podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.VII – psie zaprzęgi, nową miłością moją…
Po południu pożegnałem Islandię. Nie obyło się bez stresu, oto bowiem wiatr tego dnia był bardzo silny – tak silny, że już na płycie bujało samolotem. Pomimo turbulencji podczas startu szybko osiągnęliśmy wysokość przelotową i po raz kolejny mogłem podziwiać Świat z góry.
Bez problemu doleciałem i wylądowałem w Oslo. Na Oslo-Gardermoen było kilka godzin przerwy zwiększone ponad godzinnym opóźnieniem jeżeli chodzi o lot do Tromsø (śnieżyce na północy Norwegii generowały opóźnienia). Po 20-tej udało się wreszcie wylecieć w kierunku Tromsø.
Lot przebiegł spokojnie i trwał ok 2 h. Na miejscu po 22-ej złapałem jeszcze miejski autobus w kierunku centrum. Metodą prób i błędów, brodząc w śniegu dotarłem do miejsca gdzie nocowałem. Spałem w B&B (bed and breakfasts), a powitał mnie starszy pan (nauczyciel akademicki na tutejszym uniwersytecie) oraz jego żona, sympatyczna Niemka o imieniu Petra. Mieszkali w klasycznym norweskim domku, a wynajmowane gościom pokoje na półpiętrze oznaczyli kolorami i kwiatami. Mi przypadł pokój żółty.
Na początek czekał mnie mały instruktaż z zasad jakie panują w domu, w tym z segregacji śmieci (gospodarz miał z 7 pojemników na odpadki !).
Zmęczony wrażeniami ległem na bardzo wygodne łóżko. Jutro wszak największa atrakcja podczas pobytu tutaj – psie zaprzęgi.
O 6 rano szybka pobudka i szybkie śniadanie – jeszcze rzut oka na pogodę – patrzę a tu … dosypało – “kurcze nie wygrzebiemy się z tej chatki” – pomyślałem.
Koniec listopada, a tu takie śniegi – jak dla mnie cudownie. Norwegowie sprawnie i szybko poradzili sobie z odśnieżeniem duktów i dróg. Nim zjadłem śniadanie mój gospodarz skończył gimnastykę w śniegu z łopatą i mogłem ruszać. Dochodziła 7 za godzinę miałem być pod Radisson Blu, skąd zabierał nas (grupa ok 5-6 osób) organizator na dogsledding.
Na dworze było pięknie, biało, moje wymarzone warunki do życia. :) I pomyśleć że to dopiero koniec listopada… :)
Punkt 8-ma spod hotelu wsiedliśmy do busa, którym zostaliśmy wywiezieni poza miasto w góry do małej chatki, przy której znajdowała się zagroda z psami. Okolica była bajkowa.
Na miejscu czekała już Sandra (narzeczona pana który nas przywiózł), po przywitaniu się zaproszono nas do izby gdzie wydano nam kombinezony, rękawiczki i czapki w które mieliśmy się przebrać. Efekt końcowy poniżej :)
Czułem się podekscytowany – nie wiedziałem co mnie czeka, a już w tym stroju byłem niczym Eskimos.
Gdy wszyscy zmienili stroje poszliśmy pod psie budy – nie było to proste ponieważ poza wyjeżdżona drogą wpadało się miejscami po pas ! w śnieg.
Psy powitały nas, łasząc się i ciesząc na myśl o przejażdżce – widać i czuć było, że kochają to oraz, że sprawia im to wielka radość.
Właściciel zaczął przygotowywać sanie, my w tym czasie rozpieszczaliśmy psiaki :)
Jeszcze ostatnie przygotowania i nadzór Sandry….
… i sanie były gotowe.
Czwórka sań związana przyczepiona wzdłuż liny. Zaczęto podczepiać psy. Dowiedziałem się, że jeden pies może dźwigać do 30 kg. Do sań doczepiono więc po 5 piesków. Kiedy wszystko było gotowe organizator przeprowadził szybkie szkolenie jak należy prowadzić zaprzęg. Ku mojemu przerażeniu nagle lina została zwolniona i 4 zaprzęgi stały rzędem gotowe do jazdy A więc zaczyna się.
Wbrew pozorom nie jest to taka prosta sprawa – niby stoicie na płozach sań i naciskacie poprzeczny hamulec umieszczony między płozami uzbrojony w zębiska by wbijały się w śnieg.
Psy jednak mają ogromną silę i próba pobłażania im czy litości kończy się zawsze tak samo – sanie z psami pędzą na oślep do 35 km/h.
Podczas szkolenia usłyszeliśmy “z zaprzęgiem jak z samochodem – nie można przesadzić bo będzie wypadek”. Szybko się przekonałem, że to prawda – po pierwszych 100 m. miałem wywrotkę.
Do tego po kilku minutach płozy ulegają złudzeniu do tego stopnia, że trudno utrzymać się na nich.
Lekkie sanie bardzo łatwo wywracają się na muldach i wszelkich nierównościach. Najgorzej wówczas ma ten co siedzi w saniach – a siedzi się (w zasadzie leży) w saniach wyścielonych skórą renifera. Pasażer również od góry jest chroniony przed zamoknięciem tak szczelnie, że z sań wygląda tylko głowa.
Pasażer na wyposażeniu ma kotwicę, którą trzeba wyrzucać z sań podczas wypadku lub każdego postoju. Wbita w śnieg pod odpowiednim kątem skutecznie zatrzymuje zaprzęg.
Jako świeżo upieczeni maszerowie musieliśmy się szybko przyzwyczaić do nowej sytuacji. Co chwile były więc wypadki i postoje.
Psiaki takie postoje bardzo rozdrażniały, bo paradoksalnie kochały przez kilka godzin wysiłek i ciąganie sań. Naprawdę psiak w zaprzęgu ma taką radochę gdy może ciągnąc zaprzęg, że aż trudno w to uwierzyć.
Generalnie po opanowaniu stresu, wypracowaniu techniki i wyczucia psów jazda stała się przyjemnością, mimo różnych pułapek (strumyków, mostków) na szlaku – oto mała próbka:
Bywało, że psy zapadały się w śniegu czy lodzie, a sanie zostawały – trzeba było pomagać psiakom się wydostać. I odwrotnie – psy przeskakiwały przeszkodę, a sanie tonęły w śniegu czy lodowatej wodzie. Wtedy psy rozpaczliwie starały się nas wyciągać z opresji. Cudowna współpraca psa i człowieka oraz lekcja pokory i zaufania w obliczu nagłych sytuacji.
Gdy zdarzała się wywrotka to z perspektywy pasażera wyglądało to mniej więcej tak:
Wywrotki z perspektywy maszera wyglądają nieco inaczej. To jak walka z niemożliwym – ze wszystkimi przeciwnościami, walczysz z naturą, walczysz o partnera w saniach i współpracujesz z psami które starają się wybrnąć z opresji.
Cel jest jeden – jak najszybciej postawić sanie na płozy i zdążyć na nie wsiąść nim psy ruszą.
W sumie jadąc w zaprzęgu spędziliśmy cudowne 8 h. . Pomimo zmęczenia potwornego (mój rozcięty łuk brwiowy zacząłem odczuwać dopiero po dwóch dniach – taka była adrenalina) nie wyobrażam sobie by jeszcze kiedyś nie podróżować w zaprzęgu eksplorując Świat. Zdecydowanie polecam.
Po godzinie 16-tej dotarłszy do zagrody, wyprzęgliśmy psy, a sami po przebraniu w nasze stroje usiedliśmy w okręgu po turecku na podłodze chaty z kubkiem ciepłej herbaty oraz przepysznym ciastem drożdżowym prosto z piekarnika. Przez kolejną godzinę opowiadaliśmy każdy o sobie i zadawaliśmy pytania właścicielowi o szczegóły dotyczące utrzymania sfory psów i ich pielęgnacji.
Późnym wieczorem zostaliśmy odwiezieni do centrum Tromsø. Był to tak niesamowity dzień, że długo nie mogłem zasnąć. Spacerowałem szerokimi ścieżkami leśnymi (doskonale przygotowanymi pod narciarstwo biegowe).
Starałem się wypatrzeć zorzę – tak przecież popularną tu w stolicy zorzy polarnej. Było jednak zbyt pochmurno, prószył delikatny śnieg
Zorza nie była mi tej nocy pisana. Trudno. Z drugiej strony na tym właśnie polega magia tego zjawiska. Nie można tak sobie przyjechać i ją “odfajkować jako zaliczoną i sfotografowaną” ot tak po prostu.
Następnego poranka (po nocnych opadach) śniegu było jeszcze więcej (o dziwo wszystko po odśnieżane niemal natychmiast), a świat wydawał się jeszcze bardziej piękniejszy.
Co jakiś czas przemknął miejscowy rodzic z dzieckiem na spacerze.
Ja natomiast (mając jeden dzień jeszcze w zapasie) postanowiłem pokręcić się po mieście. Udałem się więc pod dolną stacje kolei linowej Fjellheisen, którą to wjechałem na okoliczny szczyt Storsteinen (górujący nad miastem) o wysokości 420 m.n.p.m. .
Po zakupie biletów (które nie są tanie – ok 200 zł o ile pamiętam) wsiedliśmy do wagonika. O dziwo mimo kiepskiej pogody obłożenie (a co za tym idzie zainteresowanie wjazdem) dość spore.
Kilkanaście minut jazdy i byliśmy na szczycie. Widok był imponujący na Tromsø pomimo potwornie lodowatego wiatru.
Powyżej restauracji były tylko zaspy które owiewała śnieżna zadymka i mgła.
Po powrocie do miasta odwiedziłem w centrum tipi Saamów (rdzennych mieszkańców Laponii).
Byłem pod wrażeniem że mimo przenikliwego zimna wewnątrz było miło, przyjemnie i tak magicznie. W głowie zrodził się pomysł – pragnienie. “Odwiedzę kiedyś Kautokeino, norweską stolicę Laponii” – pomyślałem. Wszystko przede mną…
Kolejnym przystankiem było muzeum polarne.
Muzeum to rozbudza wyobraźnie prezentując historie polarnictwa i warunki w jakich musieli i musza egzystować polarnicy. Poczułem się niczym Centkiewiczowie czy Amundsen. Jednocześnie mając w pamięci wczorajsze psie zaprzęgi odkrywałem poprzez eksponaty dalekie polarne krainy – nabierało to wszystko innego wyrazu i magii, a jednocześnie rozbudzało wyobraźnię.
I w tym właśnie muzeum zakupiłem najdziwniejszy upominek jaki kiedykolwiek przywiozłem kiedykolwiek i skądkolwiek. Nim o nim, krótka anegdota: kiedyś na pierwszym roku studiów geograficznych mój serdeczny przyjaciel kupił mi drobiazg urodzinowy, pewną płytę CD. Wiedział, że uwielbiam koleje i wszystko co z nimi związane, dlatego sprezentował mi 2 h nagranie jadącego parowozu :) czym rozbawił mnie niemal do łez i za co jestem mu po dziś dzień wdzięczny. Prezent jest najbardziej oryginalnym jaki otrzymałem kiedykolwiek.
Co ma wspólnego ta urodzinowa anegdota z Muzeum w Tromsø?
Otóż Łukasz w swej beztrosce zakupił (jak mu się wydawało) płytę z muzyką lokalną. Po dotarciu do pensjonatu i odpieczętowaniu jej okazało się, że nagranie zawiera… kilkanaście różnych warkotów kutrów rybackich !!!! :) I tak przez kolejne 2 h. . He he “do kompletu” – pomyślałem, chowając płytę w bagaż.
Następnego dnia ok 14-tej wsiadłem do samolotu udając się w kierunku Oslo…
jeszcze tylko odladzanie…
ostatnie spojrzenie na lotnisko…
i niestety w drogę powrotną do Polski – kończyła się dwutygodniowa wyprawa przez Danię, Islandię po Tromsø.
W miarę jak podążaliśmy ku południowi nieśmiałe promienie zachodzącego słońca przebijały się przez okna samolotu.
Smutek mnie ogarniał na myśl że opuszczam Norwegię – wiedziałem jednak że na pewno jeszcze nie raz za koło polarne zajrzę.