podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.III – Ku Islandii.
Wtorkowy poranek był niezwykle brutalny bo oto o 4 rano trzeba było się wytaszczyć z hostelu aby udać się na lotnisko Kastrup Lufthavn. Na lotnisko udałem się duńskimi kolejami – na zdjęciu widać że za szczęśliwie nie wyglądam (cóż wesołe miasteczko Tivoli ciągle odchorowywałem + 4 h sen zrobiły swoje)
Za to debiut w samolotach pod flagą Norwegian-a w połączeniu z porannym brzaskiem – wynagrodził mi to ranne wstawanie.
W tak wspaniałych “okolicznościach przyrody” można pobawić się sprzętem – pożytecznie zagospodarowując czas.
Po ponad godzinie lotu oczom moim ukazała się ukochana Norwegia :) Po raz kolejny serce bardziej zabiło, a na twarzy namalował się uśmiech.
Samolot delikatnie zniżał lot – za chwilę wyląduję w mojej Norge.
Mam pauzę 2,5 h (przyjmuje się, że jest to najbardziej optymalny czas na przesiadki lotnicze) na głównym lotnisku Norweskiej stolicy – port lotniczy Oslo-Gardermoen. To kolejny mój debiut – nigdy wcześniej nie leciałem/lądowałem na tym lotnisku. Lotnisko jest ogromne i jeszcze się rozbudowuje. Powstało stosunkowo niedawno bo w 1998 roku. Co ciekawe w 2011 było na pierwszym miejscu jeżeli chodzi o punktualność lotów w Europie. Budowa terminala który docelowo ma obsługiwać ok 30 mln pasażerów rocznie (przy dzisiejszych ok 20 mln będzie to zwiększenie przepustowości o 50 % !), a prace mają się zakończyć w 2017 roku. O ogromie lotniska niech świadczy fakt że jest ono w stanie obsługiwać równocześnie 52 samoloty !
I tu kolejny mój mały podróżniczy debiut – oto bowiem po raz pierwszy mam międzylądowanie z przesiadką. Towarzyszy mu mały stres – jak się poruszać na tak dużym lotnisku by nie wyjść na halę przylotów? Co z bagażem – czy trafi do właściwego samolotu? Słowem masa wrażeń.
Zabijając czas w restauracji na śniadaniu. Podczas płacenia widząc polską kartę kasjerka doradza po polsku “lepiej zapłać koronami nie euro czy złotówkami” – tu też są Polacy, ale lecę w dzikie rejony i tam nie usłyszę polskiej mowy – pomyślałem, później okaże się to jednak bardzo mylne.
Godzinka mija szybko i spokojnie zaczynam sie rozglądać za właściwym gate. Podekscytowanie zaczyna narastać. Lecę wszak w nieznane.
Odprawa przebiega sprawnie, nie ma żadnego tłoku – przepoconych roboli. Zawsze mnie zastanawia (przy okazji tego tematu) dlaczego w Polsce pojedziesz w góry – tłok, nad morze – tłok, w pociągach – tłok, w samolotach – tłok. Poza granicami (dajmy na to Słowacja, kraje zachodnie czy Skandynawia) też masa ludzi ale jakby więcej przestrzeni, spokój, szacunek do siebie i kultura. To samo np. z kolejkami linowymi w górach – poza krajem idzie to płynnie, nie ta kolejka to inna a w Polsce? Nie ma chyba Polaka który by nie stał kilku godzin w ogonku w oczekiwaniu na wjazd na Kasprowy Wierch – bite 2 h “integracji” – sentyment za komuną czy jak?
Ale dość dygresji – już w samolocie powoli ustawiamy się na kraniec pasa startowego i za chwilę znów spojrzę na Norwegię z góry. Nie żegnam się z nią bo za niespełna tydzień powrócę, by za kołem polarnym pojeździć psimi zaprzęgami.
Podczas kołowania mijamy różne samoloty – oto jeden z nich – Koreański transportowiec (jak dla mnie egzotyka).
W dalszym ciągu kołujemy.
Udało mi się również uchwycić lądującego Norwegiana.
Po chwili wznosimy się ponad Krajem Wikingów i przecinając na zachód Góry skandynawskie podążamy ku Islandii – za 3,5 h stanę na wyspie o bogatej historii geologicznej, najmniejszej gęstości zaludnienia w Europie oraz wyspie “łączniku między Starym Kontynentem a Ameryką. Zdecydowanie za dużo wrażeń.
Odcinek między Skandynawią i Wyspami Brytyjskimi to monotonia chmur. po 2 h zaczynam się powoli nudzić – film na tablecie (o ironio “Śnieżne psy”) powoduje że na chwilę zapominam o trudach lotu i uciekam w krainę śniegu i familijnej hollywoodzkiej fantazji. Pamiętam oczywiście by cofnąć zegarek o 2 h. ( w stosunku do czasu w Polsce).
Nagle spośród gęstwiny chmur zaczyna wyłaniać się biały ląd wzbogacony wijącymi się wstęgami rzek – pode mną Islandia.
Niekończąca się biel i meandrujące rzeki zbliżają się ku mnie – znak, że powoli zniżamy lot. Zaczyna ogarniać mnie lekkie przerażenie. Czy aby lot w listopadzie na wyspę to był rozsądny wybór? Czy tak ma wyglądać prawie tydzień na tej wyspie? Widoki bajkowe – z ciepłego samolotu, ale co będzie tam na dole?
Zarysowały się również pofałdowania terenu.
Wreszcie wylądowaliśmy na lotnisku w Keflaviku.
Jest to największe i główne lotnisko Islandii – leży 50 km na zachód od stolicy Reykjawiku. Zostało zbudowane przez Amerykanów w 1943 roku i początkowo służyło do celów wojskowych. Jak się później przekonam Islandia to już duży wpływ Ameryki – da się odczuć, że to jest faktycznie pomost między kontynentami.
Odbieram bagaż (wbrew obawom jest cały i właściwy) i wychodzę przed terminal. Pierwsze wrażenie – zaskoczyła mnie pogoda: słonecznie nie za zimno – jedyny mankament to wiatr. Przewodniki nie kłamią, strasznie ale to strasznie wieje. Należy wsiąść przymiarkę na ten detal wybierając się na Islandię. Niemniej witaj przygodo.