podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.VI – południowa Islandia
Wieczorem z wodospadu Gullfoss udałem się w kierunku wschodnim – jedyna główną drogą nr 1 która okrąża cała wysp. Jechałem bez jakiegokolwiek planu w nieznane – po prostu przed siebie. Teraz dopiero zaczęła się frajda i przygoda.
Tym bardziej że po zmroku ćmok był straszny. Z otchłani mroku udało mi się wychwycić kościółek / kapliczkę?
Co jakiś czas na odludziu widoczna była również taka łuna. Początkowo sądziłem, że to może jakieś wulkany są. Szybko jednak okazało się, że są to szklarnie w których pod sztucznym światłem produkowane są owoce i warzywa – nawet banany !!!
Plusem podróży przez Islandię jest fakt, że jak masz już dość, zatrzymujesz się (byle w bezpiecznym miejscu) i nocujesz. Najlepsze jest to, że po takim ciemku nie wiesz człowieku gdzie jesteś. Ta noc była bardzo nerwowa bo wiatr strasznie kołysał autem.
Rankiem ukazał się oczom taki oto widok :)
Podczas śniadania pojawiło się “towarzystwo” – ktoś również tu jeździ :) ale tłok…
Jak widać powitała mnie zupełnie inna aura i inny krajobraz – niesamowite kilkanaście, kilkaset km. i jak zmiana. Tylko właściwie to gdzie ja teraz jestem?
Mała ocena jakości szlaku….
…i jedziemy przed siebie. :) a wkoło takie widoki.
I ta cisza :)
Pozbierałem toboły i dalej w drogę.
Pojawiło się ponownie towarzystwo – bo razem raźniej. :)
To jedziemy za nim…
Podróż jednak nie trwała długo – problemem SUV-a jest fakt że ma zbyt niskie zawieszenie na potoki islandzkie. W przyszłości trzeba coś większego znaleźć. On przejechał – my nie ryzykowaliśmy – zawracamy.
Tak oto z obawy przed nieznana głębokością potoku trzeba było zawrócić do głównej drogi.
Po drodze dostrzegłem nawet namiastkę schronisk młodzieżowych :)
Pogoda była ekstra – jak na Islandię o tej porze i widoki coraz piękniejsze:)
Jak nie góry i pagóry to rzeki – Islandia w całej krasie.
Aż tu nagle znikąd wyrósł wodospad – jak się okazało dotarłem do wodospadu Skógafoss.
To jeden z największych islandzkich wodospadów, o szerokości 25 i wysokości 60 metrów. Spod wodospadu prowadzi szlak trekkingowy do przełęczy Fimmvorouhals pomiędzy lodowcami Eyjafjallajökull i Myrdalsjokull.
Obok na parkingu jest możliwość skorzystania z toalet a nawet z prysznica :) – infrastrukturę turystyczną maja super, i na takim odludziu.
Powróciwszy na główna drogę (nr 1) kierowałem się dalej ku wschodniej części wyspy, widoki znów się zmieniły na górskie.
Bardzo rzadko ale zdarzały się osady – osady czytaj pojedyncze gospodarstwa (coś jak rancho) takie gospodarstwo miało już nazwę miejscowości – specyficzne.
Wszystko jest bardzo ładnie zawsze oznakowane i czytelne :)
W jedna taka boczną – ulicę postanowiłem zajechać :)
Tak oto trafiłem na pastwisko dzikich koni.
O ile udało mi się dotrzeć do źródeł na Islandii są to kuce islandzkie. Długo żyją i są wytrzymałe. W ich ojczyźnie jest niewiele chorób, a wywożenie i wwożenie ich na wyspę jest zabronione. Osiągają średnią wysokość w kłębie od 130 do 145 cm. . Są to co prawda wymiary kuców ale w języku islandzkim nie ma słowa “kuc” – ciekawe.
Występują w bardzo wielu maściach np. kasztanowatej, bułanej, gniadej, karej, myszatej, srokatej i dereszowatej. W języku islandzkim jest ponad 100 nazw dla różnych kolorów i wzorów.
Hodowana już przez wikińskich osadników w IX i X wieku. Rasa jest wspominana w literaturze i kronikach, a pierwsze odniesienia do nazwanych koni pojawiły się w XII w. . Konie były również czczone w mitologii nordyckiej. W latach 80-tych XVIII wieku większość rasy została zmieciona w następstwie erupcji wulkanicznej.
Po krótkim postoju ruszyłem w dalsza drogę.
Co ciekawe wszędzie można się zatrzymywać na Islandii, ruch jest bardzo znikomy, brak jest ograniczeń większych – standardowo na głównej drodze poruszamy się z prędkością 90 km/h. . Przed wjazdami do osad/miejscowości są tablice mierzące prędkość i ostrzegające by zwolnić jeżeli fantazja nas troszkę poniesie.
Problemem jest tylko fakt że co chwile krajobraz się zmienia – i trzeba się zatrzymać na kilka zdjęć, podróż więc jest bardzo “szarpana” ale jaka przyjemna. No to po delektujmy się – zważywszy, że pięknie skały się prezentowały w jesiennym słońcu.
Jak te głazy nie spadną na chatkę czy drogę? :)
Po jednej stronie były więc góry…
…a po drugiej pojawił się Ocean Atlantycki.
Tak oto dotarłem do bodaj najsłynniejszego “drzemiącego” wulkanu polodowcowego na Islandii – Eyjafjallajökull.
Nazwa Eyjafjallajökull oznacza “lodowiec masywu” a nazwa masywu pochodzi z kolei od słowa wyspa.W przeciągu 1100 lat do erupcji dochodziło w 920, 1612, 1821-1823 i w 2010. W pierwszych trzech przypadkach następstwem wybuchu wulkanu była erupcja pobliskiego wulkanu Katla.
Między 3 i 5 kwietnia 2010 r. nastąpiło około 3000 słabych trzęsień ziemi (epicentrum było w okolicy wulkanu). Wybuch wulkanu nastąpił 15 kwietnia – miasta Fljótshlíð i Markarfljót zostały ewakuowane. Trzęsienie nie spowodowało ofiar w ludziach, aczkolwiek pył wulkaniczny znacznie zakłócił ruch samolotowy w całej Europie.
To stąd przywiozłem najcenniejsza pamiątkę – pył wulkaniczny :)
Dalszą podróż kontynuowałem do najbliższej miejscowości Vik i Myrdal.
Trzeba wziąć pod uwagę, że miejscowości, a co za tym idzie sklep spożywczy czy stacja paliw oddalone są średnio co 30-50 km od siebie. Są odcinki, że na 10 km macie 3 stacje paliw, ale są też, że z 80 km jedzie się bez jakiegokolwiek kontaktu z cywilizacją. Jeżeli chodzi o samo tankowanie to są dystrybutory samoobsługowe – wrzucamy kartę płatniczą, deklarujemy kwotę za jaką chcemy zatankować. Automat pobiera gotówkę i uwalnia dystrybutor – proste i praktyczne.
W okolicy miejscowości Vik i Myrdal – chwilowy postój przy wodospadzie…
rzece…
i jeziorku – wszystko w jednym miejscu :)
W samym miasteczku autko dostało benzynki :) zaopatrzyłem się w prowiant na dalszą drogę, a w sklepiku z pamiątkami nabyłem najbardziej użyteczną rzecz, a zarazem sztandarową na Islandii. Był to sweter islandzki z wełny z owcy islandzkiej – piekielnie drogi, ale równie ciepły i praktyczny. Służy mi po dziś dzień, szczególnie podczas wypraw za koło polarne.
Z uwagi na fakt, że słonko było jeszcze wysoko postanowiłem podjechać pod jeden z bocznych jęzorów lodowca Vatnajökull.
Droga do niego nie była usłana różami.
A najlepiej zobrazuje cały klimat przejazdu to nagranie: :)
Sam lodowiec Vatnajökull ma całkowitą powierzchnię 8100 km² oraz grubość dochodzącej do 1 km.
Tak tu czułem się jak ryba w wodzie – to moje klimaty :)
Po lodowcu można sobie swobodnie pochodzić (o ile ma się odpowiedni sprzęt :) ), lub wspinać się – samemu bądź z przewodnikiem.
I jeszcze kilka zdjęć lodowca :)
Gdy wyhasałem się na obsypanych popiołem wulkanicznych lodach udałem się jeszcze bardziej na wschód wyspy w poszukiwaniu nowych krajobrazów.
Droga tym razem była przyjemna i pusta, ale jakże malownicza.
Zmierzchało się więc trzeba było poszukać jakiegoś lokum – tym bardziej że osoba z która byłem podczas wyjazdu (nie wiem jak ale…) skąpała się w lodowcu ?!?
Po zmroku udało się znaleźć jakiś motel – ceny srogie, ale nie było wyjścia trzeba było się wysuszyć, a poza tym ile można spać w samochodzie na rozkładanych siedzeniach. Za bodaj 200 zł dostaliśmy domek letniskowy. Izba wyglądała przyzwoicie.
Oczywiście na odludziu w dziczy na recepcji pracował chłopak z Polski ( z Podkarpacia) – czemu mnie to nie zdziwiło. Jego siostra pracuje 70 km dalej przy najbliższej stacji paliw w sklepie. Przez chwile opowiedział jak znalazł się na Islandii i jak przeżył wybuch Eyjafjallajökull. Mówiąc krótko, wulkan dymił, wybuchł nagle w jasny słoneczny dzień na 3 dni zrobiło się czarno (trzy dni pył opadał), a pranie z jasnego i białego zrobiło się czarne. Do tego nie mógł ani okna ani drzwi uchylić taka była warstwa osadzonego pyłu.
Z racji pełnionej funkcji ów ludzik nie mógł dłużej poświecić mi czasu (był jednocześnie recepcjonistą, pomocą w kuchni i kelnerem w jednym).
Znużony dniem i bogactwem wrażeń szybko usnąłem.
I podobnie jak podczas wcześniejszych nocy, budzisz się człowieku a tu nowy krajobraz :)
Do tego rankiem okazało sie że mamy psie towarzystwo :) pieszczochy…
Zostało by się dłużej, ale pora jechać dalej ku przygodzie.
Krajobraz ponownie zmieniał się jak w kalejdoskopie.
I kolejny “mały” postój przy wodospadzie i nad potokami – Islandia krajobrazowo jest przepiękna.
I kolejna mozaika krajobrazowa, dosłownie widoki zmieniają się co chwile.
Kolejny przystanek podczas mojej podróży to – Skeiðarársandur, gdzie w 1996 roku na skutek wybuchu wulkanu wezbrane i znaczne ilości wody podmyły jedyny most. Ogrom żywiołu robi wrażenie, podobnie jak stalowe szczątki mostu leżące obok.
A tuż za mostem nagłe pustkowie po horyzont.
Chwilę dalej – ponowna zmiana.
Taka przeplatanka krajobrazowa towarzyszyła mi do Parku narodowego Vatnajökull
Jest to największy Park Narodowy Europy, zajmujący 12 000 km² co stanowi 12% powierzchni Islandii. Centralna jego część stanowi lodowiec Vatnajökull.
Z racji jesiennej aury oraz późnej pory (i krótkiego dnia) ograniczyłem się do godzinnego spaceru po obrzeżach parku.
Park ma liczne szlaki, które są dobrze oznakowane, ale trzeba być ostrożnym, by oznaczeń wyrytych w drewnie nie przegapić.
Najpiękniejszy krajobraz (jak się okazało później) był dopiero przede mną. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów w takiej atmosferze…
i pokonaniu mostu (na marginesie – kwestię mostów ciekawie rozwiązano na Islandii. Są one szerokości jednego auta. Podczas wjazdu obowiązuje zasada wzajemnej życzliwości tzn. jedno auto staje i światłami daje znać abyś mógł pokonać przeszkodę – boskie choć w Polsce zapewne nierealne) …
…dotarłem do przepięknej laguny glacjalnej Jökulsárlón (Jökulsárlón Glacial Lagoon).
Przyznam, że to najpiękniejsze miejsce podczas moich skromnych wyjazdów jakie dane mi było zobaczyć.
Żadne zdjęcia i nagranie nie oddadzą klimatu tego miejsca – ale spróbuję :)
Nazwa znaczy tyle co “laguna lodowcowa” po prostu. Wody roztopowe lodowca Vatnajökull niosą olbrzymie odłamki lodu ku Atlantykowi. Krystalicznie czyste tworzą bajkowy krajobraz niczym z baśni o Królowej śniegu. Latem można popływać po zatoce statkiem czy kajakami.
Musze tam jeszcze kiedyś zajrzeć – cudne miejsce.
O zachodzie słońca zrobiło się jeszcze piękniej.
Na parkingu przed zatoka istnieje możliwość uzyskania informacji turystycznej dotyczącej okolicznych atrakcji i noclegów, a także zakup pamiątek.
To było niestety ostatnie miejsce do jakiego dotarłem. Czas naglił – tydzień na Islandii dobiegał końca. Pozostały ostatnie dwie doby. Pierwsza zaplanowałem na powrót w okolice Reykjaviku (a ujechałem ok. 1000 km., ostatni dzień to relaks.
Podróż powrotna (w deszczowej i wietrznej pogodzie) była uciążliwa. Co jakiś czas w miarę możliwości robiłem postój na posiłek w przydrożnych stacjach i towarzyszących im kawiarenkach.
W kompletnym ćmoku udało się znaleźć parking – i tu kolejna zaskakująca niespodzianka.
Rankiem, o brzasku okazało się, że na szczycie wzniesienia (dlatego znów tak niebezpiecznie bujało autem) znajduje się stacja paliw i przydrożna kawiarenka.
Infrastruktura sama w sobie może i nie była zaskakująca gdyby nie osoba właściciela stacji paliw. Starszy człowiek (wraz z córka) okazał się zagorzałym fanem piłki nożnej i kolekcjonerem zdjęć i szalików drużyn światowych (zarówno klubowych jak i narodowych) – cudowne !!!!!
Znalazła się w tym całym pięknie również modlitwa do Boga :) – o pomyślność meczu? (nie wiem nie znam islandzkiego)
Ciężko je się śniadanie i pije kawę spokojnie w tak fascynującym miejscu. Po prostu z filiżanka w dłoni kręciłem się po pomieszczeniach odkrywając kolejne szalkowe trofea. A były wszędzie, na ścianach suficie w toalecie. Ciekawe jakie było kryterium umieszczania?
Zafascynowany pasja i zamiłowaniem właściciela długo celebrowałem wyjście z kawiarni. Wychodząc obiecałem że jak kolejny raz pojawię sie tu to przywiozę parę szalików z Polski.
Dla chcących odwiedzić to miejsce poniższy adres – dzięki nawigacji.
Po dotarciu na południowo-zachodnie wybrzeże Islandii udałem się najpierw w okolice amerykańskiej bazy wojskowej. Tam bowiem na styku lądu z Atlantykiem rozpoczyna się granica między płytami tektonicznymi. W tym miejscu jest to bardziej widoczne i wyraziste niż w Þingvellir w którym na początku byłem.
Nim tam jednak dotarłem trzeba było przedrzeć się przez labirynt wąskich krętych dróg w księżycowym krajobrazie przy bardzo dżdżystej pogodzie.
I po 35 km podróży od Keflaviku na granicy płyt tektonicznych :)
Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie zszedł do pęknięcia tektonicznego – he he po raz pierwszy nielegalnie wchodzę na geologicznie kontynent amerykański. :)
Jak wrażenia spytacie? Było niestabilnie i grząsko, zapadałem się jak w ruchomych piaskach.
W drodze powrotnej ponownie podziwiałem księżycowy krajobraz za sprawa aury niczym z Hitchcocka.
By po drugiej stronie podziwiać sztormowe tego dnia wybrzeże Atlantyku.
Ostatnie pół dnia postanowiłem poświęcić na relaks – nie ma lepszego miejsca na Islandii niż wizyta w Blue Lagoon.
Oczywiście w całej okolicy unosi się swąd siarki jak ze Shreka :)
I choć na zewnątrz wiał przenikliwy wiatr, padał deszcz marznący to woda miała przyjemne 35 stopni.
Miała być godzina, dwie – skończyło się na 8 h :) – siedziałem do wieczora do samego końca, później było fajnie bo do 16-tej masa ludzi (gł. turyści). Wieczorem turystów autokary zawożą doi stolicy, pozostają miejscowi (garstka lokersów). Pogoda się troszkę tez poprawiła,, a posiedzieć ze szklaneczka drinka i piwa to była czysta przyjemność i relaks.
Późnym wieczorem (koło 23-ej) zameldowałem się w hostelu w Keflaviku i spędziłem ostatnia noc na Islandii. Przy okazji wyjeżdżając pozostawiłem innym zbędne rzeczy (w tym materac dmuchany).
Oto bowiem w miejscach noclegowych znajduje się wyznaczone miejsce gdzie można pozostawić innym rzeczy które dla ciebie wydają się zbędne bądź stanowią balast a komuś mogą się przydać. Oczywiście analogicznie można za darmo tam się doposażyć jak się przyjeżdża na wyspę – od książek i przewodników, po menażki, bidony naboje do butli gazowej itp. .
Rankiem tylko tankowanie do pełna auta, zdanie w wypożyczalni i po południu powrót na kontynent.
Zdaję sobie sprawę, że tylko liznąłem Islandii, jej wschodnia część to fiordy, północna wulkany i wypływająca z wnętrza ziemi lawa. Słowem trzeba ponownie tu wrócić może latem? Przede mną jednak ostatni etap podróży – Norwegia ukochana i psie zaprzęgi za kołem polarnym…