marcowy leniuch w Norwegii
W marcu 2013 roku spędziłem spontaniczny weekend na leniuchowaniu w Oslo. Plan był inny ale jak to w polskich realiach bywa zabrakło wystarczających środków finansowych. Mając kupiony przelot tam i z powrotem do Oslo postanowiłem skorzystać a przy okazji zadebiutować na nowym lotnisku w Polsce – w pod lubelskim Świdniku. Wybór linii oczywisty :) wiadomo nie od dziś, że bardziej mi do Wizz-a.
I po chwili pod nami była moja rodzinna Lubelszczyzna.
Nad Polską chmury a ponad nimi zachodzące słońce (było ok 16-tej) dało piękny efekt.
Piątkowy wieczór spędziłem już w Oslo a następnego dnia udałem się promem na miejskie wyspy :)
Pogoda była fantastyczna, mimo że na wyspach było biało to słońce operowało i było przyjemnie ciepło. Ja byłem pod dobrą banderą – czego chcieć więcej? :)
Ooo… czas na pierwszą wyspę i przystanek :)
I tak oto zawitałem na wyspę Lindøya.
Co ciekawe w 1920 roku wysepka leżąca 3 km na południe od centrum Oslo była na krótko pierwszym lądowiskiem dla hydroplanów.
Dziś na wyspie znajduje się kilka malowniczych domków i przystani dla jachtów.
Śniegu troszkę było :) – to lubię.
Poza tym to wyspa pokryta lasem.
A że wysepki to doskonały obszar do spacerów i odpoczynku postanowiłem przejść ja w poprzek i po drugiej stronie złapać wodny tramwaj na kolejna wyspę.
Po drodze natrafiłem na rezerwat przyrody.
Był też postój na poranne jedzenie – a co jada na wyjazdach Łukasz? :)
oraz
Nie namyślając się więc zszedłem nad wybrzeże znalazłem dogodne miejsce by cupnąć sobie w śniegu i nieśpiesznie delektowałem sie najpierw truskawkami a później mini marchewkami.
Skąpa roślinność (w zasadzie chwasty) dodawały klimatu. Ciekawe jest to że jak człowiek zwolni, zatrzyma się to nawet chwast fajnie uchwycony jest piękny.
Małe zatoczki były skute lodem.
Nic nie trwa wiecznie – trzeba było ruszać dalej. Drogowskaz napotkany jasno wskazywał kierunek na prom.
Po drodze napotkałem sklep (po wystroju tak sądzę) przed którym były urocze mebelki.
A w poło takie przyjemne widoczki – sielanka.
Po drugiej stronie wyspy oczywiście przystanek – ach dodam że wyspa nie jest duża i nie wymaga Bóg wie jakiego marszu czy trekkingu.
Nie ma promu to czekamy – wygrzewając się,
i podziwiając szeroko pojęty port :)
Wreszcie płynie.
Statek zabiera mnie na wyspę Hovedøya.
Na wyspie znajdują się ruiny klasztoru założonego w 1147 roku. W 1532 roku klasztor spalono a pozyskane kamienie użyto do budowy twierdzy Akershus. Do dziś zachowały się resztki fundamentów oraz murów klasztoru.
Wyspa przed wiekami miała tez znaczenie militarne o czym przypominają usytuowane nad stromą skarpą armaty.
Oczywiście momentalnie znalazłem sobie miejscówkę na skalnym wybrzeżu.
A właśnie nadpłynął kajakarz.
“Dmuchawce, latawce, wiatr…”
Widok niesamowity a do tego słoneczko grzeje…
no to może po marcheweczce? :)
Wkoło na skale pierwsze oznaki zbliżającej się wiosny.
Leniuchując i wygrzewając się niczym jaszczurka na kamieniach beztrosko spędziłem całą sobotę. Dopiero popołudniem wybrałem się po raz kolejny do Parku Vigelanda. Mnogość ludzkich poz robi wrażenie.
Całość wieńczy monument.
Wieczorem pojechałem na Holmenkollen. Na skocznie oczywiście znów nie wszedłem.
Ale zatrzymałem sie na przekąsce i lampce wina w lokalnej restauracji.
Wieczorem metrem wróciłem do centrum.
Nazajutrz jeszcze krótka wizyta przy ratuszu.
I pora wracać – start z Oslo…
pode mną żegnana Skandynawia.
A to już Poznań – samolot niesamowity transport, dwie godziny i inne realia.
Tak oto nie wydając więcej niż to konieczne – można sobie spędzić miło weekend – wszystkim polecam.