Spitsbergen – miejsce jedyne w swym rodzaju na Świecie
To miał być zwykły majowy wyjazd, a nie przypuszczałem, że okaże się tak bardzo udany. Na wyprawę wybrałem się w towarzystwie znajomej dziennikarki Dziennika Łódzkiego – Matyldy (Jej relacja z wyprawy ukazała się w piątkowym wydaniu dziennika).
Zapraszam więc na relację z wyprawy – z Krainy Muminków i niedźwiedzi, gdzie o tej porze słońce nie zachodzi.
Dzień 1 – niedziela 18.05.14
Sam wyjazd z Łodzi (pomijając problemy rodzinne, które sprawiły, że nie doleciałem do Bergen) o dziwo w moim przypadku przebiegł bez komplikacji i pośpiechu ?!?!?!
W niedzielne popołudnie stawiłem się na odprawie lotu z Łodzi do Oslo, i choć nie byłem szczęśliwy z opcji Ryanair – nie bym coś miał do firmy Michaela O`Leary, ale nie leżą mi twarde lądowania pilotów za wszelką cenę oraz maszyny typu Boeing 737 8AS (ciasno) jak i wnerwiające loterie i melodyjki – ale było to jedyne sensowne rozwiązanie (i stosunkowo szybkie) by się wydostać do Skandynawii.
Co ciekawe tylko w Łodzi mieli masę pytań co do sprzętu foto jaki zabrałem ze sobą i bacznie go oglądali – później nie było problemów.
podróż rozpoczęta….
Opuszczamy kraj – pod nami Mierzeja Helska
Planowo i bez większych problemów docieramy na lotnisko Oslo-Rygge (oczywiście pilot twardo posadził maszynę).
Z lotniska krótka przejażdżka autobusem darmowym kolei NSB na stację i zsynchronizowany przejazd pociągiem NSB do stolicy. Koleje nijak się mają do naszej “rzeczywistości” o czym przekonam się boleśnie przy okazji powrotu…
Kolejna ciekawostka – było po święcie narodowym w Norwegii (17.05 obchodzili 200-tną rocznicę uchwalenia konstytucji) i pociąg był pełen podróżnych. Konduktorka bez wahania zaproponowała przejście do przedziału komfort – normalnie płatny ekstra 90 NOK, my w cenie normalnego biletu przejechaliśmy za nie tyle zgodą co namową konduktorki.
Nie wiem czy to kwestia szczęścia ale Oslo wita ciepła i przepiękna pogodą (za każdym razem jak tam jestem) – w przeciwieństwie do chłodnej Łodzi tego dnia.
Karl Johans Gate – główna ulica Oslo o zmierzchu.
Jeszcze tego samego wieczoru przespacerowaliśmy się po mieście korzystając z pogody.
Park Spikersuppa – bajeczne miejsce w centrum – zimą zamienione na darmowe lodowisko
Chociaż było po 23-ej szkoda było wracać do hostelu, no ale jutro czekał Spitsbergen…
Jeszcze tylko chwilka na ławeczce przed hostelem i spać…
Nie ma co przesadzać za miesiąc znów tu będę – wracam do Oslo jak do siebie.
Dzień 2 – poniedziałek 19.05.14
Sen był krótki – przed 6 pobudka i bez zbędnych ceremonii na dworzec Oslo S by koleją dojechać na lotnisko Oslo-Gardermoen (leżące na północ od miasta). Podróż na same lotnisko nie trwa więcej niż ok 30 min. . Jeszcze tylko odprawa i poza kontynent. Gardermoen jest dużym terminalem (a dodatkowo jest w rozbudowie) . Poszukując GATE 58D napotykamy problem przejść przez korytarze w “jedną stronę” – by dostać się na Sitsbergen przechodzi się przez odprawę paszportową. Dobrze, że zawsze zachowawczo przy rezerwacjach podaje paszport. Napotkany pracownik lotniska na mój widok – pasażer ubrany w spodnie narciarskie, w polarze, w swetrze z owcy islandzkiej z bagażem podręcznym=kosmita przy plus 25 stopniach :) – krótko rzuca “Spitsbergen tam” pokazując palcem…
Ostatnie zdjęcie “kontynentalnej” Norwegii za chwilę Boeingiem 737-800 polecimy w 3 godz. rejs na północ.
Podczas lotu w magazynie pokładowym mnóstwo jest informacji o celu podróży. Można tam przeczytać m.in. taka informację, która działa na wyobraźnię. :)
Pierwszy rzut oka podczas lądowania na wyspę – niestety frekwencja była rzędu 75-90% więc nie było miejsc przy oknie.
Terminal Longyear – przyzwoity i bardzo praktyczny. Jak wszystko w Norwegii – ma służyć nie wyglądać.
God dag Svalbald
Niesamowite jest to, że gdy na standardowych lotniskach przeganiają cię do terminala – tu wychodzisz z samolotu i jak dzieciak biegasz po płycie i cykasz zdjęcia. Do tego wysiada pilot z kokpitu odpala fajkę, gaworzy sobie i wraca ponownie by odlecieć do Oslo. Zachowuje się przy tym jakby po prostu wyskoczył z biura na kawę. Niesamowite koniec świata, a on podchodzi do tematu ot tak – ot taka “krańcówka”. :)
Przed terminalem wita mnie charakterystyczny znak, który pokazuje kto tu jest królem wyspy, oraz drogowskaz by uświadomić sobie w jakim się jest położeniu.
Pogoda była bardzo przyjemna – mróz nawet jeśli był to max -2 st. .
Do stolicy – Longyearbyen jest raptem 3,5 km więc zamiast jak miastowy wygodnie jechać autobusem, obierana zostaje opcja pieszo – no przecież nikt nas nie goni, a widoki przednie. Dodatkowo w kieszeni zostaje 60 NOK = 30 zł.
Bajka. Maksymalnie po 500 m zatrzymuje się auto – miejscowa bardzo miła Pani chce powieść – jej zdaniem “po co się męczyć” ? – grzecznie rezygnujemy z pomocy i swoim tempem pokonujemy dystans. Chwilę potem wypada nam mapa z plecaka. Jadący autem Pan najpierw zatrzymuje się by ją zabrać z drogi, a później podjeżdża do nas i z uśmiechem nam ją oddaje. Pierwsza myśl – co za przyjaźni ludzie.
Nad naszymi głowami startują/lądują metalowe “ptaki”, które rozwożą różne rzeczy-ludzi (????) przywiezione z kontynentu.
Pojawiają się też pierwsze skrzydlate stworzenia.
Po prawej kopalnia i jej linia przesyłowa.
Po przeciwnej fiord i chyba port – szeroko pojmowany. :)
Tak dla przypomnienia – znak – człowieku nie zapominaj kto tu rządzi.
Tabliczka pod znakiem nie pozostawia złudzeń – Gjelder hele Svalbald = dotyczy całego Svalbaldu.
Przed nami “metropolia”. :) Na powitanie komin elektrociepłowni…
Tablica nie pozostawia złudzeń – cel osiągnięty…
Miasto osiągnięte, ale okazało się, że hostel leży jeszcze kolejne ok. 3,5 km dalej – na końcu osady – dlatego najtańszy. :) Skręcamy więc w ulicę osiedlową. :)
Tyczki przy drodze – praktyczna rzecz. Domyślam się, że podobnie jak w Tromsø służą jako sygnalizatory zimą jak zasypie i mówią “tu jest szlak” – bo musicie wiedzieć, że Norwedzy są praktyczni więc zamiast odgarniać śnieg po prostu go ubijają. Jakie proste – a u nas? Głupiego robota…
Tu nawet rowery maja opony z kolcami by jeździć po śniegu.
A jak się zmęczysz turysto lub tubylcu – przystanek autobusowy służy. Oczywiście na podwyższeniu byś z zaspy był widoczny. :)
Autobus jeździ na trasie lotnisko-wszystkie możliwe zakamarki osady :) dość często – to tak na marginesie. Oczywiście z racji realiów jest jedna linia pętelkowa :)
Spacer czujemy w kościach – no jakby nie było taszczymy klamoty – sam mój sprzęt foto dobre ponad 5 kg waży. Widoki jednak rekompensują trud.
Hostel jak wspomniałem na końcu osady – dalej już tylko lodowiec i dzicz.
Pracująca na recepcji Finka wita nas z uśmiechem i krótko nakreśla strukturę demograficzną miasteczka. Wszyscy są tu na trochę-chwilę, rok-dwa, na kontraktach.
Brak rdzennych mieszkańców takich z dziada-pradziada. Ludzie z reguły dobrze wykształceni, którzy nie są tu z przypadku i wiedzą po co przyjechali w te okolice.
Ot taka Kraina Muminków…
Wszystko na wyspie jest “niedźwiedziowe” nawet szyld WC w hostelu (zdjęcie po prawej) – a wewnątrz na ścianach takie rysunki (zdjęcie lewe). :)
Generalnie w cenie mamy nocleg, śniadanie (szwedzki stół) i nieograniczony dostęp do kuchni (w pełni wyposażona). Jest oczywiście – co widziałem na Islandii – szafka gdzie można zostawić rzeczy i prowiant dla innych jeżeli nie potrzebujesz już – po co wyrzucać jak komuś się przyda.
W hostelowej kuchni na ścianach wisiały mapy powiedzmy poglądowe okolicy – my mieszkamy tam gdzie jest Gruve 4 o ile się nie mylę 3 dom po lewo idąc do lodowca :)
A takie były widoki z okien hostelu…
Chciał czy nie trzeba było wrócić się 3 km do szeroko pojmowanego centrum bo tam był jedyny sklep, wiec po krótkim odpoczynku zwlekliśmy się i w drogę.
Po drodze śnieg zaczął prószyć, a na wysokości przedszkola ujrzeliśmy na drodze rowerowej twórczość miejscowych krasnali. Przepraszam skojarzenie jest jedno – autostopowiczu na Spitsbergenie tak skończysz łapiąc stopa. :)
Po zrobieniu zakupów rozdzielamy się. Współpodróżniczka będąc pierwszy raz w takiej rzeczywistości idzie zwiedzać miasteczko. Ja troszkę zmęczony z zakupami wracam do hostelu – to jest miejsce gdzie 24 h jest widno-przypominam. Wychodzę wiec z założenia, że nie ważne czy człowieku wyjdziesz o 6,12,15 czy 23 i tak masz dzienne światło. Wszak pierwszy raz doświadczyłem dnia polarnego będąc w Bødo w maju 2011 r. .
Będąc w hostelu biorę kąpiel, odpoczywam a podczas posiłku napotykam prawdziwą podróżniczkę – słuchajcie starsza Pani (wiek 60-70 lat bez kozery) Pani pochodzi z Australii i przyjechała sobie na tydzień !!!! Właśnie wróciła ze wspinaczki na lodowiec. Co ciekawe będąc wcześniej w Bødo spotkałem dziadka na rowerze z Nowej Zelandii !!!! Sympatyczny brodacz wówczas zmierzał też na Spitsbergen i pamiętam jak dziś że oprócz roweru charakteryzował go harpun w plecaku. :) Namawiał mnie wtedy usilnie na wspólną podróż na Spitsbergen. Musiałem odmówić z braku pieniędzy i czasu – a tu proszę po latach też tu jestem.
Widać ludzie z Antypodów na starość ciągną na północ globu.
Dzień 3 – wtorek 20.05.14
Decydujemy się wyjść poza miasto w kierunku lodowca – oczywiście w granicach rozsądku – nie mamy broni i odpowiedniego ekwipunku – no samobójcy.
Znajoma koniecznie chce zobaczyć niedźwiedzia – ja zachowawczo, czytałem, że niedźwiedzie bywają równie szybkie co niebezpieczne. Nie jestem samobójcą – jest jeszcze parę miejsc na Świecie do zobaczenia. Ruszamy…
Widok na miasto poniżej.
Po drodze napotykamy obozowisko z prawdziwego zdarzenia. Wow !!!! Dociera do mnie, że nie są to żarty. Broń na wyposażeniu gotowa do strzału, sanie transportowe, tyczki sygnalizacyjne na wypadek wizyty niespodziewanego gościa. Czad – kiedyś chce podobnie przeżyć taka wyprawę – i szacun, że w takim śniegu pod namiotem… wow, wow…
Nieco dalej natykamy się na tropy – niedźwiedź lub coś innego?
Wcześniej drobne ślady lisa plus żółty świeży śnieg :) – byli tu niedawno, zapach intensywny i świeże tropy – niesamowite. W myślach podniecam się jak dziecko na myśl o słodyczach czy zabawce. Gdzieś po głowie mknie 1000 myśli – z Nikonem przy oku obiektywem tele lustruję teren – on gdzieś jest – gdzieś blisko i ta świadomość, że jesteś potencjalnym jego posiłkiem… Troszkę serce kołacze…
Mati prosi “patrz czy za mną go nie ma…” – uczucie nie do opisania. Może nie strach i psychoza ale rozważnie i bacznie obserwujesz – oczy dookoła głowy, bo jak dostrzeżesz go, to w nogi nim on Ciebie zobaczy.
Kurcze obudził się we mnie wtedy instynkt tropiciela. Przez całe dzieciństwo czytałem Alfreda Szklarskiego – o przygodach Tomka Wilmowskiego i Smugi – marzyłem o takich przygodach, czytałem Arkadego Fiedlera, oglądałem Tonego Halika gdzie z Elą Dzikowską odkrywał Świat-wychowałem się na magazynie Poznaj Świat.
Teraz już wiem – muszę do końca mojego życia wybrać się w podróż dookoła Świata – psychicznie się do tego przygotowuję. I jak śpiewał Rysiek Riedel z Dżemem – “Któregoś dnia rzucę to wszystko…”
Człowiek i przyroda (nieokiełznana, nieprzekupna, niezdobyta) – dopiero w takich warunkach uświadamiasz sobie co tak naprawdę w życiu się liczy. Jeżeli nie jesteś głupcem – czujesz respekt i szacunek do Świata. Podobno tylko głupcy się nie boją….
i jest cudownie ty i cisza plus natura….
skazany sam na siebie
Nie przewidziałem jednego – od światła i śniegu można dostać ślepoty – już po 30 min. ledwo na oczy patrzyłem. Później jakoś powoli osłaniając wzrok – przyzwyczaiłem się. Teraz wiem dlaczego przyjaciel ze studiów, który bywa na badaniach w polskiej stacji badawczej ma czasem na zdjęciach nietęgą minę.
Po drodze wypatrzyłem obiektywem tele dwie dziewczyny – po szuflach i karabinach wnioskuje, że szły na jakieś pomiary-nie na zabawę. Wychodzisz poza miasto – żartów nie ma a kozakowanie zostaw w domu. Po prostu bierz karabin…
Spitsbergen w pełnej krasie.
Pośród monotonii śnieżnej natrafiliśmy na farmę psią – Mati była zdziwiona lecz ja pamiętam z wyprawy na psie zaprzęgi, że są tak trzymane psiaki i to dla nich radocha. Na nasz widok zachowywały się spokojnie. Gdy zaczynały szczekać domyslałem się że północny wiatr zdradza że w pobliżu czai się zagrożenie – psy przecież to czują.
W spojrzeniu widać że jest przywódcą stada – dumnie się prezentuje.
Przy kojcach sanie gotowe do podróży – nieco inne i uboższe, niż te którymi jeździłem na kontynencie w Trømso – zeszłej zimy.
I tu zakończyliśmy wypad – dalej już tylko lodowiec i naprawdę dzicz = skazani sami na siebie. Dalej pójdę w styczniu z miejscowym przewodnikiem bądź na skuterach czy w psim zaprzęgu – już sobie postanowiłem.
A na koniec wypadu przy hostelu pozjeżdżaliśmy na dupce jak dzieci – z górki na pazurki… :) jak zdobędę od współtowarzyszki zdjęcia plus film to wrzucę.
Wracamy do hostelu, krótki posiłek, odpoczynek i co dalej? Idziemy – dzień trwa w najlepsze, a słońce na horyzoncie. Schodzimy wiec do miasta na zakupy,po pamiątki, na pocztę – szkoda czasu.
W mieście życie toczy się swoim rytmem, mieszkańcy np. spacerują z dziećmi jak na zdjęciu, krasnale w przedszkolu na powietrzu babrają się w śniegu – pełne radości, inne jeżdżą na rowerach czy po prostu biegają.
Idąc zauważamy w zasadzie 3 pasy:
pierwszy stanowi szeroki chodnik który jest połowicznie drogą rowerową (!!!!). Kurcze w Polsce w wielu miasteczkach jej nie ma, a na Spitsbergenie są.
drugi to oczywiście droga asfaltowa – ale spokojnie ruch jest niewielki – można droga chodzić, policji nie widać – nawet nie wiem, ale posterunek jakiś musi być, nie namierzyliśmy go.
trzeci to właśnie na zdjęciu szlak skuterowy.
Oczywiście przy przecinaniu się szlaku z drogą – skutery mają pierwszeństwo :)
Jakby kto pytał – główna ulica w centrum – przy niej jest mini market, poczta, dwa puby, hotele i mini centrum handlowe – gdzie nawet na końcu Świata wszystko kupicie.
Ale pamiętaj ! – zakaz wchodzenia z bronią, czy to do sklepu, poczty, szpitala, banku czy do kościoła. Wszędzie masz sejf na broń – deponujesz i wchodzisz.
Będąc w markecie natknąłem się na apel zrozpaczonej właścicielki:
Ludziska jeżeli którykolwiek z Was był 28 marca między Horodden i Barendsburgiem i znalazł lewą rękawiczkę ze skóry foczej – dajcie znać.
a może ktoś chce mieszkanko na Spitsbergenie? :)
praca też jest :)
Lompen -galeria handlowa – szeroko pojmowana :) za nią pub.
Po zakupie souvenirów i wysłaniu kartek z poczty “późnym popołudniem” udajemy się na przechadzkę w trzecim (możliwym) kierunku – po lotnisku i lodowcu pozostaje tylko drogą wzdłuż Adventfjorden w kierunku na Tredalshytta – jeżeli wam coś to powie. :)
Po drodze – przy fiordzie – znów wkoło widać ptactwo,
…ktoś w oddali wiezie drewno i prowiant…
mijamy też ujęcie wody dla miasteczka.
Okolica ma swój urok :) – mnie zaintrygowały te anteny w oddali.
Pogoda szybko się zmienia, a mroźny wiatr zniechęca nas po jakim czasie więc wracamy do centrum miasta, gdzie w pubie ogrzewamy sięe przy ciepłej herbacie.
I mamy wieczór – znów słońce,ogrzani wychodzimy w miasto :) – szkoda czasu.
Dla spragnionych kultury – dom sztuki.
Ten długi budynek to uniwersytet – swoją drogą gdzie mieszkają studenci?
W budynku też jest informacja turystyczna oraz muzeum polarne.
Jest ok 21-ej, idziemy do miejscowego kościoła nie mogąc nadziwić się górującym słońcem, które pięknie oświetla okolicę.
Oczywiście musiałem poeksperymentować ze sprzętem foto-były i takie ujęcia…
Nieopodal kościoła znajduje się zegar słoneczny – cudny wynalazek. Pamiętaj jednak, że czas jest zimowy na nim więc dodaj godzinkę. No i działa gdy jest dzień polarny – z wiadomych względów :)
…a przed nami kościół.
Kościół – w skrócie:
na dole zostawiasz okrycie, obuwie zamieniasz na laczki, broń do sejfu, góra to izba podzielona na dwie części.
Zdjęcie robię sprzed ołtarza i tu śpiewamy psalmy i się modlimy – w głębi – kanapy i stoły, półka z prasą i książkami = miejsce spotkań.
Chcesz poczytać, porozmawiać z mieszkańcami, sąsiadem – przychodzisz, gaworzycie sobie przy kawie czy herbacie i ciastku. Jest też kąt z pamiątkami.
Całość otwarta całodobowo !!! Jak nie ma obsługi to turysto obsłuż się sam, a do skarbonki wrzuć stosowna opłatę za pamiątkę, książkę, płytę czy kawę.
Wyżej jeszcze pastor mieszka – więc człowieku uszanuj, że jesteś po 22-ej i on może spać.
W kwestii pastora – patrząc na aktualne zdjęcie z bierzmowania – musi być to fascynująca i ciekawa persona. :)
I ostatnia wstawka w kwestiach wiary – na Spitsbergenie nie chowają ludzi bo nie ma cmentarza !!!! Jedyny został zamknięty z przyczyn epidemiologicznych. Po prostu w tym klimacie ciała się nie rozkładają.
Pomyślałem czym więc się tu pastor zajmuje? – tylko chrzci ludzi?
Odpowiedź znalazłem przy stoisku z pamiątkami gdzie leżą jego płyty z nagranymi piosenkami. :)
I jeszcze jedno w kwestiach dobrego zachowania – czy wchodzicie do muzeum, galerii, kościoła a nawet hotelu-hostelu, ściągamy buty. Praktyczne – nie wnosisz błota – więc albo masz swoje obuwie zastępcze albo w przebieralni masz dostępne darmowe solidne laczki. Miejscowi po prostu biegają w skarpetkach – co i mi się podobało i to praktykowałem.
Ach i w kościele widzieliśmy jedynego niedźwiedzia :) wypchanego…
Wychodzę przed kościół ok 23-ej a tam – dzień :)
słońce tylko chwilowo chowa się za obłokami.
Dochodzi północ decydujemy się zejść do miasta i w pubie napić się lokalnego piwa wznosząc toast za udany wyjazd.
Ceny zadziwiły mnie – spodziewałem się powalających stawek, a tu piwo za ok 30-35 NOK (ok. 15-18 zł) – da się przeżyć.
SKÅL !!!!!
Po północy – rzut oka jak tam sytuacja za oknem?
Czas wracać – ok 2 powracamy do hostelu na pryczę – jutro wylot do Norwegii więc wypada się zdrzemnąć.
Wiem jedno na pewno jeszcze w ciągu swego życia tu zajrzę na dłużej, a może i zamieszkam? Życie jest nieprzewidywalne.
Dzień 4 – środa 21.05.14
Nic nie trwa wiecznie – szczególnie urlop. To było raptem kilka dni wolnego.
Rano ponownie decydujemy się na spacer na lotnisko, by po raz ostatni nacieszyć oczy widokami i nasycić się północnym powietrzem. Nie powiem doskonale się czułem w tym klimacie – wysokie ciśnienie, przyjemne -4 stopnie, brak nocy w zupełności mi nie przeszkadzał. Nie jest istotne czy kładziesz się o 15,21 czy 5 i tak masz widno – zdążysz zrobić to co zaplanowałeś. Nie musisz gnać i stresować się – tu życie wyznacza słońce.
Po drodze wiatr znad fiordu znów dał się we znaki – mam czyste sumienie, na darmo czapki nie taszczyłem – po raz pierwszy poległem i założyłem wraz z rękawiczkami.
Gdy zbliżaliśmy się do lotniska przekonani, że nic nas już nie zaskoczy – pojawiły się one…
na wyciągnięcie ręki – oczywiście dziko pasące się. Ot taka wisienka na torciku pt. Spitsbergen.
Ostatnie spojrzenie z płyty lotniska – kurcze prawie człowiek się popłakał – to jest piękne miejsce i warto tu zajrzeć.
Cóż – maszyna na kontynent czeka…
…ale jeszcze przed nami dzień w Oslo
Do zobaczenia wyspo – kolejnym razem.
Sennie (z racji zmiany klimatu) i trochę znużeni docieramy do stolicy Norwegii, odnajdujemy znajomych Matyldy (mieszkają w północnej górzystej dzielnicy doskonale znanej miłośnikom skoków narciarskich – Holmenkollen ). Dzięki ich uprzejmości i gościnie (za którą bardzo jestem wdzięczny i dziękuję oraz pozdrawiam) – spędzimy w Oslo kolejne chwile urlopu.
Wieczorem trzymam się jakoś na zorganizowanym przez gospodarzy grillu – alkohol sprawia, że lepiej znoszę zmianę klimatu. Przeskok z -4 na + 20 odbija się na kondycji, czego jestem świadkiem. Siedzimy do późna miło gaworząc.
Dzień 5 – czwartek 22.05.14
Od rana i w Oslo piękna pogoda, ruszamy więc na miasto.
Na wstępie udajemy się do opery, gdzie na jej dachu łapiemy promienie słoneczne jednocześnie korzystając z odrobiny cienia.
Widok z dachu na fiord.
Później rozdzielamy się – znajoma jedzie zobaczyć muzea, a ja będąc tu n-ty raz i znając muzea chcę powłóczyć się po mieście i delektować się życiem codziennym – przesiaduję więc w porcie, spaceruje po parkach, obowiązkowo zaglądam do księgarni i sklepu muzycznego.
Oslo skąpane jest w kwiatach – chodzisz i delektujesz się ich widokiem.
Obok ptaki walczą o przetrwanie – a może o poklask widzów=przechodniów?
Mieszkańcy masowo odpoczywają i korzystają z pięknej pogody – sielanka.
No nie mogłem krasnala nie wrzucić – zdjęcie powala – mały pogromca tulipanów. :)
I tak siedząc i odpoczywając, delektując się słońcem, odurzając zapachem kwiatów i czując bryzę znad portu…
…dociera do mnie że życie jest jak ta bańka mydlana – ulotne i kiedyś pryska jak czar.
Warto więc wyciszyć się i przewartościować. Zarówno w Oslo jak na Spitsbergenie dotarło do mnie, że nie kasa i wyścig szczurów, zawiść a cisza,zdrowie i harmonia, uśmiech oraz życzliwość wobec innych to moje priorytety.
Po południu spotykamy się w centrum i mając wykupiony dobowy bilet komunikacyjny korzystamy ze statku nr 92 który kursuje między wysepkami Oslo – doskonała okazja na popływanie po fiordzie oraz na podziwianie panoramy miasta i poczucie bryzy morskiej.
Miasto z perspektywy wody – kolejno: Ratusz, zamek Akershus z XIII w. oraz Holmenkollen ze skocznią.
Tak – to jest mój kraj. :)
Ruch jak na autostradzie. :) Wszyscy korzystają z możliwości popływania – dla niektórych zapewne to codzienność – do pracy, szkoły, na zakupy.
Mieć taki domek na wyspie i nic więcej….
na kolejnych wyspach wysiadają mieszkańcy…
…wielu spędzało czas na łonie natury…
…inni łowili (obiad ?!?!)…
… a wszystkiemu przyglądały się ptaki.
Po powrocie – mimo spóźnienia czekała na nas niespodzianka.
Znajomi zabrali nas ponownie nad fiord na żagle… było cudnie.
Ach te widoki.
Wracaliśmy ok północy po zmroku – pora żegnać się z Norwegią, jutro powrót do szarej rzeczywistości…
Dzień 6 – piątek 23.05.14
Będąc dokładnym z obowiązku dodam że, tego dnia rano bez większych problemów (nie licząc braku bilonu na bilet kolejowy do automatu. Pieniądze bez problemu zamieniliśmy na stacji paliw obok. Taki problem to nie problem.) ruszamy na lotnisko koleją.
Co ciekawe w pociągu na lotnisko mieliśmy groteskowa sytuację – siadamy, dziwnie cicho w wagonie – ale nic rozmawiamy w najlepsze. Aż tu nagle podchodzi konduktorka i z uroczym uśmiechem przykłada palec do ust dając do zrozumienia byśmy ciszej rozmawiali. Pokazuje przy tym na piktogram na drzwiach a tam napis “wagon ciszy” !!! BOSKO !!!!
Przesiadamy się więc i dalej rozmawiamy sobie, szanując tych co kochają ciszę.
Docieramy na lotnisko Sandefjord-Torp, skąd o wiele przyjemniejszym (przynajmniej dla mnie Wizzem wylecieliśmy do Gdańska.
W Gdańsku jesteśmy planowo o 14-tej i czar pryska…
Co działo się później może pominę – bo to dramat i rozpacz.
W skrócie w jednym zlepku wyrażeń (chronologicznie):
korki, spóźnione MPK, długa kolejka do kasy (niby nowoczesny system PKP jednej kolejki), pani w kasie niekompetentna, nerwowy bieg na peron, spóźniony napchany pociąg, dalsze dzikie obozowanie pociągu w szczerym polu bez podania przyczyny spóźnienia (bez klimy w upale), nerwówka czy w Łowiczu skomunikują pociąg do Łodzi, olewka konduktorów i moja z nimi pyskówka i kłótnia, brak jakichkolwiek punktów na stacji by kupić napoje (a jest 25 stopni w cieniu jak nie lepiej), a na deser zerwana trakcja pod Łowiczem i pokonanie trasy Łowicz – Łódź pociągiem-busem-pociągiem…
Reasumując trasę Gdańsk – Łódź ok 350 km pokonaliśmy w 7h !!!! co daje 50 km/h !!!! (nie liczę z lotniska do domu bo wyszłoby 8,5 h)
Kończąc przyjemniej dodam że Norwegię uwielbiam po prostu, za wszystko co dobre tam i złe.
Nigdzie nie jest idealnie – tam zapewne też nie i byłoby mi tam ciężko, ale marzy mi się tam osiedlić na czas jakiś – marzenia są po to by je spełniać.
Spitsbergen to pokazał dobitnie.
Za trzy tygodnie znów pojawię się w Norwegii
Do zobaczenia !!!!