porty nosząc przydomek pobliskiego miasteczka (Stąd Port Valldemossa).

Trzeba też przyznać, że mieszkańcy Majorki to mistrzowie parkowania :)

Po godzinnym spacerze udajemy się na północno zachodnią część wyspy w kierunku przylądka Cap de Formentor.

Samego przylądka nie osiągamy  z dwóch powodów: pierwszy to niewiedza a drugi że mamy zimę i dochodzi godzina 16-17 więc powoli zapada zmierzch.Ale widoki gór Sierra robią się ach… zobaczcie i poczujcie – góry to potęga i piękno w czystej postaci. :)

Jadąc krętymi drogami musimy też uważać na przydrożnych lekkoduchów (a miejsca mało na mijanki i ewentualnych piechurów), chodzą własnymi ścieżkami wszak – hippisi.

Niemniej podziwiamy piękny widok z Mirador d’es Colomer.

   

Wjeżdżamy kosmicznie wąską i krętą oraz stroną drogą na pobliskie wzniesienie – wielki szacun dla dziewczyny, że nie zawahała się i odważnie pomknęła pod górę po czymś takim (a były też mijanki z innymi…).

Przy ruinach baszty – Talaied d’ Albercutx.

Garstka ludzi – widok bajka.

Wracając podziwiamy z auta panoramę Port de Pollenca.

Pięknie jest jednak się z ciemnia czas wracać.

O zmroku docieramy do Soler – również bardziej przypadkowo, ponieważ w drodze do innej miejscowości (gdzie upatrzyliśmy sobie restauracyjkę) po ciemku nie mogliśmy wjechać do miasteczka przez kręte jednokierunkowe ulice. Stąd większe miasto Soler. Mimo problemów z parkingiem i nawigacją docieramy do centrum ruchliwego miasta.  To jedyne miasto gdzie jeździ tramwaj (na całej wyspie). W centrum na rynku króluje przepiękny architektonicznie kościół/katedra.

Nie udaje nam się znaleźć lokalnej knajpki – wszędzie ceny zawyżone, a dania odgrzewane z mikrofali. Tęsknimy z przepysznym kremem porowym z tuńczykiem (danie dnia wczorajszego). Czym prędzej wracamy więc do miejscowości gdzie nocujemy i udajemy się do “naszej” knajpki.

Nim tam dojedziemy w środku nocy na górskich serpentynach przemkną nam znienacka “dziwne osobniki futrzaste”. Jedzie sz a tu wyluzowane owce bez odblasków, czad – taki folklor.

Niestety gospodarza knajpki tego dnia nie było (stwierdzamy, że bez niego lokal traci na kolorycie) a żona i bodaj córka już bardziej nonszalancko podeszły do obsługi. Niemniej same dania i muzyka w lokalu -pierwsza klasa.

Wczesnym rankiem oddajemy samochód na lotnisku i lecimy ponownie do Berlina na Schönefeld.

Pod nami piękna panorama Alp.

Na miejscu jest dżdżysto i chłodno.

Staramy się znaleźć jakąś restauracyjkę gdzie przetrwały do wieczora. Udaje się w okolicy dworca autobusowego ZOB jednak ok 18 jest ona zamykana więc nie pozostaje nam nic innego jak w deszczu dotrzeć na dworzec i odczekać swoje na autobus do Polski. Po 23 pakujemy się we Flixbusie i o 5 rano lądujemy się w Łodzi. Podróż zakończona trzeba odespać nocną tułaczkę autobusem….




(Kun synlig for administrator) *

Driftes av Bloggnorge.com - Gratis Blogg | PRO ISP - Blogg på webhotell og eget domenet | Genc Media - Webdesign og hjemmeside
Bloggen "oczy na Świat / øynene til verden" er underlagt Lov om opphavsrett til åndsverk. Det betyr at du ikke kan kopiere tekst, bilder eller annet innhold uten tillatelse. Forfatter er selv ansvarlig for innhold. Tekniske spørmål rettes til post[att]bloggnorge[dått]com.
css.php
Driftes av Bloggnorge.com | Laget av Hjemmesideleverandøren
Denne bloggen er underlagt Lov om opphavsrett til åndsverk. Det betyr at du ikke kan kopiere tekst, bilder eller annet innhold uten tillatelse fra bloggeren. Forfatter er selv ansvarlig for innhold.
Personvern og cookies | Tekniske spørsmål rettes til post[att]lykkemedia.[dått]no.