Arkiv for: April, 2015
rowerowy Borholm
Pod koniec kwietnia 2013 w skutek stresu i przemęczenia zacząłem tracić wzrok – gdy wszyscy mieli słoneczną majówkę ja dochodziłem do siebie po udanym zabiegu ratującym wzrok. Miesiąc katorgi i leżenia horyzontalnie a w głowie masa przemyśleń. Tak stworzył się pomysł by odbić sobie szpitalna majówkę niedrogim wyjazdem weekendowym na Borholm w ramach rekonwalescencji.
Gdy tylko lekarz prowadzący dał zielone światło to w czerwcu wyruszyłem. Plan był prosty – dostać się jak najszybciej (i w miarę najtaniej ) najpierw do granicy niemieckiej, później do niemieckiego Sasnitz (znajdującego się na Rugii) by dalej na Borholm popłynąć promem .
Oczywiście jak to u mnie bywa najgorszym odcinkiem jest wyjazd/przyjazd do kraju. Nie inaczej było i tym razem. Spóźniony pociąg, brak możliwości płatności kartą w pociągu (bo mimo że teoretycznie można to jedziemy przez knieje między Łodzią a Zgierzem !!!!! i zasięgu brak, i się wiesza – i podobnych wątków “ale bo…” cała masa) chyba żart konduktora, który mnie zezłościł “nie macie biletu to wysiadacie w Zgierzu, Łęczycy – a co to ja złodziej jestem? legalnie z kartą w ręku poszedłem zapłacić ?!?!.
Sporo spóźnieni dotarliśmy do Poznania i oczywiście pociąg którym miałem jechać dalej – odjechał. Efekt mini sesja pt. “Poznań nocą” a tak naprawdę garowanie pod krzyżami w oczekiwaniu na najbliższy pociąg (który też sie spóźnił – ot taka polska tradycja).
Na początek moja ukochana uczelnia :)
krzyże,
i zamek.
Na placu też jest makieta dla niewidomych (popieram).
Och lubię Poznań – studiowało się tam 5 lat = masa wspomnień.
Przyjechał jednak spóźniony pociąg i trzeba było jechać (tłuc) się dalej w przedziale z pijanymi gostkami którzy za nic mieli że jedzie ktoś inny – ot uroki miejscówek (pomijam że moje miejsce zawłaszczyli sobie i nie miałem gdzie siedzieć, wybrałem korytarz.
W takim folkloru z jeszcze większym opóźnieniem dotarliśmy do szczecina. Tam kolejny problem – od kasy do kasy jestem odsyłany (w praktyce od kolejki do kolejki bo tylko 3 kasy a ludzi multum) bo panie nie wiedzą jak i która ma sprzedać bilet do Niemiec na pociągi DB. Ostatecznie na styk i biegiem do pociągu – u konduktora niemieckiego kupiłem bez problemu do pierwszej węzłowej stacji – Pasewalk. Po przejechaniu granicy podróż nabrała innego znaczenia i przyjemności. Pociąg pusty, cichy i punktualny z miłą obsługą, gdzie kartą mogłem zapłacić mimo pustkowia przez jakie jechaliśmy.
W Pasewalku było 30 min na przesiadkę. Przez ten czas kupuję w automacie biletowym bilet bezpośrednio do Sasnitz (coś koło 10 euro).
O jedziemy dalej… :)
No to już w pociągu.
Za oknem monotonny krajobraz, wiatraki, wiatraki, wiatraki…
Kolejna przesiadka w Stralslund.
Czasu mało bo ok 10 min na przesiadkę więc szybkie poszukiwanie odpowiedniego pociągu.
I ruszamy dalej…
Krajobraz się zmienił i pojawiło się morze – znak że wjeżdżamy na niemieckie wyspy na Rugii.
Tuż przed Sasnitz moją uwagę przykuła ta oto budowla :)
I jestem u celu dalej już tylko Morze Północne. Witam z centrum miata przed ratuszem :)
Tylko gdzie ten port? Chyba tym mostem w dół – wartko bo 30 min do odejścia z portu.
Mały postój na widoczek z mostu.
A tu na dole niemiła niespodzianka, owszem morze jest, port jest ale nie promowy?!? Tylko dla małych jachtów !!!!
Więc gdzie go szukać? Mała panika 25,24,23 min do odpłynięcia promu na który mam bilety – co robić?
Od pana ze sklepiku z pamiątkami dowiaduje się, że prom którego szukam odchodzi z portu oddalonego o kilkanaście km od miasta !!!!!
TRAGEDIA !!!! Tyle się tłukłem i ucieknie mi prom…
Za co kocham spontaniczne podróże? za małe cuda i gesty :) Oto pan wspaniałomyślnie zamawia taksówkę i instruuje, że pod ratuszem za chwile podjedzie mercedes “okularnik” w kolorze kości słoniowej i rozwiąże mój problem. Uścisk dłoni, krótkie “danke schön” i biegiem na górę. Zalatuję patrzę spanikowany – stoi :) Kierowca już wie jaki kurs więc o nic nie pyta. Ja tyko siedzę nerwowo i przez ramię z tylnego siedzenia zerkam na taksometr: 1,2,3,4…euro – ile to będzie i czy tyle mam? Stanęło na prawie 11 euro – nie jest tak źle. Pan podjeżdża pod sama wieżę szybka zapłata i biegiem przez bramki, kasy na trap 7 min do odbicia od brzegu.
ZDĄŻYŁEM !!!! :)
Ruszamy – za burtą port i charakterystyczne “białe” wybrzeże Rugii.
Mijamy jakąś mała jednostkę :) (my mamy kilka kondygnacji)
W przeciwieństwie do wcześniejszej (średnio udanej) wyprawy gdzie nabawiłem sie choroby morskiej, ta mijała bardzo spokojnie.
Nie to abym miał uprzedzenia ale zdecydowanie wariant z Sasnitz Wam polecam. Cena niewiele wyższa (25 euro za rejs) a komfort o niebo lepszy – większa jednostka = większa wyporność. Ma to znaczenie jeżeli nie lubicie bujania.
Jeszcze tylko pamiątkowe foto z oryginalnym nakryciem głowy – pogoda była wyśmienita i słonko prażyło.
Szkoda, że tak w samolotach nie mam…
za to na statku szybko mnie uspało. Poza tym za gorąco jak dla mnie
Człowiek zdążył się wyspać, a tu dalej się płynie…
Ktoś kiedyś powiedział że gdzie ptaki tam musi być ląd,
coś w tym jest bo dopływamy.
Przed nami stolica wyspy Rønne.
Przy wysiadaniu – Łukasz jak zwykle garażem – okazało sie że garbuski jechały na jakiś zlocik na Borholm.
Ktoś inny na camping.
Skąd to wiem? A bo jak wspomniałem w poprzedniej opowieści – Łukasz musi wyjść wyjściem V.I.P :p tj. razem z autami.
Informacja dla chętnych – wysiadacie z promu i po drugiej stronie skrzyżowania po prawej jest duża szopa gdzie wypożyczycie rower. Ceny przystępne – nie pamiętam, coś koło 10-15 euro za dobę dałem.
Może to się początkowo wydać śmieszne – cała wyspa ma w poprzek 30 km. co to za dystans? Dla kogoś kto po poważnej operacji oka i miesięcznym leżeniu “odłogiem” siada na rower to jest to wyzwanie. Skrupulatnie odliczałem więc metry a pomagały mi te oto maleństwa.
Z racji, że numeracja jest do Rønne, im bardziej się oddalałem tym kilometraż spadał a ja wiedziałem ile do celu mi pozostało.
Krajobraz raczej monotonny, lekkie pagóry, paradoksalnie brak lasu a jeżeli już to krzaczory i łąki i pola.
Borholm jest rajem dla rowerzystów. Drogi dla rowerów przybierają różne formy – oto pierwszy przykład.
Generalnie nim dojedziesz do krzyżówki, ronda to auta już się zatrzymują, bo masz bezwzględne pierwszeństwo i to nie jest czysta teoria jaką niestety dostrzegam codziennie w Polsce.
Czasem pojawiały się domki.
Jedziemy dalej a droga faluje.
Po drodze mijam zabytkowy dom modlitewny.
Cel jest już coraz bliżej – drogi świetnie są oznakowana zarówno dla aut jak i rowerów.
Na horyzoncie pojawiło się morze.
Prawie się udało – jest satysfakcja,
jeszcze tylko małe szaleństwo i ostro w dół, taka nagroda i wiatr we włosy. Swoja droga fajne skały :)
Witam na drugim (północnym) krańcu wyspy – miejscowość o uroczej nazwie Gudhjem.
Najpierw sklep, człowiek z pragnienia za chwilkę padnie :) Gdy się zaopatrzyłem czas do portu na ławeczkę i konsumpcja. A jadło oryginalne:
Kupiona po drodze na straganie :) Co ciekawe w Danii rolnicy i mieszkańcy generalnie maja zaufanie – jedziesz, patrzysz stolik – na nim porzeczki poporcjowane i karteczka 10 koron duńskich, obok puszka na zapłatę. Bierzesz – płacisz – jedziesz. Nie ma to żadnego dozoru. Już to widzę w Polsce…
Czas jeszcze sprawdzić co się kupiło do jadła/picia.
Okolica portu w Gudhjem bardzo fajna
A jakie skały.
Słońce jednak chyliło się ku zachodowi, a że do dyspozycji były sakwy z namiotem, trzeba wydostać się z miasteczka. O jak się nie chciało ruszyć z tej ławki. Za to pod wieczór była nagroda I teraz będzie sielanka….
plaża w okolicach Gudhjem.
i wcześniejszy zachód słońca – to był piękny wieczór – zachód, cisza i szum morza – czy można było o większą nagrodę za trud?
Obóz rozbity :)
Wreszcie odpoczynek.
I widok na dzień dobry o świcie z namiotu
Ranek był równie piękny.
Jeszcze tylko do Łazienki na kąpiel…
szybkie pakowanko i w drogę powrotną – ścieżka czeka.
Nagle – niespodzianka, jaka oryginalna ścieżka na półce skalnej.
I wybrzeże co raz ciekawsze.
Ale aby nie było za różowo – zonk – wspinaczka, nie jest to proste z rowerem + sakwy.
Za to widok z klifu fajowy :)
Jeszcze tylko kilka schodków..
i jestem na przydrożnym parkingu.
A jak parking to i mapa – zobaczmy co i jak (gdzie się spało).
Wszystko jasne – dalej w drogę na zachód wyspy.
Tym razem inny odcinek drogi rowerowej – bezpieczniejszy jak dla mnie i bardziej malowniczy i urozmaicony.
Z boku ciągle towarzyszy morze.
I znów wybrzeże – polecam północno-zachodnią część wyspy – piękna.
Po drodze postój przy stoisku z pamiątkami – zmyślne, dzieciaki sprzedają swoje stworki z kamyków.
Zbliżamy się do kolejnego miasteczka – zaczynają pojawiać się domostwa z podwórkami.
Na obrzeżach odbiłem w głąb wyspy, by powrócić do stolicy z której wczoraj wyjechałem – czas do wieczora oddać rower, a jeszcze w planach była postój na kąpiel w morzu – na północy plaża była kamienista, południe jest piaszczyste. Słońce operowało – taka kąpiel dla ochłody w sam raz.
Po drodze postój na odpoczynek w upale.
I na drodze jakieś ożywienie.
Im bliżej stolicy tym więcej miejscowości i urozmaiceń na drodze, a po prawo znów morze.
Wreszcie pod Rønne pojawiły się drogowskazy na plażę – dotarłem – zuch :)
Po 3 h na plaży dojechałem nad port – zdałem rower. Autobusem podjechałem na obrzeża miasta gdzie rozbiłem się na polu namiotowym z racji braku koncepcji i faktu że raniutko trzeba być na promie powrotnym.
Wieczorna wizyta na rynku.
Po zakupach wróciłem na kolację na pole namiotowe – ostatni akcent Borholmu to nocna gra w… szachy.
Rano piechotką kilka kilometrów na prom i ok 12-tej już byłem w Sasnitz. Tu oczywiście pogubiłem się i nim wyszedłem uciekł mi autobus miejski do miasta. Nic idę pieszo do większej drogi. Daleko nie było ( jakieś 2 km), na krzyżówce jest przystanek Dubnitz (przechrzczony przeze mnie na “Dupnitz” :) ). Tam łapię po 25 min. inna linie która dowozi mnie do dworca kolejowego za 1,5 euro.
Na dworcu kupno biletu do Pasewalku, 15 min i jadę w kierunku granicy. Podobnie 2 przesiadki i ponownie do granicy wszystko planowo płynnie. Wjeżdżam do Szczecina – trzeci świat. Regio ze Świnoujścia do Poznania (najbliższe połączenie) opóźniony 160 min !!! Wjeżdża napchany jak cholercia. Z reguły kończy sie to siedzeniem na bagażu przy niedomkniętym kiblu i tak tez się stało. Dalej już nie marudzę aby nie było że bardziej narzekam niż to konieczne. Ale Borholm rewelacja i jeszcze raz na rower tam wrócę , co wszystkim polecam – warto.
marcowy leniuch w Norwegii
W marcu 2013 roku spędziłem spontaniczny weekend na leniuchowaniu w Oslo. Plan był inny ale jak to w polskich realiach bywa zabrakło wystarczających środków finansowych. Mając kupiony przelot tam i z powrotem do Oslo postanowiłem skorzystać a przy okazji zadebiutować na nowym lotnisku w Polsce – w pod lubelskim Świdniku. Wybór linii oczywisty :) wiadomo nie od dziś, że bardziej mi do Wizz-a.
I po chwili pod nami była moja rodzinna Lubelszczyzna.
Nad Polską chmury a ponad nimi zachodzące słońce (było ok 16-tej) dało piękny efekt.
Piątkowy wieczór spędziłem już w Oslo a następnego dnia udałem się promem na miejskie wyspy :)
Pogoda była fantastyczna, mimo że na wyspach było biało to słońce operowało i było przyjemnie ciepło. Ja byłem pod dobrą banderą – czego chcieć więcej? :)
Ooo… czas na pierwszą wyspę i przystanek :)
I tak oto zawitałem na wyspę Lindøya.
Co ciekawe w 1920 roku wysepka leżąca 3 km na południe od centrum Oslo była na krótko pierwszym lądowiskiem dla hydroplanów.
Dziś na wyspie znajduje się kilka malowniczych domków i przystani dla jachtów.
Śniegu troszkę było :) – to lubię.
Poza tym to wyspa pokryta lasem.
A że wysepki to doskonały obszar do spacerów i odpoczynku postanowiłem przejść ja w poprzek i po drugiej stronie złapać wodny tramwaj na kolejna wyspę.
Po drodze natrafiłem na rezerwat przyrody.
Był też postój na poranne jedzenie – a co jada na wyjazdach Łukasz? :)
oraz
Nie namyślając się więc zszedłem nad wybrzeże znalazłem dogodne miejsce by cupnąć sobie w śniegu i nieśpiesznie delektowałem sie najpierw truskawkami a później mini marchewkami.
Skąpa roślinność (w zasadzie chwasty) dodawały klimatu. Ciekawe jest to że jak człowiek zwolni, zatrzyma się to nawet chwast fajnie uchwycony jest piękny.
Małe zatoczki były skute lodem.
Nic nie trwa wiecznie – trzeba było ruszać dalej. Drogowskaz napotkany jasno wskazywał kierunek na prom.
Po drodze napotkałem sklep (po wystroju tak sądzę) przed którym były urocze mebelki.
A w poło takie przyjemne widoczki – sielanka.
Po drugiej stronie wyspy oczywiście przystanek – ach dodam że wyspa nie jest duża i nie wymaga Bóg wie jakiego marszu czy trekkingu.
Nie ma promu to czekamy – wygrzewając się,
i podziwiając szeroko pojęty port :)
Wreszcie płynie.
Statek zabiera mnie na wyspę Hovedøya.
Na wyspie znajdują się ruiny klasztoru założonego w 1147 roku. W 1532 roku klasztor spalono a pozyskane kamienie użyto do budowy twierdzy Akershus. Do dziś zachowały się resztki fundamentów oraz murów klasztoru.
Wyspa przed wiekami miała tez znaczenie militarne o czym przypominają usytuowane nad stromą skarpą armaty.
Oczywiście momentalnie znalazłem sobie miejscówkę na skalnym wybrzeżu.
A właśnie nadpłynął kajakarz.
“Dmuchawce, latawce, wiatr…”
Widok niesamowity a do tego słoneczko grzeje…
no to może po marcheweczce? :)
Wkoło na skale pierwsze oznaki zbliżającej się wiosny.
Leniuchując i wygrzewając się niczym jaszczurka na kamieniach beztrosko spędziłem całą sobotę. Dopiero popołudniem wybrałem się po raz kolejny do Parku Vigelanda. Mnogość ludzkich poz robi wrażenie.
Całość wieńczy monument.
Wieczorem pojechałem na Holmenkollen. Na skocznie oczywiście znów nie wszedłem.
Ale zatrzymałem sie na przekąsce i lampce wina w lokalnej restauracji.
Wieczorem metrem wróciłem do centrum.
Nazajutrz jeszcze krótka wizyta przy ratuszu.
I pora wracać – start z Oslo…
pode mną żegnana Skandynawia.
A to już Poznań – samolot niesamowity transport, dwie godziny i inne realia.
Tak oto nie wydając więcej niż to konieczne – można sobie spędzić miło weekend – wszystkim polecam.
statki, samoloty i jesienne Lofoty – cz.3: Lofoty
Po południu po zwiedzeniu muzeum lotnictwa stawiliśmy się w porcie przy dworcu kolejowym by wyruszyć promem na norweskie wyspy Lofoty.
Pogoda nie zachęcała (siąpił deszcz) i Łukasz zaliczył na wstępie wtopę władowując się na ten oto stateczek :)
Przy wejściu boy pomógł wsiąść bagaż a stewardessa zaaplikowała mydełko by umyć dłonie, ludzie w smokingach wydawali się podejrzani jak dla mnie, ale ok. Podchodzimy do recepcji, a oni do nas że parę tysięcy za bilet poproszą !!!!! Za nami słyszę, że podnoszą trap, kończy się więc odprawa i statek odpływa. Krótka wymiana zdań, że to nie ten statek (ten wycieczkowiec opływa wybrzeże Norwegii :) ) i że nasza łajba (przy nim to “kuterek” lub “tratwa” :p) stoi tam za płotem obok. Szybkie wyrwanie z dłoni boya bagażu i chodu na ląd nim nas zamkną. Uff udało się…
w ostatniej chwili, tyle że trzeba było biegiem do “kuterka” bo też już ruszał. A że Łukasz wszędzie się odnajdzie tylko nigdy normalnie nie wejdzie i nie zejdzie ze statku (bo się gubi najnormalniej) – więc wylądowaliśmy na poziomie aut i ciężarówek, ale płyniemy.
Podchodzimy do załogi z pytaniem o bilet – na dzień dobry słyszymy “Polaki” – tu cena wydaje się normalna = 86 NOK za osobę – jest dobrze.
Za oknem żegnamy Bodø.
Przed nami 3-4 godz. rejs (w zależności od warunków). Współtowarzyszka od razu zalicza chorobę morską i horyzontalnie leży na siedzeniach próbując zasnąć. Wkoło rozbawione dzieciaki (o rumianych buźkach) a to grają w berka, to w chowanego czy grają w “stein – papir – saks” (kamień-papier-nożyczki).
Za oknem co chwilę wyłania sie jakaś mini wyspa.
Po drodze uświadamiam sobie że płyniemy do Moskenes a celem naszym jest hostel w miasteczku o krótkiej i uroczej nazwie Å i Lofoten.
Na mapie niby niedaleko ale ćmok nastał i bagaż ciężki. Próbujemy się więc dodzwonić do właścicielki. Gdy się to udaje informujemy ją że będziemy o 18:30 w porcie. Autobus pojechał o 17-tej a kolejny jest o 23-ej (takie są realia na dalekiej północy). Pani odpowiada, że do 23-ej pracownik nie może czekać, i że musimy pieszo iść kilka kilometrów. Zmęczeni prosimy by ktoś wyjechał po nas – pani jest nieprzejednana. W akcie rozpaczy rzucamy hasło (chyba najgłupsze co nam wtedy na szybko przyszło do głowy :) ) – “ok przyjdziemy, ale Łukasz się boi tuneli ” ?!?! :)
Zapada długa cisza i wyczuwalne jest zaskoczenie u Pani i konsternacja – czemu się nie dziwię. Znacie kogoś kto sie boi tuneli? Ja nie.
W odpowiedzi słyszymy: “Ale tu nie ma tuneli?”, a po chwili “OK podeśle pracownika”. Po raz kolejny udało się.
Ok 18:30 dobijamy do portu w Moskenes, na brzegu czeka już na nas stary granatowy volkswagen. Przed nim człowiek o wyglądzie 50-ciolatka, z szerokim uśmiechem o niepełnym uzębieniu, ubrany w bluzę polarowa w kratę (mimo że było chłodno). Nie wiem jak z rzeszy ludzi nas bezbłędnie rozpoznał (widocznie musieliśmy wyglądać strasznie). Szybko ładujemy się na pakę. Podczas jazdy kierowca przedstawia się jako Janek z Czech i krótko opowiada, że pracuje przy suszeniu ryb i pomaga jednocześnie w prowadzeniu hostelu doglądając budynku.
Ja oczywiście dociekam jak sprawa z zorzą wygląda. Janek na to: “zorza – phi, wczoraj była, przedwczoraj też, a trzy dni temu to tak zielono było, że go to wkurzało bo spać nie mógł”. I że ogólnie to ma zorzy dość i bokiem mu ona wychodzi. Myślę sobie”bosko – zobaczę ją” (jak się okaże niestety nie było mi to dane).
Po 10 min jesteśmy na miejscu – szybki meldunek i zonk. Nie zapłacimy kartą bo terminal coś nie łączy z siecią – pytam o bankomat, najbliższy w Leknes (25-30 km stąd). No to problem, ale dla Janka taki problem to nie problem – “ja wam pożyczę pieniądze – jutro mi oddacie” mówi. Już mieliśmy się na to zgodzić (nie ma wyjścia), gdy coś mnie tknęło i poprosiłem Janka by mimo wszystko spróbować kartą – próbujemy i…. działa :) fantastycznie – nocleg zapłacony. Po dokonaniu płatności i informacji, że jak czas nam się skończy to zostawiamy klucz w drzwiach i po prostu wyjeżdżamy, Janek żegna się z nami serdecznie. Pozostajemy my i para Hiszpanów, która poznała się w trasie podczas zwiedzania Skandynawii (oni po godzinie doszli piechotą). Pora późna, dużo wrażeń – szybka kąpiel i spać.Rano znajdzie się coś do jedzenia i w ogóle zobaczymy gdzie jesteśmy.
Porankiem (ok 9-10 robiło sie widno) oczom naszym ukazał się taki oto widok z okna pokoju.
Bajkowo – chatka na palach pod wami morze – nie dziwota że zastygłem wpatrzony siedząc na parapecie.
Czas wyjść z domku, wszak dzień o tej porze roku jest krótki.
Z drugiej strony powitał nas taki widok.
Obok budynku mieszkalnego znajdował się “zakład pracy” Janka czyli suszarnia dorsza.
Miesiącami schnie rybka, która jest lokalnym produktem dostępnym tylko w tym rejonie Świata. Zapach jak się domyślacie jest specyficzny, a woń rybia intensywna.
Widok wiszących martwych rybek jest imponujący i klimatyczny.
Jak się później okazało był to nasz punkt orientacyjny, bo gdziekolwiek nie wyszliście ścieżka na wzniesienia pobliskie to woń rybia zaprowadzała was do noclegu. Wieczorem i po nocnym spacerze dosłownie wracało się na tzw. “węch”.
Nie tracąc czasu udaliśmy się na spacer po okolicy, dodam że pogoda nie była taka straszna i podobnie jak w górach co chwile się zmieniała. Å i Lofoten jest malowniczo położona na samym końcu archipelagu Lofotów.
No to w drogę dalej, do kolejnej miejscowości.
Po jednej stronie towarzyszy nam morze a po drugiej góry – czy można chcieć więcej?
Co jakiś czas wyłaniały się chatki.
Lofoty sa przepiękne, polecam każdemu chociaż wiem, że ja je króciutko “liznąłem”. Wiem jedno – na pewno tu wrócę, kto wie może niebawem np z rowerowa wyprawą letnią. Co ciekawe w Norwegii można wszędzie chodzić i korzystać z dobrodziejstw przyrody, oczywiście nie niszcząc jej i pozostawiając po sobie w takim stanie jak sie ja zastało.
Do pełni szczęścia brakowało lepszej aury i oto wyszło słońce…
Nie pierwszy raz, bo jak wspominałem co chwile pogoda się zmieniała, ze śnieżnej w słoneczną. Ogólnie było przyjemnie termicznie.
Za plecami została nasza osada,
a przed nami kolejna – Sørvågen.
Tu mieliśmy kilkuminutową śnieżycę.
Tu też ścieżką poszliśmy nieco wyżej obok jeziorka.
A po chwili znów się prze pogodziło i okolica nabrała przyjemnych barw.
Jesienna roślinność.
Uwielbiam góry – czasem myślę co jest piękniejsze – góry czy wybrzeże? Tak czy inaczej Lofoty są przepiękne i kapitalnie tam odpocząłem i wyciszyłem się obcując z przyrodą. Takimi widokami można się delektować.
W górach w Skandynawii często i gęsto napotkamy na chatki i wiaty (z tarasami widokowymi :) ) gdzie możemy się schronić.
Na górze ukazał się oczom naszym widok na morze,
i na miejscowość pod szczytem.
Szkoda, że o tej porze roku dzień jest taki krótki bo o godz. 14-15 już słonko chowało się i trzeba było schodzić – tak poszedłbym dalej.
Krótkie rozeznanie stromego szczytu – jakby tu zejść na skróty w dół :)
No i po chwili Łukasz znalazł zejście niestandardowe (w większości potokiem wśród krzaczorów). Jak będziesz leciał człowieku lub się poślizgniesz to zatrzymają one ciebie i zębów nie wybijesz :) – widok już z dołu, nowego szlaku pieszego.
Na dole zaopatrzyliśmy się na kolacje w lokalnym (najbliższym nam sklepie) po czym na “węch” wróciliśmy do chatki.
Wieczorem mieliśmy przygodę – zachciało nam się bowiem rybkę usmażyć. Zapomnieliśmy tylko (i oczywiście nie zauważyliśmy licznych napisów w całym domku) o tym, że Janek ostrzegał nas by włączać okap, nie zamykać podczas pichcenia drzwi do kuchni i uchylać okno jak się gotuje – bo jest alarm. Zwyczajnie domek jest drewniany i łatwopalny. Nie zastosowaliśmy się do ostrzeżeń – efekt w 3 minuty była policja straż i reszta służb która dogłębnie sprawdziła chatkę – ups…
Zapewniam pojawiają się szybko. Głupio się zrobiło, zawinęliśmy rybkę do michy i chodu do pokoju udając Greka. :) Panowie sprawdzili teren, Janek który się pojawił podpisał papierki i wszyscy z uśmiechem (i ulgą zapewne) rozjechali się.
W nocy długo nie mogłem zasnąć, siedząc na parapecie delektowałem się ciszą i szumem morza. Szkoda było wyjeżdżać. Ja wiem krótki to pobyt, ale z założenia miał być to jak zawsze rekonesans, a po drugie jak się na spontona robi wyjazd do Skandynawii bez odpowiednich zapasów pieniężnych to nie poszalejecie, trzy i praca powoli wzywała – a tydzień mija szybko w takich miejscach jak Norwegia. Dziś wiem że na bank niebawem tam zajrzę, bo ciągnie człowieka.
Niemniej o 6 rano kolejnego dnia autobusem podjechaliśmy do Moskenes za 10 NOK gdzie czekała nasza łajba powrotna do Bodø. Tym razem prawie na pusto. Nieliczni pasażerowie dosypiali poranek, monitory pokazywały aktualna pozycję statków. Tylko ja wpatrzony w brzask, nie mogąc usnąć, tęskniłem już za Lofotami i wypatrywałem chociażby smużki zorzy, której po raz kolejny nie było m dane ujrzeć. Do zorzy trzeba mieć dużo pokory i cierpliwości, albo szczęścia.
O świcie dobijaliśmy do Bodø.
Oczywiście gubiąc się, wyszliśmy garażem – taka nowa świecka tradycja.
Statek załadowawszy towary i pasażerów znów odpłynął na Lofoty.
Mając trochę wolnego czasu postanowiłem wspiąć się na lokalną górkę by popatrzeć po raz ostatni na miasto.
Jeziorko było jeszcze zamarznięte.
Już prawie na szczycie wzgórza.
Jeszcze tylko tradycyjne “bęc” – kto mnie zna wie że wszystko pokonam na swój sposób a wykrochmalę się na płaskim :)
I widok na miasto i okolicę.
Na górze jest ławeczka, więc przysiadłem i na koniec wyprawy za jej sukces łyk lokalnego Toborga (bodajże) – troszkę jak żulik :)
A w oddali startował Norwegian.
Podróż miała się ku końcowi, wszystko co zaplanowane udało się zrealizować, wieczorem ładujemy się do pociągu i przez cała noc jedziemy do Trondheim.
Nad miastem jak zwykle piecze dzierży Król Olaf :)
Poranny spacer w Trondheim – jest chwilka, można się przespacerować i rozprostować kości.
Ja skądś znam te miejsca – oj było się, fajnie wrócić tu ponownie…
Obowiązkowo Katedra z przylegającym parkiem i cmentarzem.
Obok znajduje się muzeum sztuki.
Wiedziałem że ktoś doprawia mi rogi. :p
A teraz zdjęcie z kategorii “artystyczne” – rankiem po niedospanej nocy wyglądam ni mniej ni więcej tylko tak. Ale ten napój – boski nektar – równie drogi co dobry, uwielbiam jednak go i śmiało powiem że jestem od niego uzależniony, co widać :)
Ostatni akord pobytu w Norwegii to transfer na lotnisko i w południe ulubiony Airbus A320 różowy :) wzbija się w locie do Gdańska.
Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na Skandynawię – pod nami Góry Skandynawskie.
Latanie, ktoś kto je wymyślił jest wielki – bujamy w obłokach :)
i pod nami Gdańsk…
…koniec podróży.
Do następnego razu.
statki, samoloty i jesienne Lofoty – cz.2: samoloty
Kolejnym etapem podróży było miasto Bodø znajdujące się za kołem polarnym. By tam dotrzeć zdecydowałem o podróży kolejami norweskimi. Trasa składa się z dwóch odcinków. Pierwszy pokonamy w nocy by nad ranem zameldować się w Trondheim.
Podczas jazdy do Trondheim pożywiałem się nabiałem :)
W Trondheim niespełna trzy kwadranse i jedziemy już polarnym ekspresem po Nordlandsbanen (najdalej na północ położonej linii kolejowej). Przepiękna trasa wiedzie przez ponad 350 mostów i ponad 150 tuneli. Dodam że podróż niezelektryfikowaną trasą długości ponad 700 km trwa pół dnia (niewiele ponad 9 h).
W miarę jak oddalaliśmy się od Trondheim jadąc w głąb Gór Skandynawskich zaczął pojawiać się śnieg.
Co jakiś czas mijaliśmy stacyjki mijankowe.
Az wreszcie minęliśmy magiczny równoleżnik 66°33’39″N stanowiący granicę koła podbiegunowego.
Krajobraz mimo aury zachwycał.
Wieczorem dobrnęliśmy do Bodø. Jest to o tyle fajne miasto że hostel (w zasadzie schronisko młodzieżowe) znajduje się na piętrze dworca kolejowego – więc nie trzeba taszczyć tobołków po mieście. Windą na pierwsze piętro i już człowiek ma kąt. :) Po krótkiej aklimatyzacji wieczorny spacerek do portu.
Uwielbiam to przesiadywanie nad fiordem i wsłuchiwanie się w szum morza, które kapitalnie wycisza. Pierwotnie miałem nadzieję zobaczyć zorzę. Nie udało się jej jednak zobaczyć, ale znalazłem… pancerzyk po stworku. :)
Wieczór przedłużył się i ograniczył do przesiedzenia nad brzegiem Morza Norweskiego.
Rankiem z okna hostelu rozpościerał się widok na stację.
W planach jednak miałem odwiedzenie Narodowego Norweskiego Muzeum Lotnictwa (Luftfartsmuseum).
Muzeum znajduje się koło lotniska cywilnego, a w swoich zbiorach ma takie rarytasy jak np. amerykański samolot rozpoznawczy Lockheed U-2 (samoloty te wykonywały loty szpiegowskie z Bodø nad terytorium ZSRR), myśliwiec Supermarine Spitfire czy wreszcie Junkersy (zarówno ten wojskowy Ju-88 czy cywilny Ju-52 – jedyny zachowany).
Zwiedzanie rozpocząłem od wież kontroli lotów.
Widok z wieży na miasto był bardzo fajny.
A to już eksponaty wewnątrz muzeum:
W części cywilnej można było poczuć się jak obsługa na lotnisku,
bądź poczuć sie jak konstruktor – podziwiając różne wehikuły,
czy pobawić się licznymi symulacjami.
Muzeum to świetna lekcja historii w większości tej smutnej dotyczącej II wojny światowej.
Ja również znalazłem się na celowniku. :)
A oto kokpit wspomnianego już Junkersa- Ju-52.
Do wielu eksponatów można było swobodnie zaglądać (i poszperać :) ).
Nie zabrakło oczywiście amerykańskich F- ów.
Były też działa, pociski, karabiny,
radary i stacje łączności,
a dla laików (takich jak ja :) ) wyjaśniano na przykładzie doświadczeń zagadnienia fizyczne dotyczące latania.
A wkoło kolejne maszyny namacalnie obecne.
Na zdawałoby się małym obszarze jakie stanowi muzeum zebrano tyle eksponatów że nie sposób wszystkich pokazać i zliczyć. Nie dziwota że kilka godzin zleciało nie wiadomo kiedy. Niemniej muzeum warte jest odwiedzenia i na pewno do powtórzenia w moim wykonaniu. Czas jednak naglił bo już czekał cel podróży czyli rejs do norweskiego “raju” tj. na wyspy Lofoty. Wyspy te nawet pod koniec listopada miały swój urok ale o tym w trzeciej części wyprawy… :)