Arkiv for: July, 2015
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.VI – południowa Islandia
Wieczorem z wodospadu Gullfoss udałem się w kierunku wschodnim – jedyna główną drogą nr 1 która okrąża cała wysp. Jechałem bez jakiegokolwiek planu w nieznane – po prostu przed siebie. Teraz dopiero zaczęła się frajda i przygoda.
Tym bardziej że po zmroku ćmok był straszny. Z otchłani mroku udało mi się wychwycić kościółek / kapliczkę?
Co jakiś czas na odludziu widoczna była również taka łuna. Początkowo sądziłem, że to może jakieś wulkany są. Szybko jednak okazało się, że są to szklarnie w których pod sztucznym światłem produkowane są owoce i warzywa – nawet banany !!!
Plusem podróży przez Islandię jest fakt, że jak masz już dość, zatrzymujesz się (byle w bezpiecznym miejscu) i nocujesz. Najlepsze jest to, że po takim ciemku nie wiesz człowieku gdzie jesteś. Ta noc była bardzo nerwowa bo wiatr strasznie kołysał autem.
Rankiem ukazał się oczom taki oto widok :)
Podczas śniadania pojawiło się “towarzystwo” – ktoś również tu jeździ :) ale tłok…
Jak widać powitała mnie zupełnie inna aura i inny krajobraz – niesamowite kilkanaście, kilkaset km. i jak zmiana. Tylko właściwie to gdzie ja teraz jestem?
Mała ocena jakości szlaku….
…i jedziemy przed siebie. :) a wkoło takie widoki.
I ta cisza :)
Pozbierałem toboły i dalej w drogę.
Pojawiło się ponownie towarzystwo – bo razem raźniej. :)
To jedziemy za nim…
Podróż jednak nie trwała długo – problemem SUV-a jest fakt że ma zbyt niskie zawieszenie na potoki islandzkie. W przyszłości trzeba coś większego znaleźć. On przejechał – my nie ryzykowaliśmy – zawracamy.
Tak oto z obawy przed nieznana głębokością potoku trzeba było zawrócić do głównej drogi.
Po drodze dostrzegłem nawet namiastkę schronisk młodzieżowych :)
Pogoda była ekstra – jak na Islandię o tej porze i widoki coraz piękniejsze:)
Jak nie góry i pagóry to rzeki – Islandia w całej krasie.
Aż tu nagle znikąd wyrósł wodospad – jak się okazało dotarłem do wodospadu Skógafoss.
To jeden z największych islandzkich wodospadów, o szerokości 25 i wysokości 60 metrów. Spod wodospadu prowadzi szlak trekkingowy do przełęczy Fimmvorouhals pomiędzy lodowcami Eyjafjallajökull i Myrdalsjokull.
Obok na parkingu jest możliwość skorzystania z toalet a nawet z prysznica :) – infrastrukturę turystyczną maja super, i na takim odludziu.
Powróciwszy na główna drogę (nr 1) kierowałem się dalej ku wschodniej części wyspy, widoki znów się zmieniły na górskie.
Bardzo rzadko ale zdarzały się osady – osady czytaj pojedyncze gospodarstwa (coś jak rancho) takie gospodarstwo miało już nazwę miejscowości – specyficzne.
Wszystko jest bardzo ładnie zawsze oznakowane i czytelne :)
W jedna taka boczną – ulicę postanowiłem zajechać :)
Tak oto trafiłem na pastwisko dzikich koni.
O ile udało mi się dotrzeć do źródeł na Islandii są to kuce islandzkie. Długo żyją i są wytrzymałe. W ich ojczyźnie jest niewiele chorób, a wywożenie i wwożenie ich na wyspę jest zabronione. Osiągają średnią wysokość w kłębie od 130 do 145 cm. . Są to co prawda wymiary kuców ale w języku islandzkim nie ma słowa “kuc” – ciekawe.
Występują w bardzo wielu maściach np. kasztanowatej, bułanej, gniadej, karej, myszatej, srokatej i dereszowatej. W języku islandzkim jest ponad 100 nazw dla różnych kolorów i wzorów.
Hodowana już przez wikińskich osadników w IX i X wieku. Rasa jest wspominana w literaturze i kronikach, a pierwsze odniesienia do nazwanych koni pojawiły się w XII w. . Konie były również czczone w mitologii nordyckiej. W latach 80-tych XVIII wieku większość rasy została zmieciona w następstwie erupcji wulkanicznej.
Po krótkim postoju ruszyłem w dalsza drogę.
Co ciekawe wszędzie można się zatrzymywać na Islandii, ruch jest bardzo znikomy, brak jest ograniczeń większych – standardowo na głównej drodze poruszamy się z prędkością 90 km/h. . Przed wjazdami do osad/miejscowości są tablice mierzące prędkość i ostrzegające by zwolnić jeżeli fantazja nas troszkę poniesie.
Problemem jest tylko fakt że co chwile krajobraz się zmienia – i trzeba się zatrzymać na kilka zdjęć, podróż więc jest bardzo “szarpana” ale jaka przyjemna. No to po delektujmy się – zważywszy, że pięknie skały się prezentowały w jesiennym słońcu.
Jak te głazy nie spadną na chatkę czy drogę? :)
Po jednej stronie były więc góry…
…a po drugiej pojawił się Ocean Atlantycki.
Tak oto dotarłem do bodaj najsłynniejszego “drzemiącego” wulkanu polodowcowego na Islandii – Eyjafjallajökull.
Nazwa Eyjafjallajökull oznacza “lodowiec masywu” a nazwa masywu pochodzi z kolei od słowa wyspa.W przeciągu 1100 lat do erupcji dochodziło w 920, 1612, 1821-1823 i w 2010. W pierwszych trzech przypadkach następstwem wybuchu wulkanu była erupcja pobliskiego wulkanu Katla.
Między 3 i 5 kwietnia 2010 r. nastąpiło około 3000 słabych trzęsień ziemi (epicentrum było w okolicy wulkanu). Wybuch wulkanu nastąpił 15 kwietnia – miasta Fljótshlíð i Markarfljót zostały ewakuowane. Trzęsienie nie spowodowało ofiar w ludziach, aczkolwiek pył wulkaniczny znacznie zakłócił ruch samolotowy w całej Europie.
To stąd przywiozłem najcenniejsza pamiątkę – pył wulkaniczny :)
Dalszą podróż kontynuowałem do najbliższej miejscowości Vik i Myrdal.
Trzeba wziąć pod uwagę, że miejscowości, a co za tym idzie sklep spożywczy czy stacja paliw oddalone są średnio co 30-50 km od siebie. Są odcinki, że na 10 km macie 3 stacje paliw, ale są też, że z 80 km jedzie się bez jakiegokolwiek kontaktu z cywilizacją. Jeżeli chodzi o samo tankowanie to są dystrybutory samoobsługowe – wrzucamy kartę płatniczą, deklarujemy kwotę za jaką chcemy zatankować. Automat pobiera gotówkę i uwalnia dystrybutor – proste i praktyczne.
W okolicy miejscowości Vik i Myrdal – chwilowy postój przy wodospadzie…
rzece…
i jeziorku – wszystko w jednym miejscu :)
W samym miasteczku autko dostało benzynki :) zaopatrzyłem się w prowiant na dalszą drogę, a w sklepiku z pamiątkami nabyłem najbardziej użyteczną rzecz, a zarazem sztandarową na Islandii. Był to sweter islandzki z wełny z owcy islandzkiej – piekielnie drogi, ale równie ciepły i praktyczny. Służy mi po dziś dzień, szczególnie podczas wypraw za koło polarne.
Z uwagi na fakt, że słonko było jeszcze wysoko postanowiłem podjechać pod jeden z bocznych jęzorów lodowca Vatnajökull.
Droga do niego nie była usłana różami.
A najlepiej zobrazuje cały klimat przejazdu to nagranie: :)
Sam lodowiec Vatnajökull ma całkowitą powierzchnię 8100 km² oraz grubość dochodzącej do 1 km.
Tak tu czułem się jak ryba w wodzie – to moje klimaty :)
Po lodowcu można sobie swobodnie pochodzić (o ile ma się odpowiedni sprzęt :) ), lub wspinać się – samemu bądź z przewodnikiem.
I jeszcze kilka zdjęć lodowca :)
Gdy wyhasałem się na obsypanych popiołem wulkanicznych lodach udałem się jeszcze bardziej na wschód wyspy w poszukiwaniu nowych krajobrazów.
Droga tym razem była przyjemna i pusta, ale jakże malownicza.
Zmierzchało się więc trzeba było poszukać jakiegoś lokum – tym bardziej że osoba z która byłem podczas wyjazdu (nie wiem jak ale…) skąpała się w lodowcu ?!?
Po zmroku udało się znaleźć jakiś motel – ceny srogie, ale nie było wyjścia trzeba było się wysuszyć, a poza tym ile można spać w samochodzie na rozkładanych siedzeniach. Za bodaj 200 zł dostaliśmy domek letniskowy. Izba wyglądała przyzwoicie.
Oczywiście na odludziu w dziczy na recepcji pracował chłopak z Polski ( z Podkarpacia) – czemu mnie to nie zdziwiło. Jego siostra pracuje 70 km dalej przy najbliższej stacji paliw w sklepie. Przez chwile opowiedział jak znalazł się na Islandii i jak przeżył wybuch Eyjafjallajökull. Mówiąc krótko, wulkan dymił, wybuchł nagle w jasny słoneczny dzień na 3 dni zrobiło się czarno (trzy dni pył opadał), a pranie z jasnego i białego zrobiło się czarne. Do tego nie mógł ani okna ani drzwi uchylić taka była warstwa osadzonego pyłu.
Z racji pełnionej funkcji ów ludzik nie mógł dłużej poświecić mi czasu (był jednocześnie recepcjonistą, pomocą w kuchni i kelnerem w jednym).
Znużony dniem i bogactwem wrażeń szybko usnąłem.
I podobnie jak podczas wcześniejszych nocy, budzisz się człowieku a tu nowy krajobraz :)
Do tego rankiem okazało sie że mamy psie towarzystwo :) pieszczochy…
Zostało by się dłużej, ale pora jechać dalej ku przygodzie.
Krajobraz ponownie zmieniał się jak w kalejdoskopie.
I kolejny “mały” postój przy wodospadzie i nad potokami – Islandia krajobrazowo jest przepiękna.
I kolejna mozaika krajobrazowa, dosłownie widoki zmieniają się co chwile.
Kolejny przystanek podczas mojej podróży to – Skeiðarársandur, gdzie w 1996 roku na skutek wybuchu wulkanu wezbrane i znaczne ilości wody podmyły jedyny most. Ogrom żywiołu robi wrażenie, podobnie jak stalowe szczątki mostu leżące obok.
A tuż za mostem nagłe pustkowie po horyzont.
Chwilę dalej – ponowna zmiana.
Taka przeplatanka krajobrazowa towarzyszyła mi do Parku narodowego Vatnajökull
Jest to największy Park Narodowy Europy, zajmujący 12 000 km² co stanowi 12% powierzchni Islandii. Centralna jego część stanowi lodowiec Vatnajökull.
Z racji jesiennej aury oraz późnej pory (i krótkiego dnia) ograniczyłem się do godzinnego spaceru po obrzeżach parku.
Park ma liczne szlaki, które są dobrze oznakowane, ale trzeba być ostrożnym, by oznaczeń wyrytych w drewnie nie przegapić.
Najpiękniejszy krajobraz (jak się okazało później) był dopiero przede mną. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów w takiej atmosferze…
i pokonaniu mostu (na marginesie – kwestię mostów ciekawie rozwiązano na Islandii. Są one szerokości jednego auta. Podczas wjazdu obowiązuje zasada wzajemnej życzliwości tzn. jedno auto staje i światłami daje znać abyś mógł pokonać przeszkodę – boskie choć w Polsce zapewne nierealne) …
…dotarłem do przepięknej laguny glacjalnej Jökulsárlón (Jökulsárlón Glacial Lagoon).
Przyznam, że to najpiękniejsze miejsce podczas moich skromnych wyjazdów jakie dane mi było zobaczyć.
Żadne zdjęcia i nagranie nie oddadzą klimatu tego miejsca – ale spróbuję :)
Nazwa znaczy tyle co “laguna lodowcowa” po prostu. Wody roztopowe lodowca Vatnajökull niosą olbrzymie odłamki lodu ku Atlantykowi. Krystalicznie czyste tworzą bajkowy krajobraz niczym z baśni o Królowej śniegu. Latem można popływać po zatoce statkiem czy kajakami.
Musze tam jeszcze kiedyś zajrzeć – cudne miejsce.
O zachodzie słońca zrobiło się jeszcze piękniej.
Na parkingu przed zatoka istnieje możliwość uzyskania informacji turystycznej dotyczącej okolicznych atrakcji i noclegów, a także zakup pamiątek.
To było niestety ostatnie miejsce do jakiego dotarłem. Czas naglił – tydzień na Islandii dobiegał końca. Pozostały ostatnie dwie doby. Pierwsza zaplanowałem na powrót w okolice Reykjaviku (a ujechałem ok. 1000 km., ostatni dzień to relaks.
Podróż powrotna (w deszczowej i wietrznej pogodzie) była uciążliwa. Co jakiś czas w miarę możliwości robiłem postój na posiłek w przydrożnych stacjach i towarzyszących im kawiarenkach.
W kompletnym ćmoku udało się znaleźć parking – i tu kolejna zaskakująca niespodzianka.
Rankiem, o brzasku okazało się, że na szczycie wzniesienia (dlatego znów tak niebezpiecznie bujało autem) znajduje się stacja paliw i przydrożna kawiarenka.
Infrastruktura sama w sobie może i nie była zaskakująca gdyby nie osoba właściciela stacji paliw. Starszy człowiek (wraz z córka) okazał się zagorzałym fanem piłki nożnej i kolekcjonerem zdjęć i szalików drużyn światowych (zarówno klubowych jak i narodowych) – cudowne !!!!!
Znalazła się w tym całym pięknie również modlitwa do Boga :) – o pomyślność meczu? (nie wiem nie znam islandzkiego)
Ciężko je się śniadanie i pije kawę spokojnie w tak fascynującym miejscu. Po prostu z filiżanka w dłoni kręciłem się po pomieszczeniach odkrywając kolejne szalkowe trofea. A były wszędzie, na ścianach suficie w toalecie. Ciekawe jakie było kryterium umieszczania?
Zafascynowany pasja i zamiłowaniem właściciela długo celebrowałem wyjście z kawiarni. Wychodząc obiecałem że jak kolejny raz pojawię sie tu to przywiozę parę szalików z Polski.
Dla chcących odwiedzić to miejsce poniższy adres – dzięki nawigacji.
Po dotarciu na południowo-zachodnie wybrzeże Islandii udałem się najpierw w okolice amerykańskiej bazy wojskowej. Tam bowiem na styku lądu z Atlantykiem rozpoczyna się granica między płytami tektonicznymi. W tym miejscu jest to bardziej widoczne i wyraziste niż w Þingvellir w którym na początku byłem.
Nim tam jednak dotarłem trzeba było przedrzeć się przez labirynt wąskich krętych dróg w księżycowym krajobrazie przy bardzo dżdżystej pogodzie.
I po 35 km podróży od Keflaviku na granicy płyt tektonicznych :)
Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie zszedł do pęknięcia tektonicznego – he he po raz pierwszy nielegalnie wchodzę na geologicznie kontynent amerykański. :)
Jak wrażenia spytacie? Było niestabilnie i grząsko, zapadałem się jak w ruchomych piaskach.
W drodze powrotnej ponownie podziwiałem księżycowy krajobraz za sprawa aury niczym z Hitchcocka.
By po drugiej stronie podziwiać sztormowe tego dnia wybrzeże Atlantyku.
Ostatnie pół dnia postanowiłem poświęcić na relaks – nie ma lepszego miejsca na Islandii niż wizyta w Blue Lagoon.
Oczywiście w całej okolicy unosi się swąd siarki jak ze Shreka :)
I choć na zewnątrz wiał przenikliwy wiatr, padał deszcz marznący to woda miała przyjemne 35 stopni.
Miała być godzina, dwie – skończyło się na 8 h :) – siedziałem do wieczora do samego końca, później było fajnie bo do 16-tej masa ludzi (gł. turyści). Wieczorem turystów autokary zawożą doi stolicy, pozostają miejscowi (garstka lokersów). Pogoda się troszkę tez poprawiła,, a posiedzieć ze szklaneczka drinka i piwa to była czysta przyjemność i relaks.
Późnym wieczorem (koło 23-ej) zameldowałem się w hostelu w Keflaviku i spędziłem ostatnia noc na Islandii. Przy okazji wyjeżdżając pozostawiłem innym zbędne rzeczy (w tym materac dmuchany).
Oto bowiem w miejscach noclegowych znajduje się wyznaczone miejsce gdzie można pozostawić innym rzeczy które dla ciebie wydają się zbędne bądź stanowią balast a komuś mogą się przydać. Oczywiście analogicznie można za darmo tam się doposażyć jak się przyjeżdża na wyspę – od książek i przewodników, po menażki, bidony naboje do butli gazowej itp. .
Rankiem tylko tankowanie do pełna auta, zdanie w wypożyczalni i po południu powrót na kontynent.
Zdaję sobie sprawę, że tylko liznąłem Islandii, jej wschodnia część to fiordy, północna wulkany i wypływająca z wnętrza ziemi lawa. Słowem trzeba ponownie tu wrócić może latem? Przede mną jednak ostatni etap podróży – Norwegia ukochana i psie zaprzęgi za kołem polarnym…
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.V – Golden Circle
Następnego popołudnia zgodnie z planem zostało pod hostel dostarczone autko – Toyota RAV 4 (SUV z napędem na 4 koła). Po krótkich formalnościach w biurze i opłaceniu auta można było ruszać w drogę. Aura nie była za ciekawa.
Drogi poza stolicą puste co od razu dało się odczuć, ale świetnie utrzymane jak na warunki tam panujące oczywiście.
Pierwszym przystankiem miała być elektrownia geotermalna – Hellisheiði, znajdująca się 30 km na wschód od Reykjaviku. Jest ona największą elektrownią geotermalną na Islandii i znajduje się u podnóża wulkanu Hengill.
Energia geotermalna pozyskiwana jest z 50 odwiertów o głębokości 1000-2200 metrów. W budynku oprócz zwiedzenia elektrowni można zapoznać się ze zjawiskiem trzęsienia ziemi (jest specjalny symulator). Poznać możemy również faunę i florę okolicy no i oczywiście mnóstwo zagadnień związanych z wodami geotermalnymi.
Po około godzinnym zwiedzaniu skierowałem się ku jeziorze Þingvallavatn. I tu GPS (choć zbawienny – przyznaję) pokierował “ekspedycję” bocznymi drogami – dopiero nad samym jeziorem odczułem jaka jest aura (przenikliwy wiatr, marznący deszcz oraz szklanka na drodze).
Samo jezioro – choć o tej porze szare i ponure – pochodzenia tektonicznego. W okolicach jeziora znajduje się skomplikowany system szczelin, świadczących, że w tym miejscu przebiega granica płyt tektonicznych : Euroazjatyckiej i Północnoamerykańskiej.
Granica płyt tektonicznych – zobaczyć to – takie było moje małe marzenie swego czasu gdy siedziałem na lekcji geografii. Co innego teoria a co innego doświadczyć takiego widoku na żywo.
Znad jeziora udałem się ku najbardziej znanej szczelinie Almannagjá, co w tłumaczeniu znaczy “Wąwóz Wszystkich Ludzi”.
Droga do tego miejsca – znajdowało sie nieopodal jeziora po północnej jego stronie – nie była usłana przysłowiowymi różami. GPS kręcił ale SUV dzielnie jechał do przodu.
Tak to mniej więcej wyglądało :)
Przy wejściu na szlak zastała mnie noc – zmrok przypominam zapada dość szybko o tej porze roku (listopad). Więc ok 16-tej trzeba było zaprzestać wędrówki. Nocleg był w samochodzie. Ambitne plany spaliły na panewce gdy wychodząc wpadłem po kostki w zamarznięty śnieg. Do tego przenikliwy wiatr i lód zniechęcał do próby wbijania śledzi w grunt. Skończyło się więc na złożeniu tylnych siedzeń i ułożeniu się na wygodnej kanapie pod ciepłym DDR-owskim śpiworze z Bundeswehry. I tak kolorowo nie byyło bo w środku nocy gdy wiatr przenikliwy bujał autem, to wychłodziło się i panował nieznośny ziąb, Do tego mokre ciuchy wiadomo schnąc nie chciały – ale jak survival to survival.
Poranek to szybkie pozbieranie maneli, złożenie siedzeń, coś na ząb, poranna toaleta i w drogę na zwiedzanie. Na szczęście chłód motywował do szybkich działań i nieociągania się.
O brzasku ( ok godz. 9:30) gotowy byłem by odwiedzić Þingvellir – co w dosłownym tłumaczeniu znaczy: þing – parlament, vellir – równina.
Krótki szlak prowadzi nas przez skomplikowany system szczelin, mijając po drodze mini wodospady i formacje skalne.
Miejsce to jest bardzo ważne w historii Islandii. To tu w 930 roku po raz pierwszy zebrał się islandzki parlament Althing. Jest on jednym z najstarszych instytucji parlamentarnych świata, która funkcjonuje do dziś. Althing obradował tutaj do końca XVIII wieku. Tu również ogłoszono pełną niepodległość Republiki Islandii dnia 17.06.1944 roku.
Niesamowite – takie niepozorne odludne miejsce, a jaki kawał historii. :)
Po wdrapaniu sie na szczyt wąwozu widzimy pęknięcie tektoniczne w całej okazałości – bajka.
W tym miejscu również obserwuje się tu znaczącą aktywność sejsmiczna i wulkaniczną. Powierzchnia ziemi poprzecinana jest licznymi szczelinami, A prezentowana na zdjęciach w całej okazałości to właśnie głęboki wąwóz Almannagjá.
W 1928 utworzono na tym obszarze park narodowy (wraz z przyległym, a widzianym wczoraj jeziorem Þingvallavatn ). Warto dodać, że Islandia – podobnie jak inne kraje skandynawskie traktuje przyrodę (w tym Parki Narodowe) jako dobro wspólne, powszechne i co ważne bezpłatne , więc bez żadnych problemów można zwiedzać parki nie ponosząc kosztów – nie ingerując oczywiście w krajobraz.
Dodatkowo od 2004 roku teren parku został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Następnie udałem się w kierunku równie słynnych islandzkich gejzerów. Aura i warunki drogowe w dalszym ciągu nie rozpieszczały.
Po drodze mijałem liczne strumienie i potoki (rzeki).
Rzadko, bo rzadko ale pojawiały się baseny termalne – znikąd.
Były też fermy dzikich koni na totalnych odludziach.
Zarówno odwiedzany przeze mnie Þingvellir jak i gejzery (do których zmierzałem) wchodzą w skład tzw. Golden Circle – złotego kręgu / pierścienia, czyli wszystkich atrakcji Islandii w pigułce.
Tak oto kolejnym moim przystankiem była dolina Haukadalur – eldorado islandzkich gejzerów :)
“Dymiące” pole ciągnie się po horyzont.
Dodam, że temperatura wody wypływającej z wnętrza ziemi waha się w przedziale:
To tu znajduje się wysłużony “staruszek” – Geysir. To od niego nazwano źródła geotermalne na całym świecie – gejzerami.
Geysir wyrzucał wodę na wysokość 80 metrów od XIV wieku do lat 60. XX wieku. Obecnie wyrzuca wodę na kilka metrów co ok 48 godzin w niezbyt regularnych odstępach czasu.
Palmę pierwszeństwa dzierży zatem inny rekordzista – gejzer Strokkur – co w dosłownym tłumaczeniu znaczy tyle co “kierznia” (dla niewtajemniczonych :) Kierznia – drewniane naczynie do ubijania śmietany na masło, maselnica, maślnica – za słownikiem języka polskiego).
Jest on największym czynnym gejzerem Islandii. Wybucha co 5-10 minut, wyrzucając podczas erupcji słup wody o średnicy 3 m. na wysokość 30 m. .
Rzadko ale zdarzają się podwójne (następujące po sobie) erupcje gejzera – mi udało się jedną taką uchwycić.
Niesamowity , rewelacyjny – naprawdę porażające zjawisko, zapierające dech w piersiach.
Podziwianiu zjawiska nie było końca. Tu tez po raz pierwszy odczułem tłok na szlaku – raptem ok 15 osób. Niemniej jak się jedzie po Islandii to przez setki kilometrów można nie zobaczyć żywej duszy – stąd moja dygresja.
Inne, mniejsze erupcje miały tez swój urok – niesamowite gdy widzisz że ziemia pracuje.
Kiedy już ochłonąłem z wrażenia udałem się do pobliskiego sklepiku (obok są miejsca noclegowe) aby nabyć pamiątkę.
Kolejnym przystankiem na Golden Circle jest wodospad Gullfoss.
Znajduje się on na rzece Hvita. Składa się z dwóch kaskad: pierwszej – 11 metrowej, oraz, drugiej (będącej pod kątem w stosunku do pierwszej) – 21 metrowej. W każdej sekundzie przepływa przez wodospad 400 metrów sześciennych wody!!!!
Na pewno duży wpływ na moje odczucia miała aura (tu była bodaj najbardziej paskudna) niemniej przy wodospadzie nie miałem efektu “wow !!!”.
W tym miejscu zakończyłem zwiedzanie Golden Circle i namawiam do nieograniczania się do przewodnikowych atrakcji, albo co gorsza objazdówek z biurem podróży. Spłyca to prawdziwe piękno i ubogaca wyjazd. Niemniej warto rozpocząć zwiedzanie Islandii przynajmniej od Þingvellir i gejzerów, a latem Gullfossu.
Kolejną częścią będzie podróż przez południowa Islandię na własna rękę i w totalne nieznanie…
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.IV – Reykjavik
Z lotniska (wraz z garstką zapaleńców – może w sumie było nas 10 osób) zabiera nas flybus – luksusowy autokar w którym typowy islandzki brodacz serwuje nam muzykę islandzką w maksymalnym wydaniu. Przed nami 50 km do stolicy – Reykjawiku. W stolicy autobus kończy kurs na BSÍ Bus Terminal. Tam spotkała mnie niespodzianka oto bowiem podstawione są busiki transferowe i jeżeli masz hotel/hostel dalej od terminala autobusowego to jesteś podwożony. Następuje więc przesiadka i 30 min. zwiedzanie okolicznych uliczek z przystankami przy noclegach. Dlaczego aż 30 m. zapytacie? Prosta jest odpowiedź – Łukasza najtańszy hostel = 2 km od centrum (a może i dalej, na rogatkach miasta ale za to prawie nad samym Atlantykiem (no 200 m miałem). Kierowca busa (widać, że emigrant) jest wyraźnie zdziwiony moim wyborem noclegu ale cierpliwie rozwozi wszystkich po czym mnie ostatniego przewozi do celu. Wyciągając mój bagaż z luku na śliskim parkingu, lekko się zachwiał i wtedy usłyszałem siarczyste polskie przekleństwo – o zgrozo czy ja nawet na wczasach nie mogę odpocząć od polskiego “o k..wa” ?
Szybki meldunek w hostelu i korzystając jeszcze z dnia. ruszam do centrum do jakiegoś sklepu po prowiant. Musicie wiedzieć, że o tej porze roku dzień w Islandii jest krótki – rozpoczyna się ok 10-tej a kończy ok 15-tej, 16-tej.
Ocena sytuacji stojąc przed hostelem? Myślę sobie – kurcze jak to miasto jest daleko.
Ile może być do tej budowli która wyraźnie króluje nad niską zabudową miasta? Z drugiej zaś strony staram się zapamiętać jak najwięcej detali zarówno przy hostelu jak i po drodze do centrum. Nie mam mapy i zdaję się tylko na swój instynkt i zmysł geograficzny.
Po drodze mijam charakterystyczną kopułę Perlan – w której oprócz restauracji znajduje się m.in. Muzeum Sag islandzkich.
Niestety (jak pokaże życie) nie będzie mi dane obejrzenie tego muzeum. Drobny problem sprawi, że zabraknie czasu na jego zwiedzenie, ale co się odwlecze to… wszystko przede mną – i jest pretekst by ponownie zawitać do Reykjaviku.
Kontynuując, w miarę jak pokonywałem kolejne metry charakterystyczny majestatyczny budynek coraz dostojniej górował nad miastem.
Ta charakterystyczna budowla to – kościół Hallgrímura
Jest to największy i najbardziej stylowy ze wszystkich współczesnych kościołów w Islandii. Swym wyglądem przypomina wzgórze bazaltowej lawy. Wybudowany w latach 1945-1986 według projektu z 1937 r. autorstwa Guðjóna Samúelssona, w stylu ekspresjonistycznym. Jest to kościół wyznania luterańskiego nazwany na cześć islandzkiego poety i duchownego Hallgrímura Péturssona.
Jego wysokość to bagatela 75 metrów wysokości, na wieży znajduje się taras widokowy, z którego można podziwiać panoramę miasta i okoliczne góry. We wnętrzu znajdują się imponujące organy piszczałkowe, których budowę zakończono w 1992 r. Przed świątynią znajduje się pomnik islandzkiego banity i założyciela osad normańskich na Grenlandii – Leifa Erikssona.
Jednak by nie było za pięknie – zaczyna doskwierać przenikliwy wiatr. A jak już Łukasz ma czapkę na główce to musi być niefajnie :)
Nie mogąc iść pod przenikliwy wiatr – schroniłem się za winklem by troszkę odsapnąć i zagrzać się.
Koło kościoła znalazłem najbliższy sklep. Będąc skrupulatny dodam, że spacer w to miejsce trwa 30-40 min. także nie jest najgorzej (do hostelu z centrum było szybciej, bo z wiatrem :) ). Ktoś spyta a dlaczego nie autobusem? Odpowiedź prosta – ceny biletów są drogie – nie pamiętam jakiego rzędu była to kwota ale nie była ona zachęcająca. Poza tym spacerek też ma swój urok – w sumie nikt mnie nie goni.
Skuszony wieloma wcześniejszymi tekstami o kuchni islandzkiej zajrzałem do restauracji by po pierwsze się zagrzać, a po drugie spróbować lokalnej jakiejś potrawy – wybór padł na żeberka owcze.
Jakież było moje rozczarowanie widząc trzy małe żeberka za prawie 200 zł ! Podłubałem w zasadzie same kostki małych porcji, zrobiłem zakupy i udałem się w drogę powrotną, ponieważ ściemniało się, a ja obawiałem się, że nie trafie z powrotem do hostelu.
Po drodze ujrzałem zachód słońca.
Tak jak za każdym razem, będąc w tym okresie w Skandynawii, tak i teraz liczyłem po cichu, że ujrzę zorzę polarną – jednak i tym razem nie było mi to pisane.
Zmrok szybko zapadł, a ja intuicyjnie podążałem do hostelu.
Konia z rzędem i nobla temu kto umie to czytać :) ale to był kierunek do mojej sypialni.
Zmęczony szybko usnąłem – rano (ok 10-tej) powitał mnie budzący sie do życia poranek.
Nie tracąc czasu zdobyłem w recepcji bezpłatną mapę podglądową miasta i udałem się na spacer z południa (gdzie mieszkałem) na północ. Dziś dzień wynajęcia auta, którym będę się przemieszczał wzdłuż południowego wybrzeża Islandii.
Po drodze zatrzymałem się nad brzegiem Atlantyku.
Nieopodal natknąłem się na jedyne zarośla w okolicy. Islandia generalnie to kraj bezleśny. Tego typu krzewiny stanowią tu szeroko pojmowane “kompleksy leśne”.
W miarę jak zbliżałem się do centrum (idąc innym szlakiem niż wczoraj). Oczom mym ukazał się bajkowy widok.
Poczułem się jak na Alasce. Nie wiem czy podobnie tam jest (bo nie byłem), ale taka myśl przeszła mi przez głowę. Przystanąłem z rozdziawioną buźką i pomyślałem “przystanek Alaska” :)
Całe miasto to przestrzeń – akurat teraz skąpana w śniegu – jak ja lubię śnieg :)
Co do wspomnianych we wcześniejszej części wpływów amerykańskich to widać to dobrze po samochodach jakimi Islandczycy jeżdżą. Przede wszystkim auta mają być praktyczne i mają służyć człowiekowi w surowych warunkach. Typowe skandynawskie podejście, które lubię – praktycyzm. A oto porównanie aut – jest różnica i komfort zapewne w podróży przez knieje.
Po drodze jeszcze jeden widok na góry w okolicy Reykjaviku.
Docierając do celu – wypożyczalni aut – i po żmudnym jej poszukiwaniu – ku mojemu rozczarowaniu – na drzwiach wejściowych wita mnie taka kartka.
Nie pytajcie mnie co tu jest napisane bo nie mam zielonego pojęcia. Coś jednak czułem, że jest nie tak. Po wykonaniu tego zdjęcia udało się zajrzeć do biura (bodaj ubezpieczeniowego w budynku obok. W nim pracownik (po przeczytaniu tej informacji i wysłuchaniu historii o tym jak z Polski przez internet zarezerwowałem auto) z oburzeniem i przejęciem stwierdził łamaną angielszczyzną, że firma nie istnieje i że zostałem oszukany. Wyraźnie poruszony i zaangażowany zaczął wydzwaniać po urzędach i na policję zgłaszając tą sytuację. Zrobiło się troszkę niezręcznie. Pan co chwila przepraszał i dosadnie pokazywał że jest mu wstyd za rodaków. Tak to zamiast Jeepa w promocji musiałem wracać pieszo (co najbardziej mi nie pasowało, bo przeszedłem tyle kilometrów pewny, że wrócę autem). Nauczka dla mnie na przyszłość że skrajnie tanie promocje = niepewne zakupy. Dobrze że karty nie obciążyli za wynajem.
Po drodze do domu zahaczyłem jeszcze o osiedlowy market “Bonus” – są to dyskonty podobnie jak u nas biedronki tylko w logo zamiast sympatycznego owada uśmiecha się do ciebie równie urocza…świnka.
Przy kasie płacąc oczywiście za ladą spotkałem kogo? Polkę ? :) Powoli zacząłem oswajać się z myślą, że Polacy już są wszędzie.
Powróciwszy do hostelu o zmroku skusiłem się na posiłek w przy hostelowej restauracji. I tu kolejny szok przeżyłem – za niewielka cenę (30 może 50 zł) otrzymałem takie danie + piwo.
Okazało się, że to stek z wieloryba – przepyszny, soczysty – mmmm palce lizać, nawet teraz jak pomyśle to ślinka mi leci.
W tle jeszcze w TV leciał na żywo mecz (szlagier) Islandia – Wyspy Owcze :). Oczywiście nie omieszkałem zaczepić kucharza i podziękować mu za pyszne, niedrogie danie. Skromny pan w podeszłym wieku był wyraźnie zmieszany i zaskoczony pochwałami, co tylko potwierdzało, że jest mistrzem w tym co robi.
Po posiłku podszedłem do recepcjonisty i opowiedziałem mu przygodę z wynajmem auta. On przejęty wykonał kilka telefonów i pomógł w wynajęciu auta od zaprzyjaźnionej wypożyczalni. Cena była wyższa o kilkaset złotych, ale w zamian do dyspozycji była nawigacja GPS co okazało się bardzo istotne podczas podróży za miastem. Ostatecznie zamiast Jeepa miała być Toyota RAW 4, a pracownik miał podstawić samochód pod sam hostel następnego dnia w samo południe. Super to znaczy że uda się zobaczyć gejzery i coś poza miastem – pomyślałem.
Mając już zamówione auto i najeździwszy się do syta postanowiłem się przespacerować ostatni raz nad brzegiem Atlantyku.
Widok na peryferie stolicy (sypialnię) po ciemku miał swój urok – i tym razem nie było mi pisane ujrzeć zorzy, może kolejnym razem.
Uderzała mnie jednak mimo wszystko cisza miasta i surowość otoczenia.
Na skałach sople zwiastowały nadchodząca zimę.
Ja oddałem się temu co lubię czyli włażeniu gdzie popadnie i szukaniu kamyków, minerałów itp. rzeczy.
Jak za każdym razem, z podróży przywożę jak głupi pełne kieszenie kamyków. Tak było i tym razem.
Wyhasawszy się :) po skałkach szybko usnąłem – jutro zaczynała sie prawdziwa przygoda po Islandii.
podbój północy – czyli Niemcy-Dania-Islandia-Norwegia w jednym – cz.III – Ku Islandii.
Wtorkowy poranek był niezwykle brutalny bo oto o 4 rano trzeba było się wytaszczyć z hostelu aby udać się na lotnisko Kastrup Lufthavn. Na lotnisko udałem się duńskimi kolejami – na zdjęciu widać że za szczęśliwie nie wyglądam (cóż wesołe miasteczko Tivoli ciągle odchorowywałem + 4 h sen zrobiły swoje)
Za to debiut w samolotach pod flagą Norwegian-a w połączeniu z porannym brzaskiem – wynagrodził mi to ranne wstawanie.
W tak wspaniałych “okolicznościach przyrody” można pobawić się sprzętem – pożytecznie zagospodarowując czas.
Po ponad godzinie lotu oczom moim ukazała się ukochana Norwegia :) Po raz kolejny serce bardziej zabiło, a na twarzy namalował się uśmiech.
Samolot delikatnie zniżał lot – za chwilę wyląduję w mojej Norge.
Mam pauzę 2,5 h (przyjmuje się, że jest to najbardziej optymalny czas na przesiadki lotnicze) na głównym lotnisku Norweskiej stolicy – port lotniczy Oslo-Gardermoen. To kolejny mój debiut – nigdy wcześniej nie leciałem/lądowałem na tym lotnisku. Lotnisko jest ogromne i jeszcze się rozbudowuje. Powstało stosunkowo niedawno bo w 1998 roku. Co ciekawe w 2011 było na pierwszym miejscu jeżeli chodzi o punktualność lotów w Europie. Budowa terminala który docelowo ma obsługiwać ok 30 mln pasażerów rocznie (przy dzisiejszych ok 20 mln będzie to zwiększenie przepustowości o 50 % !), a prace mają się zakończyć w 2017 roku. O ogromie lotniska niech świadczy fakt że jest ono w stanie obsługiwać równocześnie 52 samoloty !
I tu kolejny mój mały podróżniczy debiut – oto bowiem po raz pierwszy mam międzylądowanie z przesiadką. Towarzyszy mu mały stres – jak się poruszać na tak dużym lotnisku by nie wyjść na halę przylotów? Co z bagażem – czy trafi do właściwego samolotu? Słowem masa wrażeń.
Zabijając czas w restauracji na śniadaniu. Podczas płacenia widząc polską kartę kasjerka doradza po polsku “lepiej zapłać koronami nie euro czy złotówkami” – tu też są Polacy, ale lecę w dzikie rejony i tam nie usłyszę polskiej mowy – pomyślałem, później okaże się to jednak bardzo mylne.
Godzinka mija szybko i spokojnie zaczynam sie rozglądać za właściwym gate. Podekscytowanie zaczyna narastać. Lecę wszak w nieznane.
Odprawa przebiega sprawnie, nie ma żadnego tłoku – przepoconych roboli. Zawsze mnie zastanawia (przy okazji tego tematu) dlaczego w Polsce pojedziesz w góry – tłok, nad morze – tłok, w pociągach – tłok, w samolotach – tłok. Poza granicami (dajmy na to Słowacja, kraje zachodnie czy Skandynawia) też masa ludzi ale jakby więcej przestrzeni, spokój, szacunek do siebie i kultura. To samo np. z kolejkami linowymi w górach – poza krajem idzie to płynnie, nie ta kolejka to inna a w Polsce? Nie ma chyba Polaka który by nie stał kilku godzin w ogonku w oczekiwaniu na wjazd na Kasprowy Wierch – bite 2 h “integracji” – sentyment za komuną czy jak?
Ale dość dygresji – już w samolocie powoli ustawiamy się na kraniec pasa startowego i za chwilę znów spojrzę na Norwegię z góry. Nie żegnam się z nią bo za niespełna tydzień powrócę, by za kołem polarnym pojeździć psimi zaprzęgami.
Podczas kołowania mijamy różne samoloty – oto jeden z nich – Koreański transportowiec (jak dla mnie egzotyka).
W dalszym ciągu kołujemy.
Udało mi się również uchwycić lądującego Norwegiana.
Po chwili wznosimy się ponad Krajem Wikingów i przecinając na zachód Góry skandynawskie podążamy ku Islandii – za 3,5 h stanę na wyspie o bogatej historii geologicznej, najmniejszej gęstości zaludnienia w Europie oraz wyspie “łączniku między Starym Kontynentem a Ameryką. Zdecydowanie za dużo wrażeń.
Odcinek między Skandynawią i Wyspami Brytyjskimi to monotonia chmur. po 2 h zaczynam się powoli nudzić – film na tablecie (o ironio “Śnieżne psy”) powoduje że na chwilę zapominam o trudach lotu i uciekam w krainę śniegu i familijnej hollywoodzkiej fantazji. Pamiętam oczywiście by cofnąć zegarek o 2 h. ( w stosunku do czasu w Polsce).
Nagle spośród gęstwiny chmur zaczyna wyłaniać się biały ląd wzbogacony wijącymi się wstęgami rzek – pode mną Islandia.
Niekończąca się biel i meandrujące rzeki zbliżają się ku mnie – znak, że powoli zniżamy lot. Zaczyna ogarniać mnie lekkie przerażenie. Czy aby lot w listopadzie na wyspę to był rozsądny wybór? Czy tak ma wyglądać prawie tydzień na tej wyspie? Widoki bajkowe – z ciepłego samolotu, ale co będzie tam na dole?
Zarysowały się również pofałdowania terenu.
Wreszcie wylądowaliśmy na lotnisku w Keflaviku.
Jest to największe i główne lotnisko Islandii – leży 50 km na zachód od stolicy Reykjawiku. Zostało zbudowane przez Amerykanów w 1943 roku i początkowo służyło do celów wojskowych. Jak się później przekonam Islandia to już duży wpływ Ameryki – da się odczuć, że to jest faktycznie pomost między kontynentami.
Odbieram bagaż (wbrew obawom jest cały i właściwy) i wychodzę przed terminal. Pierwsze wrażenie – zaskoczyła mnie pogoda: słonecznie nie za zimno – jedyny mankament to wiatr. Przewodniki nie kłamią, strasznie ale to strasznie wieje. Należy wsiąść przymiarkę na ten detal wybierając się na Islandię. Niemniej witaj przygodo.