Bloggnorge.com // oczy na Świat / øynene til verden
Start blogg

blog podróżniczo-hobbystyczny / reise- og hobbybloggen

Arkiv for: December, 2018

Moja grecka zima

Wednesday 12. December , 2018 kl. 10:57 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

PROLOG

Jak zwykle zaczęło się od bieganiny poprzedzonej nieplanowanymi zadaniami. Ostatecznie o wpół siudmej wieczorem stawiłem się na dworcu kolejowym – zwarty i gotowy by rozpocząć moje pierwsze spotkanie z Grecją. Początki jak mawiają bywają trudne – tak jest i tym razem. Opóźnienia na kolei i towarzyszący im chaos irytują strasznie, tym bardziej, że do pokonania mam tylko 24 km i mimo 2 h zapasu, muszę dokonać ostatnich niezbędnych zakupów. Ostatecznie w stolicy melduję się z 50 min. spóźnieniem. Każde miasto nocą ma swój urok.

Szybkie zakupy i już planowo docieramy przed północą do stolicy tyle że Górnego Śląska – Katowic.

Po pierwszej w nocy ruszam autobusem na lotnisko i po drugiej zaskakuje mnie na nim… namiastka zimy :) cudnie – wreszcie biało.

Mam sporą chwilę więc odpoczynek.

I tu mala podpowiedź – jeżeli przyjdzie Wam kiedyś spędzić noc na Pyrzowicach to w terminalu A mają b. wygodne fotele,sofy i leżaki. Nie jest to może lotnisko w Kopenhadze – które uważam za najbardziej wygodne do spania – ale równie wygodnie można odpocząć i się zdrzemnąć.

DZIEŃ 1

2 h przed planowanym wylotem melduję się na gate.

I tu mała konsternacja. Nie mam przy sobie paszportu !!! Zapomniałem zabrać po raz pierwszy, co gorsza na karcie pokładowej mam zawsze właśnie paszport podany.

Przejde, czy też nie? Mała zawieszka i niepokój ale próbuję. Nikt nie zwraca uwagi na to, że mam ID i na to że mój plecak jest “ciut” chyba za duży, by w te schowki wizza wejść. Wszystko idzie sprawnie i parę minut po 6 jestem już  w samolocie. Nawet przy oknie – mimo że mam korytarz to nikt się nie dosiada.

Zaczęła się zima więc jeszcze odmładzanie samolotu, które spowolnić odlot o 40 min. .

I startujemy. Zamazane od odmładzania okno, ale wschód słońca w powietrzu robi wrażenie.

Już na wysokości przelotowej zasypiam,regenerując siły. Budzę się gdy przekazujemy nad Atenami i Pireusem. Zdjęcia z góry robią wrażenie.

           

Przy okazji ściągamy się z cieniem

   

Lądowanie odbywa się jak zwykle sprawnie i po chwili już jestem na płycie lotniska.

Ostatnie zdjęcia i zaczynamy przygodę.

   

Samo lotnisko jest b.duże i sporo czasu zajmuje przejazd kilkoma ruchomymi chodnikami. Jest ono dobrze oznakowane choć te greckie literki masakra (spokojnie po angielsku też opisali).

Kocham to uczucie: niewiadomo gdzie iść, niewiadomo jak, nie wiadomo czy i kiedy i czym jechać? Język grecki zupełnie obco brzmi ale ludzie uśmiechnięci i pogodnie, słonko świeci, wiatru brak, odczuwam ok 20*C – jest dobrze, jest moc, jest energią, jest przygoda. Pamiętajcie będąc tu że czas mamy + 1h .

Aktualnie jeszcze godzinka przymusowego postoju – muszę doładować telefon i ruszam dalej. Czas ten wykorzystuję do opisania mojego wyjazdu. Jeżeli chodzi o gniazdka elektryczne to bez problemu znajdziecie je w terminalu.

Po nieco ponad godzinie odwiedziwszy bankomat w hali przelotów udałem się na krótki rekonesans celem sprawdzenia wariantów dojazdowych do stolicy. Opcje mamy dwie:

– kolej/metro – bilet kosztuje 10€

– autobus – bilet kosztuje 6 €

Różnica  polega na tym że poza ceną metro dojedzie w 40 min. autobus tak naprawdę w zależności od korków.

Że mi się nie śpieszy to wybrałem opcję autobus. Jeżeli o niego chodzi to bilet możemy kupić:

– u kierowcy za dołączoną kwotę

– “w okienku”

– korzystając z automatu biletowej.

W tych 2 pozostałych opcjach możemy kupić bilety okresowe. Ja będąc 5 dni skusiłam się na taki właśnie karnet za 9 euro !!! Zarówno automat jak i kasa znajdują się po prawej stronie od hali odlotów. Płatność kartą tylko w automacie.

Co ciekawe nie ważne jaki bilet kupujecie: 2-, 3-, 5-dniowy czy jednorazowy – wyglądają podobnie. Ważne są dwie rzeczy, a mianowicie bilet z lotniska za 6 € jest osobnym, a bilety karnety na PODRÓŻE po mieście osobne. Dwa karnet za każdym razem trzeba odbijać w środkach komunikacji. Uwaga by się wam nie pomyliły.

Jest jeszcze opcja 3 dniowego biletu na komunikację w stolicy z dwoma przejażdżki w ramach biletu na lotnisko – koszt 22 €. Ja nie skorzystałem z racji pobytu 5-dniowego.

Co do autobusu to do centrum dojeżdża linia X95 – rozkład z lotniska na szybko

Po 5 min ruszamy w podróż do Aten.

W samym mieście straszne korki, do tego stopnia, że światła światłami a policja i tak kieruje ruchem.

A ludzie chodzą jak chcą, lawirując między autami – to mi przypomina Neapol.

Ulice również są zaśmiecania i brudne niczym w Neapolu,  a palmy i zabudowa kwadratów bardziej przypomina mi Barcelonę. Taki mix włosko-hiszpański.

Po 1h i 10 min dojeżdżamy do głównego placu Aten – Placu Sindagma (Pl. Konstytucji)

Nazwa placu nawiązuje do pierwszej konstytucji, którą wydał 3 września 1843 pierwszy król niepodległej Grecji – Oton I. Jedną że stron placu wieńczy budynek parlamentu.

Tu mieści się też centralna stacja metra. Dziś jest to miejsce spotkań, zabaw. Ja trafiłem na taniec narodowy Greków. Młodzież odtańczyła grek zorbę.

Na placu powiedziałem dobrą godzinkę. Czas jednak się zakwaterować. Skusiła mnie cena- pokój  jednoosobowy, relatywnie blisko centrum, cztery doby 46 €. Zjawiam się i…

zapeziała kamienica,bez windy, wdrapujesz się schodami na piąte piętro, a tam zonk. W tzw. recepcji recepcjonista dłubie przy telefonie stacjonarnym bo mu nie działa. Mnie olewa przez 20 min. mruczy coś do kompana. To, że mają zwis na wszystko doświadczycie już przy kupnie biletów na autobus na lotnisku. Moi mili “południowcy” widząc Was czekających nie powiedzą “proszę, witam, w czym mogę pomóc.” – zapomnijcie.

Stoicie po prostu jak te przysłowiowe osły i czekacie jak łaskawie zaczną Was obsługiwać (podobnie jest na południu Włoch czy Hiszpanii). Gorzej bo jak wreszcie się mną zainteresował to po prostu odkręcił tzw.książkę meldunkową czy też “zaawansowany system rezerwacyjny” i kazał się znaleźć !!! Szok. Skoro się nie znalazłem, pan stwierdził, że noclegu nie ma i ewentualnie mogę przyjść po 19 (Jest 15:30) to kolega co przyjmował rezerwację będzie to może coś poradzi bo on nie wie. Tak oto doświadczyłem po raz pierwszy tzw. overbookingu tzn.sytuacji gdy blokują (sprzedają) Ci pokój fizycznie nie mając go.

Nie mogłem się powstrzymać i dyskretnie uwieńczyłem kolejno:

– system rezerwacyjny/książkę meldunkową (spróbujcie sami mnie tam znaleźć)

– miejsce wydawania/odbierania kluczy

– wreszcie samego recepcjonistę

Przy tym nasz łódzki hotel to Hillton :). Umawiamy się że zajrzę o tej 19 ale nie jestem samobójca. Nie ma kąta trudno trzeba na tzw. ci to znaleźć alternatywę  – już wiem, że się tam nie pojawię. Atena Home więc ODRADZAM !!! Nie panikuję ( lata podróży nauczyły mnie by zachowywać stoicki spokój. Zamieniam marzenia o pokoju jednoosobowym na pryczę w hostelu i 15 min później melduję się w Sparta Team Hotel. Prycza x 4 doby =33 €. Pokój  przyzwoity.

Mamy nawet balkon, a z niego widok na naszą  Street.

Pięciu innych towarzyszy, wśród nich jest dziewczyna z Polski z którą szybko nawiązuje kontakt.

Odpoczynek – niedospana noc na Pyrzowicach daje się we znaki, krótka drzemka 1h.

Po 18 głodny wyruszam w okolicę. I teraz umówmy się wizerunek Aten to dwa światy: okolicę pl. Konstytucji czy metro Monastiraki to jedno, a obok szara brudna codzienność uliczek, ze śpiącymi żebrakami. Tylko po co ta butla gazowa przed sklepem spożywczym? Bezpieczeństwo i higiena pozostawia dużo do życzenia.

Ulice są bardzo zaniedbane, a jedynym ich urozmaiceniem są liczne graffiti .

Docieram ponownie po ok 5-10 min do placu Monastiraki. To bardzo popularne miejsce spotkań z licznymi butikami oraz knajpkami w przyległych ulicach. W jednej z nich przysiadam na kolację. Była pyszna w przystępnej cenie.

Po posileniu się spacerując znalazłem sklep muzyczny, który jest moim nieodzownym punktem każdej wizyty w nowym kraju. Skończyło się na kupnie płyt z muzyką.

Jeszcze raz okrążyłem plac wpatrując się w synagogę oraz górujący nad miastem Akropol.

Po powrocie do hotelu ku mojemu zdziwieniu (siedząc w holu hotelu) zaobserwowałem że mamy “nieplanowanego” gościa, który w najlepsze lokował się na kanapie do snu bez jakiejkolwiek reakcji pracowników recepcji !!! Ciekawe.

DZIEŃ 2

Kolejny dzień przywitał mnie deszczem. Wraz z poznaną poprzedniego wieczoru dziewczyną z Polski dogaduję się by połączyć siły i razem postanawiamy udać się na Akropol.

Odnalezienie właściwej drogi nie stanowiło problemu i po 15 -20 min zdobyliśmy wzgórze. Co ciekawe jako osoba niepełnosprawna wraz z opiekunem mam wejście darmowe na teren wzgórza oraz do pobliskiego muzeum.

Akropol Ateński (z łac. akropolis = górne miasto) wapienne wzgórze i wysokości względnej 70 m (157 m.n.p.m.) z pierwszymi śladami datowanymi na neolit (4500-3000 p.n.e.)

Samo wzgórze nie wywarło na mnie jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia. Bardziej przemawiają do mnie ruiny historyczne w Rzymie niż w Atenach. Niemniej warto odwiedzić wzgórze Akropol z otaczającymi go ogrodami i módz z jego szczytu zobaczyć panoramę miasta..

Teatr Dionizosa – z VI w p.n.e usytuowany na południowym stoku Akropolu. Swoje sztuki wystawiali tu m.in.Ajschylos, Sofokles, Euripides, Arystofales

Odeon Heroda Attyka z 161 r. wzniesiony pamięci ukochanej małżonki, Aspasii Regilli

 

 

 

 

 

 

 

Partenon-świątynia Ateny Partenos z V w p.n.e.

Propyleje – wejście na Akropol

 

 

 

 

 

Po osiągnięciu świątyni udaliśmy się do pobliskiego muzeum – poniekąd również dlatego by schronić się od padającego deszczu.

W muzeum znajdowały się również minerały znalezione na wzgórzu,

oraz makieta ukazująca potęgę starożytnej Grecji z Akropolem w okresie jego świetności.

Ostatnie spojrzenie na wzgórze i wychodzimy z muzeum.

Po wyjściu z muzeum rozdzieliłem się z poznana koleżanką i sam udałem się na spacer w kierunku Świątyni Zeusa oraz miejsca skąd swój początek wzięły nowożytne igrzyska olimpijskie – stadionu.

Kilkanaście minut spacerkiem wśród drzew cytrusowych,

odnalazłem rzymski Łuk Hadriana z 132 r. – 18 metrową budowlę. Od strony Akropolu zwięcza ją napis: „Oto są Ateny, starożytne miasto Tezeusza”,  zaś id strony Świątyni Zeusa: „Oto jest miasto Hadriana, nie Tezeusza”.

Tuż za nią stanąłem przed zamkniętym niestety terenem świątyni.

Świątynia Zeusa Olimpijskiego (Olimpiejon) – największa świątynia starożytnej Grecji poświęcona Zeusowi budowana w latach VI-II w .p.n.e.

Strażnicy koci są wszędzie i dodają uroku miastu.

Wreszcie dotarłem do miejsca skąd początek wzięły nowożytne Igrzyska Olimpijskie – Panathinaiko Stadio lub Kalimarmaro czyli Stadion Panateński. Zbudowany w latach 330-329 p.n.e. przez Lykurgosa na Igrzyska Panateńskie organizowane w dniu urodzin Ateny. Odbudowany na pierwszą nowożytną olimpiadę w 1896 roku. Położony w naturalnym zagłębieniu między wzgórzami Agra i Ardettos nad rzeczką Ilisos.

Fantastyczne miejsce, czuć tu ducha igrzysk. Jeszcze tylko spojrzenie na miasto i Akropol z korony stadionu i czas na sjestę.

Po drodze do Placu Republiki mijam budynek Zappeion w Ogrodach Narodowych,

oraz tuż za rogiem w zgiełku miasta znalazłem ruiny łaźni rzymskich.

Chwilę później ponownie byłem na świątecznie juz przystrojonym placu przed greckim parlamentem.

Wieczorem zamiast przepłacać u emigrantów w klitkach zwanych sklepami zdecydowałem się pojechać na zakupy do normalnego supermarketu. Moim celem był market koło końcowej stacji czerwonej stacji metra – Elliniko. Mając dobowy bilet na komunikacje miejską nie stanowi to problemu. Celem tani dyskont AB. Po zakupach – konia z rzędem dla tego kto jest w stanie przeczytać co było na paragonie :p

Wieczór to powrót do hotelu znanymi brudnymi pełnymi emigrantów ulicami i ponownie współlokator w holu hotelu – niesamowite. Swoją droga szacunek dla Pana bo dogadał się zapewne i jest na tyle zaradny że przetrwa, nie zmarznie i nie zmoknie. A przyznam, że jednego wieczoru była sprzeczka między dwoma znajomymi turystami i wobec bezbronnej Pani na recepcji ów pan stanął w obronie pracownika i rozładował konflikt. Taki rodzaj ochrony w zamian za nocleg zapewne.

DZIEŃ 3

Kolejny dzień przywitał mnie doskonała pogoda więc spędziłem go na luzie w okolicy Placu Monastiraki,

oraz ponownie Placu Republiki – czasem nie robię nic, siadam na murku (ławce) i kontempluję wchłaniając lokalne życie. Nie zawsze trzeba gnać z mapą i “zaliczać” kolejne zabytki. Generalnie w życiu kieruję się zasadą, że jak raz tu zawitałem na pewno zajrzę kiedyś ponownie. To oznacza, że jeżeli czegoś nie zobaczyłem to może następnym razem będę miał więcej czasu, możliwości, środków czy sił by to zrobić.

Zatrzymałem się więc przy ruinach w metrze na stacji Monastiraki,

a później usiadłem w parku obok wylegującego się na słońcu poczciwego sędziwego czworonoga.

Jeszcze tylko wypada zerknąć na rozkład autobusu powrotnego na lotnisko – przy okazji (rozkład może komuś się przyda)

Następnie ponownie przez plac Monastiraki obok Biblioteki Hadriana (a jednak zwiedzanie mimo luzu też było :) ),

udałem się na jeden ze skwerków by w małej restauracyjce siąść i skosztować greckiego jedzenia z dala od zgiełku turystów. To miał byc naprawdę luźny dzień oparty na sjeście.

Zamówione jedzenie nie było przesadnie drogie ale za to b.pyszne i świeże.Wygląda smakowicie – prawda?

Naturalnie przy stoliku nie byłem sam, a niejedne stęsknione oczy zadbanych najedzonych żarłoków doczekały sie podzielenia posiłkiem.

O tym, że Grecy dbają o koty widać tez na każdym kroku. Więc takie żebranie jest troszkę na wyrost ;) praktycznie co chwile pracownicy licznych knajpek częstują je co chwilę końcówkami jedzenia, mlekiem i wszelkimi specjałami.

Wieczorem w okolicy hotelu natknąłem sie na ciekawa formę zaparkowania auta – mistrzostwo świata, a do tego “pilnujący auta” kot – urocze.

Kilkaset metrów specyficznymi i klimatycznymi uliczkami wokół Akropolu (ale folklor),

i hotel a w nim tradycyjnie “ochrona” jak co wieczór.

DZIEŃ 4

Tego dnia zdecydowałem się na podróż do portu Pireus – znajdującego się nieopodal Aten.W tym celu wsiadamy w metro i bezpośrednio dojeżdżamy na miejsce linią zieloną.

Jadąc zwróciłem uwagę jak mieszkańcy są różnorodni i jak się zabija czas w metrze :)

Powitało mnie na miejscu słoneczko, ciepło i zupełnie inny krajobraz ulic – porządek i brak emigrantów.

Spacerując przed siebie natrafiłem na mała kapliczkę,

oraz kościół Św. Mikołaja.

Idąc wzdłuż wybrzeża podziwiałem widoki.

Najwspanialsze było to, że w połowie grudnia (gdy w Polsce była plucha i wiatr) tu świeciło słonko było kilkanaście stopni i ta roślinność, żywa kolorowa, kaktusy i drzewa cytrusowe.

Były tez i takie obrazki :) słodziak. Chwilkę porozmawiałem z właścicielką, która stała przed domem. Pytała skąd jestem, na jak długo odwiedzam Grecję i jak mi się tu podoba.

Nagle mimowolnie zobaczyłem jak na ulicy tworzy sie targ. Spontanicznie – niesamowita okazja by w nim uczestniczyć.

Targi to poezja i magia dźwięków, kolorów, zapachów. Na początku było wszystko do domu i ciuchy. Tapety kto to u nas jeszcze na ulicy sprzedaje? A tu:

potem królował już tylko targ spożywczy.

Tyle gatunków ryżu, fasoli,

czy oliwek,

oraz ryb i owoców morza nie widziałem, a wszystkiego można było popróbować przed zakupem. I te krzyki i nawoływania kupców….czad .

Oczywiście można po drodze coś przekąsić (szaszłyki, kiełbaski itp.) – żaden problem.

Opuszczając targ byłem przez moment świadkiem jak młoda kobieta parkowała auto między skuterem a innym zaparkowanym autem. Wierzcie mi albo nie ale ten skuter nie został przesunięty a Pani jadąc drogą postanowiła zaparkować równolegle. Naprawdę szacun za cierpliwość i precyzję. Nawet nie tknęła żadnego z pojazdów. Dla nas to dobra szkoła spokoju i cierpliwości. Brawo i słowa uznania. Jak wysiadła, przywitałem się i wyraziłem podziw i uznanie dla Jej umiejętności.

Kilkaset metrów dalej już jestem nad riwierą grecką i zachwycam się morzem przypominając sobie mitologie grecka i morskie wyprawy mając z tyłu głowy historię np. Odyseusza. Siedziałem na skałach kilka godzin, relaksując sie i wsłuchując w szum fal.

W drodze powrotnej natrafiłem na znaki antyimigranckie,

a chwilę później zasiadłem wśród dumnych emigranckich rodzin obserwujących jak ich pociechy grają w kosza. Takich to już różnorodnych czasów dożyliśmy.

A ponad podziałami znowu roślinność i te drzewa uginające się od cytrusów.

Jeszcze tylko spojrzenie na marinę,

i pora w drogę powrotną na dworzec i do Aten. Po drodze ruiny przy muzeum miejskim,

oraz główna aleja miasta i przystrojone świątecznie palmy zamiast choinki zwiastujące, że Boże Narodzenie się zbliża.

W centrum kolejne zdziwienie – nie było żadnego remontu ulic wkoło, a ktoś do restauracji przyjechał… walcem drogowym !!!!! Zaparkował i poszedł na posiłek – można!!!! :)

Po powrocie do Aten późnym wieczorem przysiadłem się do pana który na gitarze wymiatał kawałki rockowe. Lubie posłuchać takie uliczne improwizacje. On tez skradł kolejną moją godzinę dzisiaj. Był naprawdę dobry i to graffiti w tle.

W międzyczasie byłem świadkiem dostawy butli z gazem do pobliskiego butiku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt że Pan przywiózł je skuterem.

Zobaczcie jaki ma ładunek pełnych butli. Ja bym się bał wypadku, upadku czy eksplozji – dostawca na totalnym luzie przyjechał, dostarczył a potem slalomem (wąskimi uliczkami) między ludźmi i autami pojechał pod następny adres. WOW !!!!!

EPILOG

Poranek ostatniego dnia to pobudka 6 rano, spacer na Monastiraki, ostatnie spojrzenie na meczet i Akropol o świcie.

Na lotnisko postanowiłem jednak dojechać metrem bezpośrednio ze stacji Monastiraki i po nieco ponad godzinie byłem na lotnisku.

Zgodnie z planem wyleciałem do Katowic żegnając Ateny – wrócę tu na pewno kiedyś, mimo bałaganu na ulicach podobało mi się. Było bezpiecznie i czułem się tu bardzo dobrze.

Islandia autostopem

Sunday 2. December , 2018 kl. 23:56 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

Wraz z nastaniem maja i wygaśnięciem kontraktu załączyła się u mnie (ponownie) chęć wyjazdu w nieznane – z dala od zgiełku i gonitwy codziennej. Naturalnie na myśl przychodzą mi północne destynacje. Tym razem padło na Islandię. Z racji braku możliwości prowadzenia auta (brak prawa jazdy) zdecydowałem się na podróż autostopem wokół wyspy. Doleciałem za 39 zł Wizzem do Londynu i za kolejne 10 euro siedziałem już na pokładzie samolotu na Islandię. Założyłem, że w 10 dni objadę wyspę i powrócę do Londynu

Wyspa powitała mnie jak zawsze słońcem zapraszając do eksploracji. Uwielbiam jej surowy charakter – pobudza to moja wyobraźnię.

Jak tylko wylądowałem i na lotnisku podładowałem niezbędne media, ruszyłem w nieznane. Pierwszy odcinek dla autostopowiczów wiedzie ok 1 km wzdłuż ogrodzenia lotniska.

 

Dochodzimy do głównej arterii w kierunku stolicy i za rondem spokojnie możemy łapać – mi zajęło to raptem 15 min. . Zatrzymał się Litwin w średnim wieku i bez problemu zaoferował podwózkę w Reykjaviku w dowolne miejsce – super. Podczas jazdy opowiedział mi, że ma dom w Wilnie, który wynajmuje na czas pobytu zagranicą. Na Islandii poszukuje od dwóch tygodni pracy. Spróbuje jeszcze z tydzień i jak nie znajdzie to zjeżdża na kontynent. Narzekał na bardzo duże ceny wynajmu pokoju/mieszkania tutaj. Późniejsze moje rozmowy z wieloma ludźmi potwierdzą, że o ile szybko jesteście w stanie na całej wyspie zaczepić się z pracą o tyle koszty znalezienia konta są astronomiczne – rozmówcy szacowali, że potrzeba jest ok 2000 euro na start miesięcznie by znaleźć lokum i się otrzymać do pierwszej pensji.

Jedynym przystępnym cenowo miejscem na nocleg był hostel The Capital-Inn (cena za pryczę to ok 30 euro = 120 zł), który znajduje się przy drodze wylotowej w kierunku właśnie Keflaviku. Po pożegnaniu się z Litwinem udałem się do tego hostelu –  jednak z racji popularności nie było tam miejsca na dziś. Pozostawała więc wersja namiot.

Rozpoczął się wówczas marsz (z założenia) na wschód miasta w poszukiwaniu dogodnego miejsca na postawienie namiotu. Reykjavik jako stolica jest bardzo rozległa i ma bardzo dużo przestrzeni zielonych. Trzeba jednak pamiętać, że na wyspie nie ma jako tako lasów, a nieliczne zagajniki to skupiska rzadko rosnących niskich drzew. Niemniej po ok 4,5 km udało mi się znaleźć z założenia dogodne miejsce do obozowania. Teoretycznie w stolicy (oraz ostatnio na wyspie też ) poza wyznaczonymi campingami obowiązuje zakaz rozbijania się. Jednak jeśli nie zakłócasz spokoju, nie eksponujesz i obnosisz się ze swoim obozem i nie dewastujesz przyrody nie stanowi to myślę problemu – ja w każdym razie nie miałem nieprzyjemności z tego tytułu. Tego dnia w internecie wyczytałem że Japończycy mieli problemy bo rozbili się z namiotem też w mieście na pasie zieleni dzielącym główna arterię miasta by być blisko jakiejś atrakcji turystycznej – to jest wg mnie przegięcie i zasadna była interwencja policji.

Ja takich pomysłów nie miałem – znalazłem polanę za krzewinami i rozbiłem się starając nie rzucać się za bardzo w oczy. W międzyczasie odwiedzili mnie mieszkańcy miasta którzy przyjechali na koniach (fajnie – mieszkasz w stolicy i jeździsz sobie konno) !!!! Oczywiście zaparkowali na parkingu dla koni :)

Wypytali skąd i dokąd podróżuje pełni podziwu i poopowiadali chwilę o życiu i hodowli koni. Bardzo mile nastawieni ludzie. Noc minęła spokojnie (i nie było aż tak zimno jak na maj), a najbardziej przeszkadzały mi hałasujące ptaki które gniazdowały nad okolicznym brzegiem rzeki. Rankiem po śniadaniu i zapakowaniu się ruszyłem dalej na obrzeża miasta. Naszykujcie się, że każda napotkana/przejeżdżająca osoba osoba (spacerująca,biegająca, jeżdżąca na rowerze) zaczepi was z pytaniem czy nie potrzebujecie pomocy, znacie drogę itd. Sympatia, życzliwość i otwartość ludzi dla turystów jest naprawdę imponująca.

  

Idąc wzdłuż rzeki (imponująca dzicz jak na miasto) po ok 3,5 km osiągnąłem cel czyli stację paliw na wylotówce w kierunku południa wyspy (Vik i dalej na wschód) – stąd tak naprawdę zaczynałem podróż po wyspie. Jeżeli chodzi o zakupy (na stacji paliw kupowałem sandwicha, sok i mleko – cena ponad 50 zł) to naszykujcie się, że cokolwiek nie będziecie drobnego kupować to i tak stracicie od 50 do 150 zł. Ceny robią wrażenie i odnoszę wrażenie, że moja Norwegia to taniocha w porównaniu z Islandią.

Stacja jest dobrze zlokalizowana, panuje spory ruch, w niedużej niż 20 min jechałem już w kierunku Vik ze starszym małżeństwem mieszkającym w jednej z osad na południu wyspy. Po drodze dowiedziałem się jak się tu żyje w okresie zimowym. Na moje pytanie czy starsi państwo widzieli kiedykolwiek wybuch wulkanu, troszkę zaskoczeni tak oczywistym zjawiskiem stwierdzili, że tak kilka razy w życiu i 2 trzęsienia ziemi gdzie nagle drogi były tak zniszczone, że musieli czekać na ich odbudowę. Mówili to z takim spokojem jakby to było po prostu oczywiste że tak musi być.

Na koniec Pan stwierdził że oczekują teraz że po wielu wielu dziesiątkach lat wreszcie wulkan Hekla się przebudzi. Słuchając opowieści o tym niebezpiecznym i fascynującym zjawisku dotarliśmy do Hvolsvöllur gdzie pożegnaliśmy się pod sklepem z narzędziami ogrodowymi. Pół godziny łapania i z młodą parą Ukraińców jechałem dalej. Tu już się dało odczuć animozje między naszymi krajami i inna środkowowschodnią mentalność krajów postkomunistycznych. Po kilkunastu km. zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Skógafoss. Para “odfajkowała” wodospad i pojechała, ja postanowiłem się przy nim zatrzymać – niby gdzie mi się śpieszy?

Wodospad odwiedziłem już w swojej historii podczas wyjazdu na Islandię w listopadzie 2013. W maju również miał swój urok i piękno – choć niestety coraz tłoczniej na Islandii.

Po okołu godzinie spacerkiem wróciłem do głównej (i jedynej okalającej wyspę) drogi krajowej nr 1. I wtedy po raz pierwszy islandzka pogoda dała mi się we znaki. To że siąpił deszcz to ok dało się znieść ale ten wiatr. W takich warunkach podmuchy zwiększały chłód i wilgotność, a ja stałem dobre 2 h w szczerym polu. Dosłownie padający deszcz spływał po człowieku a wytrzymując rękaw woda lała się ciurkiem. Owszem auta spod wodospadu startowały, ale turyści wcale nie mieli zamiaru zabrać przemoczonego autostopowicza. Gdy powoli – zaniepokojony silnym wiatrem – kombinowałem czy da się na poboczu w jakikolwiek sposób rozłożyć namiot (brak jakiejkolwiek naturalnej osłony przed wiatrem) zatrzymało się małe autko. Takie światełko w tunelu, za kierownicą starsza pani (okazało się nauczycielka) a na tylnym siedzeniu grabki i łopata :).

Tak oto dojechałem do Vik ogrzewając się w aucie po przemoczeniu. W miasteczku wysiadłem pod jedynym marketem w okolicy by zagrzać się, napić herbaty, podładować elektronikę oraz zrobić zakupy, skorzystać z łazienki/toalety. Południe Islandii to tereny prywatne często już ogrodzone także jedyne wyjście na rozbicie namiotu i nocleg to camping. Zdecydowałem się więc na ten jedyny naprzeciw centrum handlowego. Okazało się jednak, że camping otwiera się 15 maja a mamy 14-go. Konsternacja, ale właściciel wpuszcza na teren z informacją, że skoro jeszcze sezon się nie zaczął to rozbijam się za darmo ale toaleta/ łazienka w 200 m oddalonym centrum handlowym – okey, super. Takich jak ja było kilku innych w tym 5 os rodzina z dziećmi z Włoch.

 

Pod skalną ścianą osłonięty od wiatru wreszcie mogę się rozbić. Szybkie jedzenie picie i do spania. Ranek powitał mnie słońcem, więc aparat w dłoń no i nie omieszkałem wdrapać się na górkę i znaleźć wdzięcznych modelów czyli ptaki dla których człowiek jest ciekawostką. Moja obecność nie umknęła ich uwadze i zewsząd byłem monitorowany, a baczni dziobaci wywiadowcy wyłaniali się zewsząd. Cała masa, świetne uczucie gdy jesteś w mniejszości.

Okolica również urokliwa, nawet ten osamotniony kościółek górujący nad miasteczkiem na górze.

Około południa stwierdziłem, że czas w drogę poznać kolejne miejsca. I znowu sprawdziła się zasada, że w miejscu gdzie jest centrum handlowe to najtrudniej o autostop (przynajmniej w moim przypadku). Najtrudniej to nie oznacza, że się nie uda, ale wymaga to konsekwencji i cierpliwości (pokory). Dobrze że nie pada, wieje jak zawsze ale nie przewraca jeszcze człowiekiem i słonko na nieboskłonie. Więc, machałem, cierpliwie czekałem, machałem, bawiłem się kamykami na poboczu :) nudziłem, nuciłem, łapałem…

w międzyczasie zatrzymały mi się dwie dziewczyny z Japonii, tak zakręcone (nie wiedziały gdzie są). Stwierdziły, że jadą do Vik – podziękowały, że machając skłoniłem Je do zatrzymania się, bo przegapiły by cel podróży.

Wreszcie po ponad 3 h jest – z młodym chłopakiem z Francji jadę dalej :). O dziwo (jak na Francuza) angielski nie był mu obcym (co we Francji nie jest oczywistym – kto był, wie co mam na myśli) i poopowiadał mi o tym, że ma krótki urlop i że pracuje w korpo jako informatyk na północy Francji. Bardzo miły i otwarty na świat chłopak – my sobie gadu – gadu, a za szybą krajobrazy bajka. Objeżdżamy lodowiec Vatnajökull z górującą na horyzoncie Heklą wraz z pozostałymi wulkanami drzemiącymi gdzieś pod warstwą śniegu.

W po kilkudziesięciu kilometrach na jedynej stacji paliw w okolicy w Kirkjubæjarklaustur (dobrze, że opisuje to, a nie muszę tego przeczytać :p). Wyskakuję bo “mój” kierowca skręca na cemping zgodnie z przewodnikiem Pascala, którym się kieruje podczas podróży. Ja decyduję że pora jeszcze “młoda” więc próbuję dalej.

Nic się nie dzieje, żywego ducha (dobrze, że pogoda sprzyja w dalszym ciągu). Po kilkunastu minutach wreszcie jest. Patrzę a to znajomy Francuz jedzie dalej = nie udało mu się namierzyć pola namiotowego. Już wspólnie ustalamy, że dojedziemy do parku narodowego Vatnajökull. Jest to największy Park Narodowy Europy, zajmujący 12 000 km² co stanowi 12% powierzchni Islandii. Centralna jego część stanowi lodowiec Vatnajökull. W tym miejscu również byłem w 2013 roku.

Żegnam kompana i udaję się na obozowisko – pole namiotowe czynne. Szybkie rozbicie, toaleta i odpoczynek w namiocie połączony z posiłkiem. Obok rozbiła się starsza Pani. Zaprzyjaźniam się- pochodzi z Niemiec. Ucieszyła się na informację, że mieszkałem w Bawarii, Ona jest z okolic Bremy. Pomagam Jej rozbić Jej stary DDR-owski mały “trójkątny domek”. Urzekła mnie swoją otwartością oraz ciekawością świata. Siadamy na placu przed naszymi domkami – częstuje mnie ciepłym obiadem – podgrzaną fasolką z puchy. Takie chwile integrują, ma 70 lat i autostopem podróżuje – cudowne, motywują mnie tacy ludzie. Narzeka tylko, że raz na jakieś 7-10 dni musi podjechać autobusem czasem bo nie daje rady…no szacunek. Wieczorem sąsiadka decyduje się na spacer po okolicy- ja znam to miejsce więc stawiam na odpoczynek.

Dzisiejszej nocy prognozują -2*C i nocleg przy samym lodowcu – brzmi jak wyzwanie (troszkę się obawiam czy podołam). Plan awaryjny zakłada, że przetrwam najwyżej w budynku łazienki (na Islandii są one podgrzewane i stanowią doskonałe schronienie przed deszczem i wiatrem). Nie mija 20 min i słyszę, że ktoś krąży wokół namiotu najpierw sąsiadki później mojego i manipuluje linkami – co jest?

Odczekałem, aż “intruz” oddali się i wychylam się by ocenić straty, a tu na jednej z linek nalepka z informacją, że camping jest płatny i prośba o udanie się do recepcji oddalonej o kilkaset metrów celem uiszczenia opłaty. Zza namiotu obok wyłonił się ów sprawca nalepkowej kampanii informacyjnej – młody chłopak mieszkaniec okolicy pracujący na cempingu. Przywitaliśmy się, poinformował o cenie za pobyt. Na moje pytanie o płatność kartą (nie miałem przy sobie gotówki) chłopak wyciągnął zza pazuchy terminal płatniczy i stwierdził, że bez problemu mogę zapłacić z pozycji namiotu !!!! szok. Szybka transakcja i już mogę udać się na drzemkę.

Noc minęła spokojnie i ciepło – nie wiem czy było te minus 2 ale absolutnie nie zmarzłem. Rankiem udałem się do kawiarni przy recepcji na kawę, śniadanie na ciepło i ciastko.

Po posiłku spakowałem się i postanowiłem podejść kawałek w stronę lodowca, oddalić się od parkingu i ludzkiej obecności. Tak posiedziałem sobie dobrą godzinę wsłuchując się w ciszę i patrząc w bezkres.

   

Wróciłem na parking i powoli spacerowałem ku głównej drodze (ok 2 km trzeba było od niej zboczyć na pole namiotowe). Ku mojemu zdziwieniu auto samo nagle się zatrzymało-młoda Niemka podwiozła mnie ten krótki dystans (Ona wracała do Reykjaviku – ja w przeciwnym kierunku).

W oczekiwaniu na kolejny transport zatrzymał się starszy Pan z Włoch który zapragnął dookoła wyspy rowerem przejechać – kolejny szacunek zważywszy, że dziś znowu wieje tak, że rower staje w miejscu plus wysokości i związane z nimi podjazdy. Pan chwile odpoczywając i rozmawiając sam nabierał wątpliwości czy zmieści się w założonym czasie. Pochodził z okolic Padwy – bardzo sympatyczny, aż szkoda, że nie mam roweru by wspólnie podróżować.

Ja po niecałej godzinie zatrzymuje młodych ludzi z Rumunii – podwożą mnie do laguny glacjalnej Jökulsárlón (Jökulsárlón Glacial Lagoon).

Zachwyca mnie ona od pierwszej obecności tu w 2013 r. pośrodku niczego góry lodowe i surowość krajobrazu – fantastyczne.

To ostatnie miejsce które odwiedziłem podczas jesiennej wycieczki 2013 r. dalej to totalne nieznane i niewiadome.

Więc przez most rzeka której odprowadza wody glacjalne do Atlantyku i łapiemy dalej. Po godzinie zatrzymuje się małżeństwo, które pickupem wraca do domu do Hofn. Super – zabieram się. Tym razem w milczeniu podróżuje podziwiając krajobrazy, państwo nie bardzo po angielsku- tylko islandzki. Poza tym pan kieruje, pani robi na drutach – nie przeszkadzam więc. Po mojej stronie (prawej) wybrzeże Atlantyku, po lewo ciągle olbrzymi lodowiec Vatnajökull.

 

Wysiadam w Hofn na stacji paliw. Tu tradycyjnie łazienka,toaleta i posiłek. Wśród słodyczy faktycznie król jest jeden :)

Naszykowany na kolejny camping – idę naprzeciwko stacji. Jednak poza polem obozowym, kilkoma ludźmi, którzy obozują tu – recepcja zamknięta. Nikt nie wie kto i kiedy się tu pojawi. Postanawiam odejść kawałek i wdrapać się na pagórek widząc krzewiny – teren nieogrodzony tam przenocuję. To był strzał w dziesiątkę. Najpiękniejsze miejsce do spania jakie miałem podczas tego wyjazdu – czasem warto poszukać, cisza, spokój, przyroda, widoki i ja.

Następnego dnia aż szkoda było się zwijać – to uczucie gdy otwieracie namiot i taki widok. Ale ciekawość: Co będzie? Co zobaczę? Kogo poznam? – większa, więc ruszam.

Przede mną dobre 4-5 km marszu do rozwidlenia ponieważ miasteczko leży na uboczu od głównej drogi okalającej wyspę. Przyznaję, że średnio mi się chce taszczyć te toboły. Mija mnie młoda dziewczyna która też macha. Przystaję- ona oddalając się 200 m przede mną zatrzymuje busa.

I sytuacja: ja sobie odpoczywam i analizuje mapę , oni stoją 200 m przede mną już dobre 10 min. – po czym dziewczyna przybiega do mnie, łapie moje klamoty i mówi, że “jedziemy” !!!! Totalnie nie spodziewałem się pomocy i tego, że weźmie mnie pod uwagę. Okazuje się, że kierowcą jest Hiszpan spod Walencji który dorywczo pracuje na wyspie jako kierowca – wozi turystów busem wokół laguny (którą odwiedziłem wczoraj) – ona Niemka – hipiska która machnęła ręką na studiowanie i chce właśnie zobaczyć lagunę. Podwożą mnie te kilka kilometrów do krzyżówki i się rozstajemy – ja na wschód, oni w drugą stronę.

I zostałem sam. żywego ducha, ani auta i tak 3 h w niczym.

Wreszcie pierwsze auto i mam stopa. Młode islandzkie małżeństwo podróżuje z Reykjaviku na wschodnie wybrzeże by tam wsiąść na prom który płynie na Wyspy Owcze. Przed nami więc nieco ponad 250 km wschodnim fiordowym wybrzeżem Atlantyku i ok 4 h jazdy – aż szkoda, że było tak pochmurno. Zdjęcia nie odzwierciedlą jednak tych widoków i serpentyn. Nie bardzo była możliwość ich uchwycenia, poza tym nie mogłem jak przysłowiowy “japończyk” tylko cykać. Oto namiastka tego co widziałem.

Po drodze zboczyliśmy do miejscowości portowej Djúpivogur – szybka toaleta i gonimy czas (para musi zdążyć na prom).

Ciekawostką jest że jadąc od stolicy kolejno na bezkresach kolejno na pastwiskach spotykamy najpierw owce, następie po powiedzmy 100-150 km owiec brak – tylko konie, a od Hofn na wschód tylko renifery !!! My jedziemy dalej.

W ostatniej fazie podróży zapachniało śniegiem więc się lekko przeraziłem.

W Egilsstaðir  – największym miasteczku (niecałe 3 tys mieszkańców) wschodniej Islandii żegnam sympatyczną parę, czas znaleźć nocleg. I tu kolejna niespodzianka w samym centrum dworzec autobusowy a obok pole namiotowe.

Jedna nie polecam na przyszłość z dwóch powodów:

  • najdroższy nocleg jaki miałem
  • strasznie skaliste podłoże – poległy wszelkie śledzie

Na plus, że centrum i obok tani market. Oczywiście jest opcja na bezczela – bo wszędzie są tabliczki że wieczorem po zamknięciu prośba o wrzucenie opłaty za pobyt do skrzynki przy recepcji. Teoretycznie rozbijasz się wieczorem i zwijasz bladym świtem – ale bez chamówy – takie jest moje zdanie i podejście, cóż płacę i wobec deszczu i wiatru zostaję. Na kempingu dużo turystów – głównie Ukraińcy (którzy tradycyjnie krzykliwie przy piwie spędzają czas) oraz kilka camperów z całej Europy.

Ja poza standardowymi czynnościami w “domu” nad głową pranie :p – taki patent na poczekaniu. O dziwo do rana przeschło.

Po południu następnego dnia staję na wylotówce i walczę o kolejne kilometry . I znowu duży ruch więc mało kto zainteresowany pomocą.

Po 2 h zatrzymuje się… taxi i Pan strzela mi jakąś kwotą kosmiczną za którą podwiezie mnie do Akureyri – żart…

Chwilę po nim zatrzymuje się ciągnik – rolnik może podwiesić mnie na najbliższe pole :D żartownisie. Łapię dalej. Po kolejnych 2 h wreszcie zatrzymuje się wiekowe auto podobne do starego wartburga. Młody chłopak jedzie do Akureyri. Nie wybrzydzajmy – ważne że to coś się toczy do przodu = wsiadam. Chłopak rockowiec, bardzo rozmowny – puszcza mi egzotyczne kawałki islandzkie przeplatane utworami takich klasyków jak Metalica Iron Maiden. Staram się zanotować ów folkową kapelę lokalną (podczas każdego kawałka w tle – kierowca tłumaczy mi o czym jest piosenka, przecież świergolenia islandzkiego nie znam) – jest to jednak mistrzostwo świata te ich nazwy. Jak dotrę do Reykjawiku postaram się znaleźć sklep muzyczny i tą kapelę – jest wyzwanie. Tym czasem za oknem północno-wschodnia i północna Islandia.

Dojeżdżamy do Reykjahlíð wioski nad brzegiem jez. Myvatn. W okolicy są baseny geotermalne – postanowiłem więc przy sklepie wysiąść i zostać by skorzystać z nadarzającej się okazji.

Sama wioska została zniszczona przez strumień lawy po wybuchu wulkanu Krafla w 1729 roku. Wówczas strumień lawy zatrzymał się przed wiejskim kościołem, który był usytuowany na wzniesieniu. Rzekomo kościół uratował się przed żywiołem w wyniku modlitwy wsi księdza. Kościół nadal istnieje, choć budynek jest już nowy.

Wulkan ostatnio wybuchł w 1984 roku, ale opary i sprężona siarka czuć w powietrzu nadal. W okolicy znajduje się krater Viti (po islandzku “piekło”) również aktywny (ostatnia erupcja w 1976 roku) i wygasły wulkan Hverfjall – wybuchowe miejsce jednym słowem.

Krateru Viti jednak nie osiągnąłem (to na kolejna wyprawę zostaje) ponieważ nie wiedziałem że nadchodzi załamanie pogody i huraganowy wiatr. Odcięty od mediów i pełny nadziei że następnego dnia pójdę na baseny termalne wyszedłem 2 km na pustkowie by się rozbić.

 

Po znalezieniu miejsca osłoniętego rozłożyłem się i przespałem. Wówczas przyszło od zachodu załamanie pogody. Dotychczasowa słoneczna w miarę aura zamieniła się w deszczową i śnieżną z wiatrem huraganowym. Później czytałem że autostopowiczom łamało na cempingach namioty jak zapałki – ja sam utknąłem na tym bezludziu kilka km. od wioski. Rozsądek podpowiadał mi by nie podejmować próby powrotu do wioski wobec takich warunków – mając wodę i jedzenie byłem w stanie przetrwać.  Poza tym ratowało mnie, że rozbiłem się przy gęstwinie w zagłębieniu.

Drugiego dnia skoro świt postanowiłem pokonać ostatnie 2 km do basenów termalnych w nadziei że pływając w ciepłych wulkanicznych wodach przeczekam tą pogodę. Uwierzcie albo nie, ale przez prawie 2 h uszedłem niecały kilometr !!!

Wiatr był tak silny że podczas porywów rzucał mną wszędzie, zmiatał z drogi turlał po rowach. Obciążenie w postaci plecaka oraz wspomaganie kijkami nie stabilizowało mnie. Poobijany i wycieńczony pokonywaniem kolejnych metrów pod wiatr atakujący z każdej strony doszedłem do drogi asfaltowej, gdzie po jakimś dłużej nie określonym czasie zatrzymał się sam samochód – łapanie/machanie było niemożliwe. Wspólnie z kierowca i jego rodziną (żona, dziecko) mieliśmy problem najpierw z otwarciem drzwi od auta a później z utrzymaniem ich i zamknięciem by ich nie oberwało – coś niesamowitego. Pierwszy raz mi coś takiego się przytrafiło. Walkę po jakimś czasie wygraliśmy i podwieziono mnie znowu pod sklep w Reykjahlíð. Naprawdę słowa uznania – ci ludzie stracili mnóstwo czasu i siły by mi pomóc.

Przy sklepie w informacji turystycznej dowiedziałem się, że najbliższy autobus będzie dopiero za ponad  dobę. Kilka godzin przymusowego postoju i ogrzanie się oraz zakupy i regeneracja sił i po południu gdy porywy trochę ustały postanowiłem próbować wydostać się w kierunku Akureyri. Szło ciężko ale wreszcie zatrzymało się małżeństwo które podwiozło mnie kilka km do najbliższej krzyżówki. Niestety odbijali w inna stronę, a mi znowu pozostało machanie i walka z podmuchami. Nie narzekając i z zapałem oraz nadzieją oczekiwałem kolejnego transportu. Po 30 min i 3 autach kolejne zatrzymało się – jadę do Akureyri. Kierowca – inżynier z tego miasta (zachwycony nim) – twierdził, że to najpiękniejsze miasto na całej wyspie i że jest bardzo dumny że tam żyje. Z pasja i zapałem opowiedział mi po drodze historię, rozmawialiśmy też o sporcie i piłkarzach oraz szczypiornistach islandzkich, którzy robią ostatnio furorę w sporcie.

Miotało naszym samochodzikiem niemiłosiernie, ale Pan mimo wszystko postanowił przystanąć w niezwykłym miejscu bym mógł zobaczyć i zrobić sobie zdjęcie. Mowa o wodospadzie Goðafoss zwanym Wodospadem Bogów (lub Wodospadem Kapłanów). Wody lodowcowe rzeki  Skjálfandafljót spadają z wysokości 12 m na szerokości 30 m.

Pan wyjaśnił podczas podróży, że to niezwykle istotne miejsce w historii Islandii. Wiąże się z przejściem w 1000 roku Islandii z pogaństwa na chrześcijaństwo. W tym czasie lögsögumaðurem (głosicielem praw) był naczelnik pobliskiego okręgu Ljósavatn – Þorgeir Ljósvetningagoði Þorkelsson. Był on rozjemcą podczas sporów poganów nordyckich z chrześcijanami. Sagi islandzkie mówią że był kapłanem pogańskim ale uznał że kraj powinien przejść na chrześcijaństwo. Legenda mówi, że wracając do Ljósavatn z historycznego zgromadzenia Althingu, pozbył się pogańskich bogów wrzucając ich posągi do wodospadu w symbolicznym akcie nawrócenia. Stąd nazwa wodospadu.

Powoli dojeżdżaliśmy do Akureyri.

Pan obwiózł mnie po mieście (opowiadając co,gdzie znajdę) i wysadził na stacji wylotowej w kierunku Reykjaviku. Z racji, że dochodziła 17 stwierdziłem, że ruszam dalej.

Ze stacji do najbliższego ronda był kilometr, a pogoda wydawało się stabilizowała się. Po 20 min zatrzymał mi się rolnik który swoim pickupem wracał na farmę od weterynarza z… owieczką na kolanach – biedactwo się pochorowało – słodkie. Gdy 10 km za miastem wysiadałem znowu pociemniało, wiatr znacząco mną majtał, zaczęło do tego padać a na dodatek z pobliskiego bajora pojawiła się tęcza !!! Pomyślałem – dobry znak – próbuję dalej. Próba odniosła skutek, po chwili luksusowym autem jechałem z jakąś ważną personą. Z tego co zrozumiałem matka Finka jest ważną śpiewaczką operową, On sam organizuje ważne eventy i spóźniony gna na zachodnią Islandię. Po drodze poruszyłem temat przekraczania prędkości (max dopuszczalna to 90 km/h) i ewentualnych kontroli na tym bezludziu. Jak na zawołanie chwilę później znikąd na pustkowiu nadjeżdża z naprzeciwka radiowóz na sygnale i zatrzymuje nas do kontroli za prędkość. Efekt : dopuszczalne 90 km/h, my 100 no góra 105 km/h i 500 euro mandatu !!!! Nawet dla mojego kierowcy to sroga kara więc w średnich nastrojach podziwiamy pogarszającą się pogodę i słuchamy radia.

Na stacji paliw w Staðarskáli (trudno to nawet miejscowością nazwać skoro tylko stacja paliw tam jest) rozdzielamy się bo Pan jedzie na północny-zachód a ja dalej na południe do Reykjaviku by zamknąć okrąg wokół wyspy. Tymczasem nagle zrobiła się zima. Dochodzi 21 i perspektywa żadna. Słabo widzę opcje noclegowe, zakładam że “dokleję się do wiaty przy stacji paliw i przekimam do rana” – niemniej próbuje jeszcze w śnieżycę łapać i o dziwo po kwadransie staje auto. Pan jedzie na lotnisko Keflavik z Akureyri. Jest Holendrem pracuje i mieszka na północy – wraca na kilka dni na kontynent do Holandii do żony i dzieci. Dla mnie najważniejsze że mogę już dziś być na lotnisku w cieple lub chociaż w Reykjaviku.  Za szyba już prawdziwa zima – znikąd, tak niedawno było kilkanaście stopni i słońce. Sami Islandczycy na stacji jak byłem śmiali się z aury idąc w klapkach do aut że wiosna pełną parą u nich.

Jeszcze tylko nowość na mapie Islandii – tunel pod zatoką i jesteśmy w stolicy.

Około północy jesteśmy w Reykjaviku, którą s powiewa szarówka (zaczynają być dni polarne). Decyduje się jednak wysiąść w Reykjaviku, ponieważ lot mam dopiero za 4 dni – co będę robił na lotnisku? – misja zakończona 5 dni przed czasem. Przez internet sprawdziłem, że hostel The Capital-Inn dysponuje pryczą  – więc tam się zakotwiczyłem na 2 noce.

Kolejnego dnia wybrałem się 4 km na spacer do centrum. Pogoda wreszcie stabilna i cieplutko dzięki słońcu się zrobiło.

Mój dzisiejszy cel znaleźć sklep muzyczny i wspomnianą wcześniej płytkę kapeli, którą słyszałem w aucie u rockmena w drodze nad jezioro Myvatn. Sklep znalazłem bez problemu. WOW !!!! prawdziwa muzyczna świątynia – dwa poziomy,kilka izb i wszędzie płyty. Ale płytę mam – to jest to = Victoria !!!!

Kończyły mi się środki więc nie mogąc opłacić kolejnych nocy pozostała opcja namiot – tylko gdzie tu się rozbić? Okazało się, że świetnym miejscem jest mini “busz” między cmentarzem !!! a uniwersytetem tuż obok hostelu. Tam zbazowałem się na kolejne dwie noce.

Nie sądziłem tylko, że ostatniego dnia nagle niczym Indianie, mój namiot zostanie oblężony przez przedszkolaków które to dotąd będą trącać i zaglądać do szczelnie zamkniętego namiotu aż się nie ujawnię. Jak one mnie tu znalazły? Niemniej po 3 h czekania poddałem się i wyszedłem wzbudzając nie lada sensację. Dzieciaki gdy dowiedziały się od opiekunek, że pochodzę z Polski zaczęły do mnie podchodzić. Podawały swe małe dłonie wypowiadając jedyne polskie słowa jakie znają kojarzą (być może od rówieśników – emigrantów z Polski) = głównie cześć, tata, dzień dobry i proszę – oczywiście łamaną polszczyzną, słodkie. Ach dodam że nim się ujawniłem to przy namiocie jedna z opiekunek nuciła piosenki – zastanawiałem się czy w tym miejscu nie opublikować ich ale wstrzymam się i pozostawię je w swoich zbiorach. Niemniej bardzo ładny głos i melodyczne to było – cokolwiek nie nuciła. Po moim ujawnieniu dzieci rozpłynęły się w zagajniku z opiekunkami równie szybko jak się pojawiły.

Ok 15 udałem się na pobliską stacje, by złapać cokolwiek w kierunku lotniska. Pogoda jak na złość się znowu popsuła i nagle zaczęło wiać i padać. Pomyślałem że na koniec aura da mi w kość bym popamiętał Islandię. Nie udało mi się nic zatrzymać mimo szczytu komunikacyjnego. Ciężko było znaleźć odpowiednie pobocze i musiałem w tych warunkach przeczłapać kilka kilometrów. Nieco dalej po jakimś czasie zatrzymała się bardzo miła Islandka pochodząca z Keflaviku. Nie jechała w rodzinne strony bo przeniosła się na obrzeża stolicy ale podrzuciła mnie na sam wylot w kierunku lotniska. Podczas krótkiej podróży opowiadała jak łatwo znaleźć pracę i jak ciężko mieszkanie – potwierdzało to tylko te wcześniejsze historie które słyszałem od poznawanych ludzi.  Życzyła mi bym się jednak nie zrażał i nie poddawał i próbował. Sam podczas pobytu miałem 4 propozycje pracy niestety bez noclegu.

Ostatni odcinek pokonałem z panem w starszym wieku który wracał z pracy ze stolicy do Keflaviku. Był na tyle miły że podrzucił mnie na lotnisko. Tam przetrwałem noc i o 9 rano byłem już w locie do Londynu Luton.

Londyn jak zwykle wywiera na mnie ogromne wrażenie jako stolica europejskiego biznesu (przynajmniej do wyjścia z UE).

Odwiedziłem więc ponownie Muzeum Brytyjskie w gmachach którego ciekawy wystrój miała księgarnia, później spacer nad Tamizą.

Wieczorem miałem niespodziewane spotkanie ws pracy w Londynie – a co, kompleksowy to był wyjazd a ja jestem uniwersalny i elastyczny. Wieczorem już w hostelu typowe brytyjskie piwo na zakąszenie wyspiarskiej podróży – Skål !!!! ;) .

Rankiem udałem się na dworzec autobusowy Victoria by Flixbusem udać się do Amsterdamu. Po drodze byłem świadkiem przejazdu przez miasto królewskiej gwardii. Zaskakujący widok o poranku.

Autobusem wyjechałem w kierunku Dover. Ostatnie zdjęcie Londynu

Cieszyłem się, że przejadę tunelem pod Kanałem La Manche jednak po drodze kierowca zmienił zdanie twierdząc, że lepiej będzie gdy pokonamy szlak promem.

Klimat portowy i te białe klify Dover.

Jeszcze tylko odprawa na granicy i kontrole brytyjsko-francuskie i płyniemy. Mimo wiatru zawsze lubię siąść na górnym pokładzie.

Co do Francji to robi wrażenie ogrodzenie przed emigrantami od portu przez Calais na całej długości trasy.

Następnie przez Francję z bardzo wesołym kierowcą co puszczał na full muzykę w autobusie przed północą dotarłem do Amsterdamu.

Tam intuicyjnie 2 km od Dworca Sloterdijk w parku przy jednym z dzikich kanałów rozbiłem namiot gdzie przekimałem 2 kolejne noce.

Znowu podczas podróży zaskoczyła mnie pogoda więc z racji 30*C upałów nie zwiedziłem “miasta kanałów i rowerów” – to jeszcze przede mną, bo niby jak z plecakiem 30 kg w taki skwar. Gdzie ja buty zimowe,kurtka, spodnie narciarskie itd. Przy takich różnicach temperatur trudno o optimum z bagażem.

Kolejnym przystankiem w podróży do kraju autobusami Flixbusa był krótki pobyt w niemieckim Hamburgu oraz 2 dniowy pobyt w stolicy – Berlinie. Namiot bez problemu rozbiłem koło dworca Berlin Hbf. .

Popołudniowy relaks w centrum nad Sprewą,

oraz tuż przy dworcu ZOB w parku nad stawami.

Wieczorem 2 dnia wróciłem do Szczecina i noc w okolicach dworca PKP dopiero sprawiła, że zacząłem się niepokoić. Cała podróż nic mi się nie działo i 100% komfortu  (nawet w Berlinie choć tam “element” jest widoczny). W Polsce wystarczyło 15 min by ktoś Ciebie zaczepił, nagabywał, przeklinał i ubliżał.

Takie realia ale pomińmy to.

Tak oto objechałem cała wyspę s przejazdem autobusowym z Londynu. Jeszcze wtedy nie miałem ani kąta ani pracy ani nawet kasy i nie sądziłem jak wspaniała niespodziankę los mi szykuje na to lato 2018 r. ale to inna historia.

Driftes av Bloggnorge.com - Gratis Blogg | PRO ISP - Blogg på webhotell og eget domenet | Genc Media - Webdesign og hjemmeside
Bloggen "oczy na Świat / øynene til verden" er underlagt Lov om opphavsrett til åndsverk. Det betyr at du ikke kan kopiere tekst, bilder eller annet innhold uten tillatelse. Forfatter er selv ansvarlig for innhold. Tekniske spørmål rettes til post[att]bloggnorge[dått]com.
css.php
Driftes av Bloggnorge.com | Laget av Hjemmesideleverandøren
Denne bloggen er underlagt Lov om opphavsrett til åndsverk. Det betyr at du ikke kan kopiere tekst, bilder eller annet innhold uten tillatelse fra bloggeren. Forfatter er selv ansvarlig for innhold.
Personvern og cookies | Tekniske spørsmål rettes til post[att]lykkemedia.[dått]no.