Na skandynawskim szlaku
Ostatni weekend spędziłem dość spontanicznie z niewielkim budżetem (gro środków przeznaczone jest na kolejny wyjazd wrześniowy) w norweskim Stavanger. Na podróż zostałem namówiony przez znajomą dziennikarkę, która w towarzystwie znajomej z pracy postanowiła się wybrać na weekendowy wypad właśnie do południowej Norwegii. Mając wykupiony wcześniej lot (Wizz z Gdańska 70 zł), bilet PKP za 5 zł do Gdańska oraz zarezerwowany nocleg w hotelu Stavanger (2 doby za 50 NOK) i zaopatrzony w “astronomiczną” kwotę 700 NOK (2 NOK = 1 zł), w czwartkowy ranek 27.08 po nocnej zmianie w pracy, postanowiłem skorzystać z zaproszenia i po 3 miesiącach nieobecności odwiedzić ukochana Norwegię. Normalnie gdyby to był inny rejon Świata (np. południe Europy czy północna Afryka) to zastanowiłbym się nad wyjazdem, ale Norwegii się nie odmawia.
Jak już wspomniałem prosto z pracy o 7 rano zapakowałam się na samochód dostawczy jednego z naszych klientów (jadącego do pracy w centrum miasta), by szybciej niż pieszo + komunikacją miejską dotrzeć do centrum i dalej na dworzec Łódź Kaliska. Miałem 50 min do odjazdu mojego pociągu. Miasto jest jednak tak rozkopane i zakorkowane, że po dojechaniu z hotelu do głównej drogi utknęliśmy w korku. Czas płynął, a korek po horyzont nie miał końca. Postanowiłem zmienić taktykę, pożegnałem moich budowlanych towarzyszy i opuściwszy pojazd złapałem nadjeżdżający autobus w przeciwnym kierunku – udając się na dworzec kolejowy Łódź Widzew. Liczyłem, że uda mi się złapać cokolwiek w kierunku Łodzi Kaliskiej – pociąg wszak pokonuje trasę między stacjami w 15 minut. Szybki zakup biletu aglomeracyjnego i mało sympatyczna pani w okienku z wrodzonym flegmatyzmem i brakiem optymizmu żegnająca mnie słowami “ma pan 2 min peron 3 – na pewno pan nie zdąży” zapowiadała, że podróż moja rozpocznie się ciekawie. Nie czekając na uśmiech ze strony kasjerki, ile sił w nogach pognałem na peron. Wskoczyłem do nowiutkiego Flirta ŁKA (Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej) i za mną bezszelestnie zamknęły się drzwi – ruszyliśmy. Szybko i sprawnie dotarłem na dworzec kaliski. Miałem w zapasie nawet 10 min., postanowiłem kupić sobie śniadanie oraz napoje bo zapowiadał się kolejny gorący dzień w Polsce. Spotkanego przy kiosku, snującego się bez celu, starszego kolejarza zapytałem z którego peronu odchodzi IR Lazur do Gdyni? “To jest taki pociąg”? – odrzekł. Domyślałem się, że czeka skład na mnie na peronie piątym, a pytając chciałem tylko utwierdzić się w przekonaniu, że faktycznie on tam jest.
Nie myliłem się, na peronie stały dwie wysłużone jednostki EN-57, które lata świetności miały już za sobą. Po chwili z charakterystycznym (dobrze mi znanym) zgrzytem wytoczyliśmy się ze stacji początkowej. Na zegarze była punkt 8:10, a przede mną 6 h i do pokonania 380 km do Gdańska. Na szczęście ukołysany stukocącym i wlekącym się niemiłosiernie pociągiem, zmęczony po nocy usnąłem. Obudził mnie zgrzyt hamującego pociągu, osiągnąłem Bydgoszcz, było samo południe. Po zmianie kierunku jazdy, jakby bardziej kołysało, ale co ważne zdecydowanie szybciej pomknęliśmy ku polskiemu wybrzeżu. Na dworzec w Gdańsku wjechaliśmy o dziwo planowo. Pierwsze kroki skierowałem do jednej z restauracji znajdujących się naprzeciw dworca kolejowego by posilić się ciepłą strawą – wybór padł na żurek, który okazał się bardzo pyszny.
Z racji, że mimo wcześniejszej zapowiedzi mojej wizyty, w mieście portowym Gdańsku nikt z moich znajomych zwrotnie nie wyraził chęci spotkania ze mną, a tym bardziej użyczenia kawałka podłogi – zmuszony byłem wynająć sobie jakąś pryczę na mieście. Ekonomicznie (i logistycznie) wybór padł na hostel Bi Pi znajdujący się tuz przy Długim Targu w ścisłym centrum miasta. Dokonałem więc szybkiej rezerwacji przez komórkę i po chwili stałem przed budynkiem o dumnej nazwie “Dom Harcerza” w samym centrum starego miasta. Koszt takiej przyjemności to 30 zł. Szału cenowego nie było, warunki podstawowe – izba z 6 piętrowymi łózkami, ale bardzo widna i przestronna.
W sumie do szczęścia nic mi nie było potrzebne oprócz kawałka pryczy by przetrwać do rana. Zapakowawszy plecak ze sprzętem fotograficznym do pokoju postanowiłem się przespacerować pod pomnik Neptuna. Ten jak zwykle spoglądał na rzesze turystów spacerujących deptakiem.
Jeszcze tylko krótki spacer nad pobliską Starą Motławę by podziwiać słynny żuraw.
Wieczorem usiadłem w bistro przy hostelu.
Wieczór spędziłem sącząc chłodne piwko, zamyślony jaka to podróż będzie,ale jednocześnie spokojny o jej przebieg i szczęśliwy faktem, że jutro znów będę w Norwegii. No właśnie Norwegia, “przecież krzywda tam mi się nie stanie” – pomyślałem i spokojnie oczekiwałem jutrzejszego popołudnia. Noc minęła szybko, a ranek powitał mnie delikatnym deszczem. Miałem jednak jeszcze całe przedpołudnie by pospacerować sobie po zabytkowej starówce.
Do autobusu linii 210 jadącego w kierunku lotniska wsiadłem o 13:28. Po nieco ponad pół godzinie dojechałem pod terminal. Po chwili pojawiła się moja znajoma dziennikarka, a tuż za nią jej koleżanka. Niezwłocznie udaliśmy się do punktu kontroli bezpieczeństwa. Powoli niczym lotniczy weteran powyciągałem wszystko do kuwet i poddałem je prześwietleniu – jednak nie ustrzegłem się wpadki, bo oto przechodząc przez bramkę zapomniałem, że telefon też należy wrzucić do kuwety – banalne. Efektem była ręczna kontrola bezpieczeństwa i znów komiczna sytuacja, celnik obmacujący mnie, a Łukasz ze spodniami w garści (pasek prześwietlał się w kuwecie) by mu nie spadły z tyłka. Ciężko wówczas zastosować się do komendy “proszę nogi szeroko i ręce rozłożone” w sytuacji gdy trzeba trzymać spodnie w garści. :)
Wszystko przebiegło sprawnie i po chwili siedzieliśmy przy Gate z którego miał odlecieć pan Wizz do Stavanger. Kolejne leniwe spojrzenie na tablice odlotów, a tam opóźnienie naszego loty 15 min. . Pomimo poślizgu szybko i sprawnie zostaliśmy wpuszczeni do Airbusa A320 i po krótkim kołowaniu wzbiliśmy się w niebo.
O 17:30 wylądowaliśmy na lotnisku Stavanger – Sola. Po krótkim rozeznaniu się w terenie, sprzed lotniska autobusem miejskim linii nr 9 podążamy ku Stavanger (koszt biletu bodaj 34 NOK). Po podróży trwającej dobre 40-45 min wysiedliśmy na wysokości jeziora Mosvatnet.
Dlaczego tutaj, a nie w centrum miasta? Oto bowiem nasz nocleg znajdował się w przyszpitalnym hotelu, a raczej (uściślając) w szpitalu – na wyższych kondygnacjach były pokoje hotelowe i hostelowe, a na innych piętrach oddziały szpitalne w tym jak się przy śniadaniu okaże porodówka.
W plątaninie osiedlowych uliczek wokół jeziora dotarliśmy do szpitalnego hotelu. Na wstępie powstał mały zgrzyt między dziewczynami a miłym panem z recepcji podczas meldowania. Miły skośnooki pan o rysach typowo tajskich cierpliwie n-ty raz tłumaczył dziewczynom wszelkie wątpliwości. Nie wiem czemu podpadł im po całości i oddelegowany grupowo zostałem do komunikowania się z nim. Tym bardziej, że nie byliśmy w stanie przez dobre 20 min uruchomić windy, ponieważ z niewiadomego powodu nasze karty hotelowe jej nie aktywowały. Ot odrobina techniki i Polak się gubi. Pojawiły się również teorie spiskowe że to “Pan Chińczyk” za tym stoi. Jakoś jednak udało nam się dotrzeć do właściwych pokoi. Dochodziła 21 gdy wyjrzawszy przez okno stwierdziliśmy, że czas iść na spacer do centrum, a przy okazji poznać drogę do miasta.
Błądząc w ciemnościach i po obieraniu azymutu opierając się na gasnącym dniu dotarliśmy do centrum. W sumie dzieliło nas od niego 2 km. . Po drodze szliśmy opustoszała ulicą.
Ścisłe centrum miasta koncentruje się wokół jeziorka Breiavatnet.
Przy jeziorze znajduje się Radisson Blu. – nasz punkt odniesienia :)
Dalej za jeziorem w kierunku wybrzeża rozpościera się starówka z promenadą wzdłuż morza.
I tu znowu oberwało się (w żartach) od dziewczyn czarnoskórej emigrantce która w Burger Kingu nie sprzedawała już kawy o tej porze.
Po krótkim spacerze wróciliśmy do hotelu – następnego dnia czekała wszak nas wyprawa w góry.
Przed 10. dnia kolejnego zameldowaliśmy się w stołówce na śniadaniu. Uwierzcie mi norweskie posiłki są tak pyszne i tak urozmaicone, a co najważniejsze “szwedzki stół” ugina się od wszelakich smakołyków i można konsumować do oporu. To podczas śniadania zauważyliśmy, że oprócz gości hotelowych pokaźną grupę stanowią kobiety z oddziały położniczego. Pojawiały się na śniadania ze swoimi nowo narodzonymi pociechami w małych inkubatorach na kółkach. U nas w kraju nie raz słyszałem od znajomych, że po narodzinach dziecka przez jakiś okres nie wychodzili z domu, nie przyjmowali gości by bobas się nie zaraził, a tu proszę – Norwedzy budują odporność od oseska.
Po zakończeniu śniadania ruszyliśmy niezwłocznie do centrum. Droga za dnia okazała się o wiele ciekawsza niż o zmroku.
Najpierw szliśmy nad jedną z zatok,
obok stacji kolejowej,
a za stacja już prosto ok 1 km do centrum.
Po drodze udało mi się uchwycić kwitnąca roślinność.
Jeziorko za dnia również miało swój urok.
Wokół niego pięknie prezentowała się drewniana zabudowa miasta.
Okolicę przyozdabiają też pomniki.
Po drugiej stronie jeziora wznosi się katedra z XII w. z pierwotnie zachowanym gotyckim wnętrzem – jako jedna z nielicznych w Norwegii.
Gdy dotarliśmy do portu okazało się, że w mieście odbywał się właśnie maraton.
Bez problemu odnaleźliśmy właściwy prom który miał nas zabrać do miejscowości Tau. Jeszcze tylko spojrzenie na rozkład rejsów (rejsy są naprawdę często):
Popołudniu wypłynęliśmy ku naszemu celowi, a było nim wejście na Preikestolen. Nim jednak do niego dotarliśmy przez ponad pół godziny mogliśmy z wody podziwiać piękno Norwegii.
Na początek oddalające sie stopniowo Stavanger,
po drodze mijaliśmy dzikie wysepki,
mijał nas wodny ambulans,
aż wreszcie dobijaliśmy do Tau.
Po zejściu na ląd czekał już podstawiony autobus, który w ramach jednego biletu (przejazd tam i z powrotem ok 150 NOK) przewiózł nas na parking przy szlaku na Preikestolen.
Nim to jednak nastąpiło dalej podziwialiśmy piękno norweskich fiordów.
Po dojechaniu do celu rozpoczęło się żmudne podejście. Nie jest to może trudny szlak, ale w przeciwieństwie do polskich najbardziej uczęszczanych szlaków pnie się ciągle ku górze. Do pokonania prawie 4 km i różnica wysokości 350 m. . Nasze podejścia na Śnieżkę np to w porównaniu z tym to deptak czy promenada. Idzie się ok 1,5 h w jedna stronę. Każdy z nas szedł odpowiednim dla siebie tempem – mi wejście zajęło 2,5 h ale miałem liczne przystanki by delektować się widokami.
Uwaga: z racji popularności miejsca i łatwości dojazdu – szlak jest oblegany (szczególnie przez Polaków – co nie napawało mnie optymizmem. Kto chodził po polskich górach wie co mam na myśli).
Wróćmy jednak do podejście – widoki cóż dodać, popatrzcie:
Były również krótkie odcinki płaskie gdzie pokonywało sie łąki i torfowiska po specjalnych kładkach.
Generalnie szlak (kamienisty) wyglądał tak.
Ale za to widoki:
Idziemy, idziemy aż tu nagle ….jeziorko :)
Co gorsza w folderze napisali że jest to miejsce do plażowania i że można się wykąpać – więc Łukasz skorzystał mimo kilkunastu stopni :)
Zapewniam woda nie była aż taka zimna, a jak się idzie to takie wejście do wody to znakomita regeneracja
No i chrzest bojowy (i pierwsza kąpiel w górskim jeziorze) zaliczona. :) Musiało to chyba zrobić wrażenie bo Norwedzy mi gratulowali i wiwatowali na szlaku a Austriak nawet gdzieś skradł fotkę jak się kąpałem, więc wypłynie pewnie gdzieś w internecie lub podczas opowieści w stylu “a wiecie co widziałem idąc na Preikestolen? ”
Po wykonaniu “zwariowanego” i wysuszeniu się ruszyłem w dalszą drogę
Aż wreszcie zobaczyłem upragniony szczyt i panoramę na fjord Lysefjorden.
Co bardziej zwariowani wchodzili ciut wyżej.
Pod nami pływały promy.
Znajdowałem się na Preikestolen – najsłynniejszym klifie norweskim, w lokalnej tradycji zwanym “amboną”.Powstał ok. 10 tys. lat temu na skutek pęknięcia spowodowanego mrozem.
604 m ponad lustrem wody robi naprawdę wrażenie. Kiedy siedzisz na krawędzi to czujesz potęgę natury. Noe mam leku przestrzeni ale w tym przypadku troszkę się obawiałem i gdy spuściłem dwie nogi czułem, że jakaś siła zsuwa mnie w dół – szybko wróciłem na ambonę.
Przepiękne miejsce…aż brak słów.
Z racji, że dochodziła godzina 16-ta i niebo się zaciągnęło postanowiłem zejść. Po drodze zastał mnie deszcz. Zejście w deszczu było o wiele szybsze 1,40 h i byłem na dole.
Do 18-tej skompletowaliśmy się wszyscy i ruszyliśmy w drogę powrotną – najpierw autobusem do Tau a później promem do Stavanger. Dodam, iż prom i autobus są świetnie skomunikowane więc bez obawy.
Wieczorem dziewczyny pozostały na mieście – ja wróciłem do hotelu. Nie chciałem się za bardzo nadwyrężać tym bardziej że po powrocie czekał mnie prawie dwutygodniowy wyjazd do Włoch.
Następnego dnia po śniadaniu przeszliśmy się na miasto. Przeszedłem sie po starówce – jest bajkowa.
Dziewczyny pochodziły sobie po starówce, a ja usiadłem na promenadzie w porcie zażywając słonecznej kąpieli i ciesząc się chwilą. Mimo, że to takie “polskie” miasto w Norwegii – jeszcze tu wrócę.
Wieczorem odlecieliśmy do Gdańska i po nocnej tułaczce pociągiem marki PKP dotarliśmy do Łodzi – to był naprawdę fajny wyjazd i pierwszy na szlak górski, wrócę tam na pewno.