podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.IV – Reykjavik
Z lotniska (wraz z garstką zapaleńców – może w sumie było nas 10 osób) zabiera nas flybus – luksusowy autokar w którym typowy islandzki brodacz serwuje nam muzykę islandzką w maksymalnym wydaniu. Przed nami 50 km do stolicy – Reykjawiku. W stolicy autobus kończy kurs na BSÍ Bus Terminal. Tam spotkała mnie niespodzianka oto bowiem podstawione są busiki transferowe i jeżeli masz hotel/hostel dalej od terminala autobusowego to jesteś podwożony. Następuje więc przesiadka i 30 min. zwiedzanie okolicznych uliczek z przystankami przy noclegach. Dlaczego aż 30 m. zapytacie? Prosta jest odpowiedź – Łukasza najtańszy hostel = 2 km od centrum (a może i dalej, na rogatkach miasta ale za to prawie nad samym Atlantykiem (no 200 m miałem). Kierowca busa (widać, że emigrant) jest wyraźnie zdziwiony moim wyborem noclegu ale cierpliwie rozwozi wszystkich po czym mnie ostatniego przewozi do celu. Wyciągając mój bagaż z luku na śliskim parkingu, lekko się zachwiał i wtedy usłyszałem siarczyste polskie przekleństwo – o zgrozo czy ja nawet na wczasach nie mogę odpocząć od polskiego “o k..wa” ?
Szybki meldunek w hostelu i korzystając jeszcze z dnia. ruszam do centrum do jakiegoś sklepu po prowiant. Musicie wiedzieć, że o tej porze roku dzień w Islandii jest krótki – rozpoczyna się ok 10-tej a kończy ok 15-tej, 16-tej.
Ocena sytuacji stojąc przed hostelem? Myślę sobie – kurcze jak to miasto jest daleko.
Ile może być do tej budowli która wyraźnie króluje nad niską zabudową miasta? Z drugiej zaś strony staram się zapamiętać jak najwięcej detali zarówno przy hostelu jak i po drodze do centrum. Nie mam mapy i zdaję się tylko na swój instynkt i zmysł geograficzny.
Po drodze mijam charakterystyczną kopułę Perlan – w której oprócz restauracji znajduje się m.in. Muzeum Sag islandzkich.
Niestety (jak pokaże życie) nie będzie mi dane obejrzenie tego muzeum. Drobny problem sprawi, że zabraknie czasu na jego zwiedzenie, ale co się odwlecze to… wszystko przede mną – i jest pretekst by ponownie zawitać do Reykjaviku.
Kontynuując, w miarę jak pokonywałem kolejne metry charakterystyczny majestatyczny budynek coraz dostojniej górował nad miastem.
Ta charakterystyczna budowla to – kościół Hallgrímura
Jest to największy i najbardziej stylowy ze wszystkich współczesnych kościołów w Islandii. Swym wyglądem przypomina wzgórze bazaltowej lawy. Wybudowany w latach 1945-1986 według projektu z 1937 r. autorstwa Guðjóna Samúelssona, w stylu ekspresjonistycznym. Jest to kościół wyznania luterańskiego nazwany na cześć islandzkiego poety i duchownego Hallgrímura Péturssona.
Jego wysokość to bagatela 75 metrów wysokości, na wieży znajduje się taras widokowy, z którego można podziwiać panoramę miasta i okoliczne góry. We wnętrzu znajdują się imponujące organy piszczałkowe, których budowę zakończono w 1992 r. Przed świątynią znajduje się pomnik islandzkiego banity i założyciela osad normańskich na Grenlandii – Leifa Erikssona.
Jednak by nie było za pięknie – zaczyna doskwierać przenikliwy wiatr. A jak już Łukasz ma czapkę na główce to musi być niefajnie :)
Nie mogąc iść pod przenikliwy wiatr – schroniłem się za winklem by troszkę odsapnąć i zagrzać się.
Koło kościoła znalazłem najbliższy sklep. Będąc skrupulatny dodam, że spacer w to miejsce trwa 30-40 min. także nie jest najgorzej (do hostelu z centrum było szybciej, bo z wiatrem :) ). Ktoś spyta a dlaczego nie autobusem? Odpowiedź prosta – ceny biletów są drogie – nie pamiętam jakiego rzędu była to kwota ale nie była ona zachęcająca. Poza tym spacerek też ma swój urok – w sumie nikt mnie nie goni.
Skuszony wieloma wcześniejszymi tekstami o kuchni islandzkiej zajrzałem do restauracji by po pierwsze się zagrzać, a po drugie spróbować lokalnej jakiejś potrawy – wybór padł na żeberka owcze.
Jakież było moje rozczarowanie widząc trzy małe żeberka za prawie 200 zł ! Podłubałem w zasadzie same kostki małych porcji, zrobiłem zakupy i udałem się w drogę powrotną, ponieważ ściemniało się, a ja obawiałem się, że nie trafie z powrotem do hostelu.
Po drodze ujrzałem zachód słońca.
Tak jak za każdym razem, będąc w tym okresie w Skandynawii, tak i teraz liczyłem po cichu, że ujrzę zorzę polarną – jednak i tym razem nie było mi to pisane.
Zmrok szybko zapadł, a ja intuicyjnie podążałem do hostelu.
Konia z rzędem i nobla temu kto umie to czytać :) ale to był kierunek do mojej sypialni.
Zmęczony szybko usnąłem – rano (ok 10-tej) powitał mnie budzący sie do życia poranek.
Nie tracąc czasu zdobyłem w recepcji bezpłatną mapę podglądową miasta i udałem się na spacer z południa (gdzie mieszkałem) na północ. Dziś dzień wynajęcia auta, którym będę się przemieszczał wzdłuż południowego wybrzeża Islandii.
Po drodze zatrzymałem się nad brzegiem Atlantyku.
Nieopodal natknąłem się na jedyne zarośla w okolicy. Islandia generalnie to kraj bezleśny. Tego typu krzewiny stanowią tu szeroko pojmowane “kompleksy leśne”.
W miarę jak zbliżałem się do centrum (idąc innym szlakiem niż wczoraj). Oczom mym ukazał się bajkowy widok.
Poczułem się jak na Alasce. Nie wiem czy podobnie tam jest (bo nie byłem), ale taka myśl przeszła mi przez głowę. Przystanąłem z rozdziawioną buźką i pomyślałem “przystanek Alaska” :)
Całe miasto to przestrzeń – akurat teraz skąpana w śniegu – jak ja lubię śnieg :)
Co do wspomnianych we wcześniejszej części wpływów amerykańskich to widać to dobrze po samochodach jakimi Islandczycy jeżdżą. Przede wszystkim auta mają być praktyczne i mają służyć człowiekowi w surowych warunkach. Typowe skandynawskie podejście, które lubię – praktycyzm. A oto porównanie aut – jest różnica i komfort zapewne w podróży przez knieje.
Po drodze jeszcze jeden widok na góry w okolicy Reykjaviku.
Docierając do celu – wypożyczalni aut – i po żmudnym jej poszukiwaniu – ku mojemu rozczarowaniu – na drzwiach wejściowych wita mnie taka kartka.
Nie pytajcie mnie co tu jest napisane bo nie mam zielonego pojęcia. Coś jednak czułem, że jest nie tak. Po wykonaniu tego zdjęcia udało się zajrzeć do biura (bodaj ubezpieczeniowego w budynku obok. W nim pracownik (po przeczytaniu tej informacji i wysłuchaniu historii o tym jak z Polski przez internet zarezerwowałem auto) z oburzeniem i przejęciem stwierdził łamaną angielszczyzną, że firma nie istnieje i że zostałem oszukany. Wyraźnie poruszony i zaangażowany zaczął wydzwaniać po urzędach i na policję zgłaszając tą sytuację. Zrobiło się troszkę niezręcznie. Pan co chwila przepraszał i dosadnie pokazywał że jest mu wstyd za rodaków. Tak to zamiast Jeepa w promocji musiałem wracać pieszo (co najbardziej mi nie pasowało, bo przeszedłem tyle kilometrów pewny, że wrócę autem). Nauczka dla mnie na przyszłość że skrajnie tanie promocje = niepewne zakupy. Dobrze że karty nie obciążyli za wynajem.
Po drodze do domu zahaczyłem jeszcze o osiedlowy market “Bonus” – są to dyskonty podobnie jak u nas biedronki tylko w logo zamiast sympatycznego owada uśmiecha się do ciebie równie urocza…świnka.
Przy kasie płacąc oczywiście za ladą spotkałem kogo? Polkę ? :) Powoli zacząłem oswajać się z myślą, że Polacy już są wszędzie.
Powróciwszy do hostelu o zmroku skusiłem się na posiłek w przy hostelowej restauracji. I tu kolejny szok przeżyłem – za niewielka cenę (30 może 50 zł) otrzymałem takie danie + piwo.
Okazało się, że to stek z wieloryba – przepyszny, soczysty – mmmm palce lizać, nawet teraz jak pomyśle to ślinka mi leci.
W tle jeszcze w TV leciał na żywo mecz (szlagier) Islandia – Wyspy Owcze :). Oczywiście nie omieszkałem zaczepić kucharza i podziękować mu za pyszne, niedrogie danie. Skromny pan w podeszłym wieku był wyraźnie zmieszany i zaskoczony pochwałami, co tylko potwierdzało, że jest mistrzem w tym co robi.
Po posiłku podszedłem do recepcjonisty i opowiedziałem mu przygodę z wynajmem auta. On przejęty wykonał kilka telefonów i pomógł w wynajęciu auta od zaprzyjaźnionej wypożyczalni. Cena była wyższa o kilkaset złotych, ale w zamian do dyspozycji była nawigacja GPS co okazało się bardzo istotne podczas podróży za miastem. Ostatecznie zamiast Jeepa miała być Toyota RAW 4, a pracownik miał podstawić samochód pod sam hostel następnego dnia w samo południe. Super to znaczy że uda się zobaczyć gejzery i coś poza miastem – pomyślałem.
Mając już zamówione auto i najeździwszy się do syta postanowiłem się przespacerować ostatni raz nad brzegiem Atlantyku.
Widok na peryferie stolicy (sypialnię) po ciemku miał swój urok – i tym razem nie było mi pisane ujrzeć zorzy, może kolejnym razem.
Uderzała mnie jednak mimo wszystko cisza miasta i surowość otoczenia.
Na skałach sople zwiastowały nadchodząca zimę.
Ja oddałem się temu co lubię czyli włażeniu gdzie popadnie i szukaniu kamyków, minerałów itp. rzeczy.
Jak za każdym razem, z podróży przywożę jak głupi pełne kieszenie kamyków. Tak było i tym razem.
Wyhasawszy się :) po skałkach szybko usnąłem – jutro zaczynała sie prawdziwa przygoda po Islandii.