statki, samoloty i jesienne Lofoty – cz.2: samoloty
Kolejnym etapem podróży było miasto Bodø znajdujące się za kołem polarnym. By tam dotrzeć zdecydowałem o podróży kolejami norweskimi. Trasa składa się z dwóch odcinków. Pierwszy pokonamy w nocy by nad ranem zameldować się w Trondheim.
Podczas jazdy do Trondheim pożywiałem się nabiałem :)
W Trondheim niespełna trzy kwadranse i jedziemy już polarnym ekspresem po Nordlandsbanen (najdalej na północ położonej linii kolejowej). Przepiękna trasa wiedzie przez ponad 350 mostów i ponad 150 tuneli. Dodam że podróż niezelektryfikowaną trasą długości ponad 700 km trwa pół dnia (niewiele ponad 9 h).
W miarę jak oddalaliśmy się od Trondheim jadąc w głąb Gór Skandynawskich zaczął pojawiać się śnieg.
Co jakiś czas mijaliśmy stacyjki mijankowe.
Az wreszcie minęliśmy magiczny równoleżnik 66°33’39″N stanowiący granicę koła podbiegunowego.
Krajobraz mimo aury zachwycał.
Wieczorem dobrnęliśmy do Bodø. Jest to o tyle fajne miasto że hostel (w zasadzie schronisko młodzieżowe) znajduje się na piętrze dworca kolejowego – więc nie trzeba taszczyć tobołków po mieście. Windą na pierwsze piętro i już człowiek ma kąt. :) Po krótkiej aklimatyzacji wieczorny spacerek do portu.
Uwielbiam to przesiadywanie nad fiordem i wsłuchiwanie się w szum morza, które kapitalnie wycisza. Pierwotnie miałem nadzieję zobaczyć zorzę. Nie udało się jej jednak zobaczyć, ale znalazłem… pancerzyk po stworku. :)
Wieczór przedłużył się i ograniczył do przesiedzenia nad brzegiem Morza Norweskiego.
Rankiem z okna hostelu rozpościerał się widok na stację.
W planach jednak miałem odwiedzenie Narodowego Norweskiego Muzeum Lotnictwa (Luftfartsmuseum).
Muzeum znajduje się koło lotniska cywilnego, a w swoich zbiorach ma takie rarytasy jak np. amerykański samolot rozpoznawczy Lockheed U-2 (samoloty te wykonywały loty szpiegowskie z Bodø nad terytorium ZSRR), myśliwiec Supermarine Spitfire czy wreszcie Junkersy (zarówno ten wojskowy Ju-88 czy cywilny Ju-52 – jedyny zachowany).
Zwiedzanie rozpocząłem od wież kontroli lotów.
Widok z wieży na miasto był bardzo fajny.
A to już eksponaty wewnątrz muzeum:
W części cywilnej można było poczuć się jak obsługa na lotnisku,
bądź poczuć sie jak konstruktor – podziwiając różne wehikuły,
czy pobawić się licznymi symulacjami.
Muzeum to świetna lekcja historii w większości tej smutnej dotyczącej II wojny światowej.
Ja również znalazłem się na celowniku. :)
A oto kokpit wspomnianego już Junkersa- Ju-52.
Do wielu eksponatów można było swobodnie zaglądać (i poszperać :) ).
Nie zabrakło oczywiście amerykańskich F- ów.
Były też działa, pociski, karabiny,
radary i stacje łączności,
a dla laików (takich jak ja :) ) wyjaśniano na przykładzie doświadczeń zagadnienia fizyczne dotyczące latania.
A wkoło kolejne maszyny namacalnie obecne.
Na zdawałoby się małym obszarze jakie stanowi muzeum zebrano tyle eksponatów że nie sposób wszystkich pokazać i zliczyć. Nie dziwota że kilka godzin zleciało nie wiadomo kiedy. Niemniej muzeum warte jest odwiedzenia i na pewno do powtórzenia w moim wykonaniu. Czas jednak naglił bo już czekał cel podróży czyli rejs do norweskiego “raju” tj. na wyspy Lofoty. Wyspy te nawet pod koniec listopada miały swój urok ale o tym w trzeciej części wyprawy… :)