Bloggnorge.com // oczy na Świat / øynene til verden
Start blogg

blog podróżniczo-hobbystyczny / reise- og hobbybloggen

Urokliwe Baleary

Sunday 16. June , 2019 kl. 18:59 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

Pomysł wyjazdu na największa wyspę Archipelagu hiszpańskich Balearów zrodził się całkiem spontanicznie. Podczas późnojesiennego wieczoru pojawiła się opcja taniego lotu z berlińskiego lotniska Schönefeld do stolicy Balearów – Palma de Mallorca. Do spontanicznego wspólnego wyjazdu zaprosiłem wyjątkową dziewczynę (skromną, uwrażliwioną na prostotę i piękno tego świata), która podobnie jak ja ciekawa jest świata i otwarta na jego eksplorację. Założenie: mimo krótkiego czasu zrobić rekonesans na wyspie – poznać jej topografię oraz możliwości, by w przyszłości ponownie ją odwiedzić podczas większej wyprawy. Zgodziła się ku mojej nieukrywanej radości, we dwójkę o wiele przyjemniej się podróżuje

Wystartowaliśmy więc nocą rejsowym autokarem Flixbus z Łodzi na lotnisko Schönefeld. Zdesantowani na lotnisku o nieludzkiej porze (5:30) niedospani próbowaliśmy znaleźć odrobinę miejsca by móc podrzemać troszkę. Lotniska berlińskie są jednak bardzo nieprzychylne tej formie odpoczynku. Nie dość, że z rzadka pojawiające się ławki są metalowe to jeszcze zaopatrzone w pojedyncze siedziska z podłokietnikami. Jak już jakimś cudem zagnieździcie się i ułożycie to pojawi się ochrona, która skutecznie utrudni wam próbę ucięcia sobie drzemki. Niemniej do godziny 10 udało nam się przetrwać. Z uwagi na fakt, iż lot był dopiero po godzinie 15, a współpodróżniczka nie miała okazji odwiedzenia miasta postanowiliśmy wspólnie, że mimo przenikliwego zimna i mżawki przespacerujemy się pod Bramę Brandenburską. Szybki spacer wraz z dojazdem z lotniska zajmie wam 2 h czyli akurat tyle ile wynosi ważność biletu strefowego (strefa ABC w cenie 3,4 euro). Z lotniska do centrum łatwo dojedziecie linią S-bahn nr 9 lub kolejami regionalnymi RE7. Nieco ponad 1 km dystans między stacja główną Berlin Hbf a Bramą brandenburską  spacerkiem można pokonać w 20 min mijając z lewej strony budynek Bundestagu. Po szybkiej wizycie w centrum Berlina na lotnisku zameldowaliśmy się po godz. 12. W hali odlotów przy śniadanku i degustacji niemieckiego piwa poznaliśmy dziewczynę która mieszka i pracuje na Majorce. Na rozmowie o życiu na wyspie, jej atrakcjach i tym co warto skosztować będąc na Majorce mijają nam szybko kolejne 2 h i po godz 15 wsiadamy do opóźnionego lotu.

W samolocie rozdzielamy się – wiadomo Ryanair “rozsypuje” pasażerów by zarabiać na sprzedaży miejsc w samolocie. Nam jednak udaje się siedzieć obok w przedniej części samolotu z dużą przestrzenią na nogi – ponieważ miejsca obok są wolne więc szybko se organizujemy. Poznana na lotnisku koleżanka siada mniej więcej w połowie rejsowego boeinga. Dla mnie to prawie setka przelatanych podróży, współtowarzyszka ciężej znosi trudy latania. Staram się ją odwieść od ciągłego myślenia nad sytuacja w jakiej się znajdujemy (12 km nad ziemią przy ponad 800 km/h). Dodatkowo podróżni przed nami nie ułatwiają nam komfortu podróży i para zmieniająca pieluchę (na oko rocznemu dziecku) poza efektami zapachowymi budzi mieszane uczucia. Wydaje się dla nas czymś oczywistym, że spokojnie można dokonać tej czynności w toalecie samolotu mimo ograniczonej przestrzeni. I tak mamy więcej szczęścia, bo poznana koleżanka męczy się  z pijanymi rozbawionymi Niemcami, którzy śpiewają przyśpiewki skutecznie uprzykrzając Jej i innym lot. Gdy zmęczona podchodzi do nas szybko organizuje “przerzut” bagażu do naszego rzędu i we trójkę kontynuujemy dalszy lot.  Loty na wyspy wiążą się z tym, że podczas lądowania często dochodzi do turbulencji. Nie inaczej było i tym razem, mimo idealnych warunków porywy wiatru znad morza sprawiły, że solidnie nami potrzęsło. Dziewczyny delikatnie spanikowały (zmierzch i przygaszone światło na pokładzie potęgowały grozę), a dyskomfort powoli i mi się udzielał. Lądowanie przebiegło mimo to bez problemów i Palma de Mallorca powitała nas przyjemna wiosenną aurą.

Żegnamy się z koleżanką, na która czeka (wątpliwy na moje oko ;) ale widocznie taka urodę tu mają) znajomy, a sami postanawiamy przespacerować się do naszego hotelu. Od lotniska dzieli nas nieco ponad 2 km. dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu brać taxi i spokojnie możemy przespacerować się po trudach lotu. Pierwsza rada- weźcie pod uwagę, że lotnisko Palma jest bardzo zurbanizowane, zabetonowane, brak jest jakichkolwiek chodników – my spacerujemy za barierkami oddzielającymi jezdnię jak dzieci zachwycając się miękkością trawy w styczniu. Jesteśmy o włos od pościągania butów i pobiegania na boso po niej. Zasada jest prosta gdy się skończy możliwość spaceru po trawiastym poboczu przechodzimy przez barierkę i skrajem drogi podążamy dalej. Z lotniska jest wyjazd prosto na autostradę, my równoległymi drogami przemysłowymi (momentami bez pobocza) w ciemnościach pokonujemy ponad 1,5 km (tu przydała się latarka która ostrzegała jadące auta przed nami). Nagle w totalnych chaszczach znikąd pojawia się przejście dla pieszych :) do kładki, która nad autostradą zaprowadza nas na przedmieścia Palmy. Idąc żwirowymi ścieżkami docieramy do pierwszych zabudowań. Idąc koło pierwszego z nich w ciemnościach dobiega do nas pozdrowienie “¡Hola!”- to starszy Pan który tu mieszka postanowił się z nami przywitać. Odpowiadamy, a gdy zaczyna rozmawiać myśląc, że mówi do nas próbujemy odpowiedzieć. Okazuje się, że mówi do żony, która jest tuz przed nami. W grupie pokonujemy ostatnie metry do cywilizacji i przy głównej drodze po lewej wyłania się już nasz hotel czterogwiazdkowy. Szybki, sprawny meldunek i mamy już swój dwuosobowy pokój na dwie doby za niecałe 80 euro. Co do tych gwiazdek mamy podobne z towarzyszką odczucia, że to przesada i raczej bliskość do plaży i lokalizacja niż faktyczne udogodnienia. Na plus obszerna łazienka, a pokój schludny z balkonem wystarczający by spędzić 2 noce blisko lotniska. Szybko odświeżamy się i postanawiamy, że przespacerujemy się po okolicy w poszukiwaniu sklepu w celu zakupu żywności oraz przyjemnej knajpki by zjeść kolację.

Do plaży jest naprawdę blisko. Po kilkuset metrach już spacerujemy promenadą. Ku naszemu zdziwieniu jednak większość sklepów i lokali jest pozamykana. Otwarte jest KFC i Mc Donald`s oraz lokale z kebabem jednak nie tego szukamy. Sklepik jeden prowadzony przez czarnoskórego emigranta też jest czynny o drakońskich cenach. I jak za zboże płacimy za wino i jedzenie oraz soki. Na tyłach KFC udaje nam się znaleźć klimatyczna knajpkę gdzie przemiły i uroczy właściciel zza baru z prawdziwa pasją i cierpliwością wykłada nam menu tłumacząc danie po daniu. W tle przygrywa przyjemna nastrojowa muzyka. Szybka decyzja – to nasza baza żywieniowa. :) Gości niewiele, 2 lokalnych mieszkańców – najlepsza dla nas rekomendacja.

Wybór nas nie zawodzi i na pierwsze danie dostajemy zupę kremową z pora/selera z sardynką – poezja… Później jeszcze tacos przy lampce wina i lokalnego piwa. Późnym wieczorem wracamy do hotelu pustą promenadą.

Kolejnego dnia postanowiliśmy oszczędzić sobie czas by jak najszybciej dojechać na lotnisko w celu wypożyczenia auta. Decydujemy się na podjazd taksówką (nie polecam !!!). Transport praktycznie 2 km kosztuje nas 14 euro !!! (samo otwarcie i zamknięcie drzwi to ponad 8 euro). Na terminalu okazuje się że i tak musimy zaczekać bo nawet jak na miejscu przez internet wypożyczycie auto to te 2 h odczekać należy. Po odebraniu auta o 12 ruszamy na podbój wyspy.

Pierwszym naszym celem było miasteczko Banyalbufar – bardzo senne o pięknie wkomponowanych domkach w skalne terasy i zapierającym dech wybrzeżu. Sielankę przerywały sennie spacerujące owce.

Niedaleko miejscowości położony jest bardzo urokliwy klif Torre del Volger.

Posiedzieć chwilkę na skałach wpatrzony w taki krajobraz – to było coś. Jesteśmy tam tylko my i “ciężarna” kotka leniwie wygrzewająca się na murku.

Jadąc w kierunku północnym zatrzymujemy się na wzniesieniu Puig de sa Moneda gdzie z Mirador de Son Olesa podziwiamy skaliste wybrzeże.

Jedziemy dalej ku północy Sierra pięknie nas otacza i robi wrażenie. Jedziemy niczym małe dzieci z otwartymi buźkami obserwujące otaczającą nas przyrodę.

Kolejnym miejsce był spacer po miasteczku Valldemossa. Miasteczko w górach Sierra de Tramuntana słynie z faktu iż przebywał w nim Fryderyk Chopin.

W roku 1838 zaraz po przyjeździe tak opisywał wyspę:

“Jestem w Palmie między palmami, cedrami, kaktusami, oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami itd. Co tylko Jardin des Planes ma w swoich piecach. Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragd, powietrze jak w niebie. W dzień słońce, wszyscy letnio chodzą, i gorąco; w nocy gitary i śpiewy po całych godzinach. Balkony ogromne z winogronami nad głową; mauretańskie mury. Wszystko ku Afryce, tak jak i miasto, patrzy. Słowem, przecudne życie. (…) Mieszkać będę zapewne w przecudownym klasztorze, najpiękniejszej pozycji na świecie: morze, góry, palmy, cmentarz, kościół krzyżacki, ruiny moskietów, stare drzewa tysiącletnie oliwne. A, Moje Życie, żyję trochę więcej… Jestem blisko tego, co najpiękniejsze”.

Kolejny raz był na przełomie 1838 i 1839 roku wraz z kochanką i jej dwójką dzieci. Wówczas to zatrzymali się w klasztorze w Valldemossie. To tu spotkały go przygody, najpierw zagubiono fortepian, który miał dotrzeć wraz z mistrzem, później on sam rozchorował się. Zaczął też  oskarżać się na kuchnię. Mimo tych przeciwności tworzył kolejne dzieła. To tu powstał cykl 24 preludiów w tym preludium Des-dur Deszczowe. ( może w nawiązaniu wyjątkowo deszczowej zimy w tych latach).

I rzeczywiście spacerując sennymi uliczkami miasteczka nie trudno się nim zaskoczyć. Liczne kawiarenki i ziemską atmosferą dodają temu miejscu uroku.

     

Osobiście fascynowały mnie obrazki (precyzyjnie wykonane) z żywotami świętych które zdobiły wejścia do każdej posesji. Namalowane pieczołowicie na kaflach zdawały się “mówić” – “to tu pod Świętym …. mieszka ….” . Na niejednym widniało też motto (niestety nie znam hiszpanskiego, a raczej zapewne diamentu majorkański języka Madalińskiego:) ) skłaniające zapewne do refleksji.

 

Nawet publiczne toalety miały swój urok

Samo miasteczko oddalone jest od morza o kila kilometrów  ( tak usytuowane są praktycznie wszystkie miasteczka na zachodnim wybrzeżu ) nie bez przyczyny – Majorka bowiem od najdawniejszych dziejów była łupiona przez piratów. Stąd (ze względów obronnych) miasteczka oddalone były od brzegów morskich tak aby miejscowi mieli czas na przygotowanie się do odparcia ataku piratów. Na wybrzeżu zaś tworzono tylko liche przyczółki stanowiące namiastki osad, które z czasem przekształciły się w porty nosząc przydomek pobliskiego miasteczka (Stąd Port Valldemossa).

Trzeba też przyznać, że mieszkańcy Majorki to mistrzowie parkowania :)

Po godzinnym spacerze udajemy się na północno zachodnią część wyspy w kierunku przylądka Cap de Formentor.

Samego przylądka nie osiągamy  z dwóch powodów: pierwszy to niewiedza a drugi że mamy zimę i dochodzi godzina 16-17 więc powoli zapada zmierzch.Ale widoki gór Sierra robią się ach… zobaczcie i poczujcie – góry to potęga i piękno w czystej postaci. :)

Jadąc krętymi drogami musimy też uważać na przydrożnych lekkoduchów (a miejsca mało na mijanki i ewentualnych piechurów), chodzą własnymi ścieżkami wszak – hippisi.

Niemniej podziwiamy piękny widok z Mirador d’es Colomer.

   

Wjeżdżamy kosmicznie wąską i krętą oraz stroną drogą na pobliskie wzniesienie – wielki szacun dla dziewczyny, że nie zawahała się i odważnie pomknęła pod górę po czymś takim (a były też mijanki z innymi…).

Przy ruinach baszty – Talaied d’ Albercutx.

Garstka ludzi – widok bajka.

Wracając podziwiamy z auta panoramę Port de Pollenca.

Pięknie jest jednak się z ciemnia czas wracać.

O zmroku docieramy do Soler – również bardziej przypadkowo, ponieważ w drodze do innej miejscowości (gdzie upatrzyliśmy sobie restauracyjkę) po ciemku nie mogliśmy wjechać do miasteczka przez kręte jednokierunkowe ulice. Stąd większe miasto Soler. Mimo problemów z parkingiem i nawigacją docieramy do centrum ruchliwego miasta.  To jedyne miasto gdzie jeździ tramwaj (na całej wyspie). W centrum na rynku króluje przepiękny architektonicznie kościół/katedra.

Nie udaje nam się znaleźć lokalnej knajpki – wszędzie ceny zawyżone, a dania odgrzewane z mikrofali. Tęsknimy z przepysznym kremem porowym z tuńczykiem (danie dnia wczorajszego). Czym prędzej wracamy więc do miejscowości gdzie nocujemy i udajemy się do “naszej” knajpki.

Nim tam dojedziemy w środku nocy na górskich serpentynach przemkną nam znienacka “dziwne osobniki futrzaste”. Jedzie sz a tu wyluzowane owce bez odblasków, czad – taki folklor.

Niestety gospodarza knajpki tego dnia nie było (stwierdzamy, że bez niego lokal traci na kolorycie) a żona i bodaj córka już bardziej nonszalancko podeszły do obsługi. Niemniej same dania i muzyka w lokalu -pierwsza klasa.

Wczesnym rankiem oddajemy samochód na lotnisku i lecimy ponownie do Berlina na Schönefeld.

Pod nami piękna panorama Alp.

Na miejscu jest dżdżysto i chłodno.

Staramy się znaleźć jakąś restauracyjkę gdzie przetrwały do wieczora. Udaje się w okolicy dworca autobusowego ZOB jednak ok 18 jest ona zamykana więc nie pozostaje nam nic innego jak w deszczu dotrzeć na dworzec i odczekać swoje na autobus do Polski. Po 23 pakujemy się we Flixbusie i o 5 rano lądujemy się w Łodzi. Podróż zakończona trzeba odespać nocną tułaczkę autobusem….

święto narodowe za kołem polarnym

Tuesday 21. May , 2019 kl. 23:07 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

Swą podróż rozpocząłem w czwartek wczesnym rankiem przemieszczając się z Warszawy do Gdańska koleją. Mimo licznych mankamentów tej formy podróży w Polsce jest to jeden z moich ulubionych form transportu po lataniu (którym jestem zafascynowany i pod wrażeniem ich będąc). Szczególnie na trasie do Gdańska podoba mi się Malbork i panorama zamku krzyżackiego znad Nogatu.

Podróż planowo i sprawnie przebiega i przed 9:30 zameldowałem się w stolicy Pomorza. Poranek w mieście początkowo był chłodny ale słoneczny. Udałem się na pobliski Długi Targ gdzie przespacerowałem się koło ratusza, Dworu Artusa. Pomnik Króla Mórz – Posejdona zachwycał jak zawsze.

Tuż za Motławą zatrzymałem się w tradycyjnym barze mlecznym bardziej z sentymentu, nauczony (z doświadczenia) dobrym jedzeniem w przystępnej cenie. Dobrze, że się tam zakotwiczyłem bo po pogodnym poranku nie było już śladu- rozpadało się. Po posiłku ok 14 ruszyłem na lotnisko Rębiechowo autobusem linii 210. Lot zaplanowany był na 17:30. Mało kto wie, że lotnisko w Gdańsku uznane zostało w 2019 r jako jedno z najlepszych na świecie pod względem punktualności i poziomu obsługi pasażerów. Bardzo często latam z tego właśnie lotniska i przyznaje, że subiektywnie obok katowickich Pyrzowic to jedno z moich ulubionych lotnisk w Polsce.

Kontrola bezpieczeństwa i odprawa przebiegła sprawnie i miło i planowo wzbiliśmy się ponad deszczowe chmury.

Co zawsze ciekawe jak tylko wyląduję poza granicę kraju to po 10-15 min niebo się przepogadza – przypadek?

Trasa wiodła nad Bałtykiem następnie nad Sztokholmem, Zatoką Botnicką, Górami Skandynawskimi i Laponią.

W stolicy zorzy polarnej lądujemy planowo o 20:10 lądują widzę ośnieżone pobliskie szczyty. Pogoda mimo pochmurne aury jest przyjemna, bezwietrznie i… widno – wszak to sezon białych nocy.


Spod lotniska ekspresową linią autobusową (koszt 100 NOK) w kwadrans dostaję się do miasta pokonując dystans 4 km.

Co ciekawe główne drogi tranzytowe znajdują sie pod miastem (z rondami włącznie – fantastyczne rozwiązanie), a niejednokrotnie wjazdy do tuneli wyglądają jak wjazdy do parkingów podziemnych.

Wybrałem ciut drożeją opcję ponieważ zależało mi na czasie – Hotel Sleep Inn w którym miałem zarezerwowany pokój prowadził check in do godziny 20-tej. Jednak w korespondencji mailowej z właścicielem zostałem zapewniony, że zaczekam. Nie chciałem nadwyrężać tej uprzejmości, do tego pomógł mi kierowca autokaru, który spontanicznie powiódł mnie pod sam budynek.
Okazało się, że to bardziej dom jednorodzinny z pokojami do wynajęcia- tym kameralnej. Dzwonek do drzwi i otwiera mi… 8-9 latek z uśmiecham witają i przeprowadzając check in. „Tato wyjechał-oprowadzę Pana po budynku”. Skromny pokoik z łóżkiem i stolikiem znajdował się na piętrze a z okna rozpoczął się widok na fiord, ośnieżone szczyty (w tym Tromsberg) i katedrę polarną – przytulnie. Po kwadransie pojawił się ów Tata, przywitał się, chwilkę porozmawialiśmy udzielił wszystkich niezbędnych informacji zapewniając jednocześnie, że syn jest jego nieocenionym partnerem. Przy okazji naprawiłem właściciela w zdumienie pytając o klucz do pokoju – „po co ci klucz?” zapytał. Zapomniałem, że na północy Norwegii nic się nie zamyka, a ludzie maja zaufanie i szacunek do siebie.
Po aklimatyzacji z uwagi na brak zmierzchu (słonko za kołem polarnym wschodzi dzisiaj o 01:00 a zachodzi 00:54 ) wybrałem się do centrum po drobne zakupy. Do pokonania miałem nieco ponad 1 km a spacer poprzez dwa wzniesienia zajmował ok 20 min.. Z wzniesień mogłem podziwiać miasto o pięknej drewnianej zabudowie.

Po drodze natknąłem się na bezkarnie biegające po polanie sójki.

Po powrocie dzień zakończyłem kolacją na którą składały się głównie ryby w tym łosoś.
Piątek 17 maja przywitał mnie przyjemnością pogodą. Szybko ogarnąłem się lustrzankę przeziębiłem na szyję i biegiem na miasto wszak dzisiaj najpiękniejszą i największą święto Norwegii pora na udział w paradach. Zasada prosta – idź za miejscowymi. Tak czyniąc doszedłem do miejscowej szkoły z balkonu której zaczynał przemowę Włodarz miasta.
Nim o samych obchodach to może na początek zdań kilka o samym święcie:

  • Święto ma związek z obradami sejmu konstytucyjnego, który w Eidsvoll obradował od 10 kwietnia 1814 r. . Konstytucję Norwegią zatwierdzono 16 maja. Dzień później podpisano dokument i wybrano króla. Został nim duński książę Christian Frederik stąd data 17 maja jako święta.g
  • Nie zawsze można było świętować na ulicach. W 1828 r. Król szwedzko-norweskiej unii Karl Johan z obawy przed antyszwedzkimi nastrojami zakazał parad. Rok później tj. w 1829 r. podczas zawijania do portu w Oslo parowca „Constitutionens” doszło do bójki mieszkańców z władzami ( w historii norweskiej wydarzenie zwane jako „torgslaget”). Rozentuzjazmowany tłum witający parowca z flagami i śpiewający patriotyczne pieśni nie spodobał się unionijnym władzom , a wysłana w celu przeprowadzenia porządku kawaleria pobiła się z mieszkańcami. W bójce brał też udział najsłynniejszy norweski poeta Henrik Wergeland, który konno przybył z… nagą kobietą.
  • W Oslo tradycją jest, że od 113 lat (z małymi przerwami np. 1910 – śmierć króla Edwarda VII ojca królowej Maud czy okres II wojny światowej) mieszkańców z balkonu pałacowego mieszkańców pozdrawia rodzina królewska.
  • Ciekawostką (przy okazji święta) jest, że pieśń „Ja Vi Elsner dette Landet” („Tak kochamy ten kraj”) nie jest zatwierdzonym żadnym zapisem w prawie (dekretem) hymnem Norwegii. To kwestia tradycji i umowy społecznej. Pierwszy raz został odśpiewany w 1864 r. w 50 rocznicę uchwalenia konstytucji. Wcześniej rolę pieśni narodowej pełnił utwór „Sønner av Norge” („Synowie Norwegii”)

   

Tradycją tego dnia stały się tzw. „barnetogene” czyli dziecięce parady. Pierwszą taką paradę zorganizowano w 1870 r. Nosiła ona nazwę Smaagutternes Flagtog i wzięło w niej udział 1200 chłopców że szkoły Qvam w Oslo. Pomysłodawcą marszów był pisarz Bjørnstjerne Bjørnson. 19 lat po tym wydarzeniu pozwolono dziewczynom brać również w paradach. Pierwsza taka parada odbyła się w 1889 r. – uczestniczyły w niej uczennice szkoły Senny Nielsen z Kristianii (dawna nazwa Oslo). Paradę poprzedziło przemówienie włodarza miasta z dziedzińca szkoły

Tradycją tego dnia jest, że mieszkańcy świętują w strojach wzorowanych na ludowe tzw. „bunady”. Zapoczątkowana została w latach 30-tych XX w. . Początkowo bunkry zakładali tylko intelektualiści aby podkreślić swój status społeczny.


Nie zabrakło też “Russów” – tegorocznych maturzystów którzy od miesiąca świętują czas matur.

Smaczku dzisiejszym uroczystościami dodawał fakt iż uczestniczyli w nim rdzenni mieszkańcy tych terenów – koczowniczy naród Ssaków w swych barwnych strojach.

 
Jest to również jedyny dzień gdzie norweskie dzieci mogą zajadać się bezgranicznie słodyczami (ile tylko zapragną). Organizowane są również dla nich liczne gry i zabawy jak np. „potetløp” – bieg z ziemniakiem na łyżce czy bardzo popularne przeciąganie liny.

Sam pochód każdego roku jest radosny, barwny i głośny. Ten dzisiejszy trwał ok 2-3 h po czym dalsza część świętowania przeniosła się na główny deptak oraz plac przy domu kultury gdzie oprócz naśladowania że sceny brzmiały koncerty w wykonaniu lokalnych kapel muzycznych.


Lekko zmęczony ok 18 wróciłem do pokoju. Ponownie na spacer połączony z zakupami wyszedłem koło 22. Po deptaku snuły się pojedyncze grupki podchmielonych Norwegów. Poza ogólnym rozbawieniem nie stwarzał większego zagrożenia. Dzień zakończył się grubo po północy, jednak na zewnątrz ciągle było jasno.

Sobota to już senny dzień spędzony głownie w centrum Tromsø wygrzewając się w promieniach wiosennego słonka.

Na lotnisko dojechałem już komunikacją miejską. Autobus linii 40 jedzie ok. 20 min., a koszt to 33 NOK (u kierowcy koszt wzrasta do 50 NOK).

Odprawa i sam lot przebiegł wzorowo, Wizzerek z Gdańska już czekał.

Mi pozostało rozkoszować się widokami startu z okna samolotu najpierw zataczając łuk nad lotniskiem z panoramą gór,

później ponad Tromsø i Tromsøyą,

a później nad Góry Skandynawskimi przykryte śniegową kołderką.

Im dalej na południe tym mrok nas bardziej ogarniał.

Do ciemnego, mokrego i zamglonego Gdańska wróciłem przed północą.

Noc spędzona na dworcu w oczekiwaniu na pierwszy poranny pociąg „gdziekolwiek” na południe nie była już tak przyjemna i komfortowa. Wątpliwy „element”, estetyka, i wulgaryzmy oraz krzyki zaburzają świat cywilizacji zachodniej i skandynawskiego spokoju i szacunku. Niemniej na pewno to nie ostatnia moja wizyta w tamtym rejonie świata.

Moja grecka zima

Wednesday 12. December , 2018 kl. 10:57 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

PROLOG

Jak zwykle zaczęło się od bieganiny poprzedzonej nieplanowanymi zadaniami. Ostatecznie o wpół siudmej wieczorem stawiłem się na dworcu kolejowym – zwarty i gotowy by rozpocząć moje pierwsze spotkanie z Grecją. Początki jak mawiają bywają trudne – tak jest i tym razem. Opóźnienia na kolei i towarzyszący im chaos irytują strasznie, tym bardziej, że do pokonania mam tylko 24 km i mimo 2 h zapasu, muszę dokonać ostatnich niezbędnych zakupów. Ostatecznie w stolicy melduję się z 50 min. spóźnieniem. Każde miasto nocą ma swój urok.

Szybkie zakupy i już planowo docieramy przed północą do stolicy tyle że Górnego Śląska – Katowic.

Po pierwszej w nocy ruszam autobusem na lotnisko i po drugiej zaskakuje mnie na nim… namiastka zimy :) cudnie – wreszcie biało.

Mam sporą chwilę więc odpoczynek.

I tu mala podpowiedź – jeżeli przyjdzie Wam kiedyś spędzić noc na Pyrzowicach to w terminalu A mają b. wygodne fotele,sofy i leżaki. Nie jest to może lotnisko w Kopenhadze – które uważam za najbardziej wygodne do spania – ale równie wygodnie można odpocząć i się zdrzemnąć.

DZIEŃ 1

2 h przed planowanym wylotem melduję się na gate.

I tu mała konsternacja. Nie mam przy sobie paszportu !!! Zapomniałem zabrać po raz pierwszy, co gorsza na karcie pokładowej mam zawsze właśnie paszport podany.

Przejde, czy też nie? Mała zawieszka i niepokój ale próbuję. Nikt nie zwraca uwagi na to, że mam ID i na to że mój plecak jest “ciut” chyba za duży, by w te schowki wizza wejść. Wszystko idzie sprawnie i parę minut po 6 jestem już  w samolocie. Nawet przy oknie – mimo że mam korytarz to nikt się nie dosiada.

Zaczęła się zima więc jeszcze odmładzanie samolotu, które spowolnić odlot o 40 min. .

I startujemy. Zamazane od odmładzania okno, ale wschód słońca w powietrzu robi wrażenie.

Już na wysokości przelotowej zasypiam,regenerując siły. Budzę się gdy przekazujemy nad Atenami i Pireusem. Zdjęcia z góry robią wrażenie.

           

Przy okazji ściągamy się z cieniem

   

Lądowanie odbywa się jak zwykle sprawnie i po chwili już jestem na płycie lotniska.

Ostatnie zdjęcia i zaczynamy przygodę.

   

Samo lotnisko jest b.duże i sporo czasu zajmuje przejazd kilkoma ruchomymi chodnikami. Jest ono dobrze oznakowane choć te greckie literki masakra (spokojnie po angielsku też opisali).

Kocham to uczucie: niewiadomo gdzie iść, niewiadomo jak, nie wiadomo czy i kiedy i czym jechać? Język grecki zupełnie obco brzmi ale ludzie uśmiechnięci i pogodnie, słonko świeci, wiatru brak, odczuwam ok 20*C – jest dobrze, jest moc, jest energią, jest przygoda. Pamiętajcie będąc tu że czas mamy + 1h .

Aktualnie jeszcze godzinka przymusowego postoju – muszę doładować telefon i ruszam dalej. Czas ten wykorzystuję do opisania mojego wyjazdu. Jeżeli chodzi o gniazdka elektryczne to bez problemu znajdziecie je w terminalu.

Po nieco ponad godzinie odwiedziwszy bankomat w hali przelotów udałem się na krótki rekonesans celem sprawdzenia wariantów dojazdowych do stolicy. Opcje mamy dwie:

– kolej/metro – bilet kosztuje 10€

– autobus – bilet kosztuje 6 €

Różnica  polega na tym że poza ceną metro dojedzie w 40 min. autobus tak naprawdę w zależności od korków.

Że mi się nie śpieszy to wybrałem opcję autobus. Jeżeli o niego chodzi to bilet możemy kupić:

– u kierowcy za dołączoną kwotę

– “w okienku”

– korzystając z automatu biletowej.

W tych 2 pozostałych opcjach możemy kupić bilety okresowe. Ja będąc 5 dni skusiłam się na taki właśnie karnet za 9 euro !!! Zarówno automat jak i kasa znajdują się po prawej stronie od hali odlotów. Płatność kartą tylko w automacie.

Co ciekawe nie ważne jaki bilet kupujecie: 2-, 3-, 5-dniowy czy jednorazowy – wyglądają podobnie. Ważne są dwie rzeczy, a mianowicie bilet z lotniska za 6 € jest osobnym, a bilety karnety na PODRÓŻE po mieście osobne. Dwa karnet za każdym razem trzeba odbijać w środkach komunikacji. Uwaga by się wam nie pomyliły.

Jest jeszcze opcja 3 dniowego biletu na komunikację w stolicy z dwoma przejażdżki w ramach biletu na lotnisko – koszt 22 €. Ja nie skorzystałem z racji pobytu 5-dniowego.

Co do autobusu to do centrum dojeżdża linia X95 – rozkład z lotniska na szybko

Po 5 min ruszamy w podróż do Aten.

W samym mieście straszne korki, do tego stopnia, że światła światłami a policja i tak kieruje ruchem.

A ludzie chodzą jak chcą, lawirując między autami – to mi przypomina Neapol.

Ulice również są zaśmiecania i brudne niczym w Neapolu,  a palmy i zabudowa kwadratów bardziej przypomina mi Barcelonę. Taki mix włosko-hiszpański.

Po 1h i 10 min dojeżdżamy do głównego placu Aten – Placu Sindagma (Pl. Konstytucji)

Nazwa placu nawiązuje do pierwszej konstytucji, którą wydał 3 września 1843 pierwszy król niepodległej Grecji – Oton I. Jedną że stron placu wieńczy budynek parlamentu.

Tu mieści się też centralna stacja metra. Dziś jest to miejsce spotkań, zabaw. Ja trafiłem na taniec narodowy Greków. Młodzież odtańczyła grek zorbę.

Na placu powiedziałem dobrą godzinkę. Czas jednak się zakwaterować. Skusiła mnie cena- pokój  jednoosobowy, relatywnie blisko centrum, cztery doby 46 €. Zjawiam się i…

zapeziała kamienica,bez windy, wdrapujesz się schodami na piąte piętro, a tam zonk. W tzw. recepcji recepcjonista dłubie przy telefonie stacjonarnym bo mu nie działa. Mnie olewa przez 20 min. mruczy coś do kompana. To, że mają zwis na wszystko doświadczycie już przy kupnie biletów na autobus na lotnisku. Moi mili “południowcy” widząc Was czekających nie powiedzą “proszę, witam, w czym mogę pomóc.” – zapomnijcie.

Stoicie po prostu jak te przysłowiowe osły i czekacie jak łaskawie zaczną Was obsługiwać (podobnie jest na południu Włoch czy Hiszpanii). Gorzej bo jak wreszcie się mną zainteresował to po prostu odkręcił tzw.książkę meldunkową czy też “zaawansowany system rezerwacyjny” i kazał się znaleźć !!! Szok. Skoro się nie znalazłem, pan stwierdził, że noclegu nie ma i ewentualnie mogę przyjść po 19 (Jest 15:30) to kolega co przyjmował rezerwację będzie to może coś poradzi bo on nie wie. Tak oto doświadczyłem po raz pierwszy tzw. overbookingu tzn.sytuacji gdy blokują (sprzedają) Ci pokój fizycznie nie mając go.

Nie mogłem się powstrzymać i dyskretnie uwieńczyłem kolejno:

– system rezerwacyjny/książkę meldunkową (spróbujcie sami mnie tam znaleźć)

– miejsce wydawania/odbierania kluczy

– wreszcie samego recepcjonistę

Przy tym nasz łódzki hotel to Hillton :). Umawiamy się że zajrzę o tej 19 ale nie jestem samobójca. Nie ma kąta trudno trzeba na tzw. ci to znaleźć alternatywę  – już wiem, że się tam nie pojawię. Atena Home więc ODRADZAM !!! Nie panikuję ( lata podróży nauczyły mnie by zachowywać stoicki spokój. Zamieniam marzenia o pokoju jednoosobowym na pryczę w hostelu i 15 min później melduję się w Sparta Team Hotel. Prycza x 4 doby =33 €. Pokój  przyzwoity.

Mamy nawet balkon, a z niego widok na naszą  Street.

Pięciu innych towarzyszy, wśród nich jest dziewczyna z Polski z którą szybko nawiązuje kontakt.

Odpoczynek – niedospana noc na Pyrzowicach daje się we znaki, krótka drzemka 1h.

Po 18 głodny wyruszam w okolicę. I teraz umówmy się wizerunek Aten to dwa światy: okolicę pl. Konstytucji czy metro Monastiraki to jedno, a obok szara brudna codzienność uliczek, ze śpiącymi żebrakami. Tylko po co ta butla gazowa przed sklepem spożywczym? Bezpieczeństwo i higiena pozostawia dużo do życzenia.

Ulice są bardzo zaniedbane, a jedynym ich urozmaiceniem są liczne graffiti .

Docieram ponownie po ok 5-10 min do placu Monastiraki. To bardzo popularne miejsce spotkań z licznymi butikami oraz knajpkami w przyległych ulicach. W jednej z nich przysiadam na kolację. Była pyszna w przystępnej cenie.

Po posileniu się spacerując znalazłem sklep muzyczny, który jest moim nieodzownym punktem każdej wizyty w nowym kraju. Skończyło się na kupnie płyt z muzyką.

Jeszcze raz okrążyłem plac wpatrując się w synagogę oraz górujący nad miastem Akropol.

Po powrocie do hotelu ku mojemu zdziwieniu (siedząc w holu hotelu) zaobserwowałem że mamy “nieplanowanego” gościa, który w najlepsze lokował się na kanapie do snu bez jakiejkolwiek reakcji pracowników recepcji !!! Ciekawe.

DZIEŃ 2

Kolejny dzień przywitał mnie deszczem. Wraz z poznaną poprzedniego wieczoru dziewczyną z Polski dogaduję się by połączyć siły i razem postanawiamy udać się na Akropol.

Odnalezienie właściwej drogi nie stanowiło problemu i po 15 -20 min zdobyliśmy wzgórze. Co ciekawe jako osoba niepełnosprawna wraz z opiekunem mam wejście darmowe na teren wzgórza oraz do pobliskiego muzeum.

Akropol Ateński (z łac. akropolis = górne miasto) wapienne wzgórze i wysokości względnej 70 m (157 m.n.p.m.) z pierwszymi śladami datowanymi na neolit (4500-3000 p.n.e.)

Samo wzgórze nie wywarło na mnie jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia. Bardziej przemawiają do mnie ruiny historyczne w Rzymie niż w Atenach. Niemniej warto odwiedzić wzgórze Akropol z otaczającymi go ogrodami i módz z jego szczytu zobaczyć panoramę miasta..

Teatr Dionizosa – z VI w p.n.e usytuowany na południowym stoku Akropolu. Swoje sztuki wystawiali tu m.in.Ajschylos, Sofokles, Euripides, Arystofales

Odeon Heroda Attyka z 161 r. wzniesiony pamięci ukochanej małżonki, Aspasii Regilli

 

 

 

 

 

 

 

Partenon-świątynia Ateny Partenos z V w p.n.e.

Propyleje – wejście na Akropol

 

 

 

 

 

Po osiągnięciu świątyni udaliśmy się do pobliskiego muzeum – poniekąd również dlatego by schronić się od padającego deszczu.

W muzeum znajdowały się również minerały znalezione na wzgórzu,

oraz makieta ukazująca potęgę starożytnej Grecji z Akropolem w okresie jego świetności.

Ostatnie spojrzenie na wzgórze i wychodzimy z muzeum.

Po wyjściu z muzeum rozdzieliłem się z poznana koleżanką i sam udałem się na spacer w kierunku Świątyni Zeusa oraz miejsca skąd swój początek wzięły nowożytne igrzyska olimpijskie – stadionu.

Kilkanaście minut spacerkiem wśród drzew cytrusowych,

odnalazłem rzymski Łuk Hadriana z 132 r. – 18 metrową budowlę. Od strony Akropolu zwięcza ją napis: „Oto są Ateny, starożytne miasto Tezeusza”,  zaś id strony Świątyni Zeusa: „Oto jest miasto Hadriana, nie Tezeusza”.

Tuż za nią stanąłem przed zamkniętym niestety terenem świątyni.

Świątynia Zeusa Olimpijskiego (Olimpiejon) – największa świątynia starożytnej Grecji poświęcona Zeusowi budowana w latach VI-II w .p.n.e.

Strażnicy koci są wszędzie i dodają uroku miastu.

Wreszcie dotarłem do miejsca skąd początek wzięły nowożytne Igrzyska Olimpijskie – Panathinaiko Stadio lub Kalimarmaro czyli Stadion Panateński. Zbudowany w latach 330-329 p.n.e. przez Lykurgosa na Igrzyska Panateńskie organizowane w dniu urodzin Ateny. Odbudowany na pierwszą nowożytną olimpiadę w 1896 roku. Położony w naturalnym zagłębieniu między wzgórzami Agra i Ardettos nad rzeczką Ilisos.

Fantastyczne miejsce, czuć tu ducha igrzysk. Jeszcze tylko spojrzenie na miasto i Akropol z korony stadionu i czas na sjestę.

Po drodze do Placu Republiki mijam budynek Zappeion w Ogrodach Narodowych,

oraz tuż za rogiem w zgiełku miasta znalazłem ruiny łaźni rzymskich.

Chwilę później ponownie byłem na świątecznie juz przystrojonym placu przed greckim parlamentem.

Wieczorem zamiast przepłacać u emigrantów w klitkach zwanych sklepami zdecydowałem się pojechać na zakupy do normalnego supermarketu. Moim celem był market koło końcowej stacji czerwonej stacji metra – Elliniko. Mając dobowy bilet na komunikacje miejską nie stanowi to problemu. Celem tani dyskont AB. Po zakupach – konia z rzędem dla tego kto jest w stanie przeczytać co było na paragonie :p

Wieczór to powrót do hotelu znanymi brudnymi pełnymi emigrantów ulicami i ponownie współlokator w holu hotelu – niesamowite. Swoją droga szacunek dla Pana bo dogadał się zapewne i jest na tyle zaradny że przetrwa, nie zmarznie i nie zmoknie. A przyznam, że jednego wieczoru była sprzeczka między dwoma znajomymi turystami i wobec bezbronnej Pani na recepcji ów pan stanął w obronie pracownika i rozładował konflikt. Taki rodzaj ochrony w zamian za nocleg zapewne.

DZIEŃ 3

Kolejny dzień przywitał mnie doskonała pogoda więc spędziłem go na luzie w okolicy Placu Monastiraki,

oraz ponownie Placu Republiki – czasem nie robię nic, siadam na murku (ławce) i kontempluję wchłaniając lokalne życie. Nie zawsze trzeba gnać z mapą i “zaliczać” kolejne zabytki. Generalnie w życiu kieruję się zasadą, że jak raz tu zawitałem na pewno zajrzę kiedyś ponownie. To oznacza, że jeżeli czegoś nie zobaczyłem to może następnym razem będę miał więcej czasu, możliwości, środków czy sił by to zrobić.

Zatrzymałem się więc przy ruinach w metrze na stacji Monastiraki,

a później usiadłem w parku obok wylegującego się na słońcu poczciwego sędziwego czworonoga.

Jeszcze tylko wypada zerknąć na rozkład autobusu powrotnego na lotnisko – przy okazji (rozkład może komuś się przyda)

Następnie ponownie przez plac Monastiraki obok Biblioteki Hadriana (a jednak zwiedzanie mimo luzu też było :) ),

udałem się na jeden ze skwerków by w małej restauracyjce siąść i skosztować greckiego jedzenia z dala od zgiełku turystów. To miał byc naprawdę luźny dzień oparty na sjeście.

Zamówione jedzenie nie było przesadnie drogie ale za to b.pyszne i świeże.Wygląda smakowicie – prawda?

Naturalnie przy stoliku nie byłem sam, a niejedne stęsknione oczy zadbanych najedzonych żarłoków doczekały sie podzielenia posiłkiem.

O tym, że Grecy dbają o koty widać tez na każdym kroku. Więc takie żebranie jest troszkę na wyrost ;) praktycznie co chwile pracownicy licznych knajpek częstują je co chwilę końcówkami jedzenia, mlekiem i wszelkimi specjałami.

Wieczorem w okolicy hotelu natknąłem sie na ciekawa formę zaparkowania auta – mistrzostwo świata, a do tego “pilnujący auta” kot – urocze.

Kilkaset metrów specyficznymi i klimatycznymi uliczkami wokół Akropolu (ale folklor),

i hotel a w nim tradycyjnie “ochrona” jak co wieczór.

DZIEŃ 4

Tego dnia zdecydowałem się na podróż do portu Pireus – znajdującego się nieopodal Aten.W tym celu wsiadamy w metro i bezpośrednio dojeżdżamy na miejsce linią zieloną.

Jadąc zwróciłem uwagę jak mieszkańcy są różnorodni i jak się zabija czas w metrze :)

Powitało mnie na miejscu słoneczko, ciepło i zupełnie inny krajobraz ulic – porządek i brak emigrantów.

Spacerując przed siebie natrafiłem na mała kapliczkę,

oraz kościół Św. Mikołaja.

Idąc wzdłuż wybrzeża podziwiałem widoki.

Najwspanialsze było to, że w połowie grudnia (gdy w Polsce była plucha i wiatr) tu świeciło słonko było kilkanaście stopni i ta roślinność, żywa kolorowa, kaktusy i drzewa cytrusowe.

Były tez i takie obrazki :) słodziak. Chwilkę porozmawiałem z właścicielką, która stała przed domem. Pytała skąd jestem, na jak długo odwiedzam Grecję i jak mi się tu podoba.

Nagle mimowolnie zobaczyłem jak na ulicy tworzy sie targ. Spontanicznie – niesamowita okazja by w nim uczestniczyć.

Targi to poezja i magia dźwięków, kolorów, zapachów. Na początku było wszystko do domu i ciuchy. Tapety kto to u nas jeszcze na ulicy sprzedaje? A tu:

potem królował już tylko targ spożywczy.

Tyle gatunków ryżu, fasoli,

czy oliwek,

oraz ryb i owoców morza nie widziałem, a wszystkiego można było popróbować przed zakupem. I te krzyki i nawoływania kupców….czad .

Oczywiście można po drodze coś przekąsić (szaszłyki, kiełbaski itp.) – żaden problem.

Opuszczając targ byłem przez moment świadkiem jak młoda kobieta parkowała auto między skuterem a innym zaparkowanym autem. Wierzcie mi albo nie ale ten skuter nie został przesunięty a Pani jadąc drogą postanowiła zaparkować równolegle. Naprawdę szacun za cierpliwość i precyzję. Nawet nie tknęła żadnego z pojazdów. Dla nas to dobra szkoła spokoju i cierpliwości. Brawo i słowa uznania. Jak wysiadła, przywitałem się i wyraziłem podziw i uznanie dla Jej umiejętności.

Kilkaset metrów dalej już jestem nad riwierą grecką i zachwycam się morzem przypominając sobie mitologie grecka i morskie wyprawy mając z tyłu głowy historię np. Odyseusza. Siedziałem na skałach kilka godzin, relaksując sie i wsłuchując w szum fal.

W drodze powrotnej natrafiłem na znaki antyimigranckie,

a chwilę później zasiadłem wśród dumnych emigranckich rodzin obserwujących jak ich pociechy grają w kosza. Takich to już różnorodnych czasów dożyliśmy.

A ponad podziałami znowu roślinność i te drzewa uginające się od cytrusów.

Jeszcze tylko spojrzenie na marinę,

i pora w drogę powrotną na dworzec i do Aten. Po drodze ruiny przy muzeum miejskim,

oraz główna aleja miasta i przystrojone świątecznie palmy zamiast choinki zwiastujące, że Boże Narodzenie się zbliża.

W centrum kolejne zdziwienie – nie było żadnego remontu ulic wkoło, a ktoś do restauracji przyjechał… walcem drogowym !!!!! Zaparkował i poszedł na posiłek – można!!!! :)

Po powrocie do Aten późnym wieczorem przysiadłem się do pana który na gitarze wymiatał kawałki rockowe. Lubie posłuchać takie uliczne improwizacje. On tez skradł kolejną moją godzinę dzisiaj. Był naprawdę dobry i to graffiti w tle.

W międzyczasie byłem świadkiem dostawy butli z gazem do pobliskiego butiku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt że Pan przywiózł je skuterem.

Zobaczcie jaki ma ładunek pełnych butli. Ja bym się bał wypadku, upadku czy eksplozji – dostawca na totalnym luzie przyjechał, dostarczył a potem slalomem (wąskimi uliczkami) między ludźmi i autami pojechał pod następny adres. WOW !!!!!

EPILOG

Poranek ostatniego dnia to pobudka 6 rano, spacer na Monastiraki, ostatnie spojrzenie na meczet i Akropol o świcie.

Na lotnisko postanowiłem jednak dojechać metrem bezpośrednio ze stacji Monastiraki i po nieco ponad godzinie byłem na lotnisku.

Zgodnie z planem wyleciałem do Katowic żegnając Ateny – wrócę tu na pewno kiedyś, mimo bałaganu na ulicach podobało mi się. Było bezpiecznie i czułem się tu bardzo dobrze.

Islandia autostopem

Sunday 2. December , 2018 kl. 23:56 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

Wraz z nastaniem maja i wygaśnięciem kontraktu załączyła się u mnie (ponownie) chęć wyjazdu w nieznane – z dala od zgiełku i gonitwy codziennej. Naturalnie na myśl przychodzą mi północne destynacje. Tym razem padło na Islandię. Z racji braku możliwości prowadzenia auta (brak prawa jazdy) zdecydowałem się na podróż autostopem wokół wyspy. Doleciałem za 39 zł Wizzem do Londynu i za kolejne 10 euro siedziałem już na pokładzie samolotu na Islandię. Założyłem, że w 10 dni objadę wyspę i powrócę do Londynu

Wyspa powitała mnie jak zawsze słońcem zapraszając do eksploracji. Uwielbiam jej surowy charakter – pobudza to moja wyobraźnię.

Jak tylko wylądowałem i na lotnisku podładowałem niezbędne media, ruszyłem w nieznane. Pierwszy odcinek dla autostopowiczów wiedzie ok 1 km wzdłuż ogrodzenia lotniska.

 

Dochodzimy do głównej arterii w kierunku stolicy i za rondem spokojnie możemy łapać – mi zajęło to raptem 15 min. . Zatrzymał się Litwin w średnim wieku i bez problemu zaoferował podwózkę w Reykjaviku w dowolne miejsce – super. Podczas jazdy opowiedział mi, że ma dom w Wilnie, który wynajmuje na czas pobytu zagranicą. Na Islandii poszukuje od dwóch tygodni pracy. Spróbuje jeszcze z tydzień i jak nie znajdzie to zjeżdża na kontynent. Narzekał na bardzo duże ceny wynajmu pokoju/mieszkania tutaj. Późniejsze moje rozmowy z wieloma ludźmi potwierdzą, że o ile szybko jesteście w stanie na całej wyspie zaczepić się z pracą o tyle koszty znalezienia konta są astronomiczne – rozmówcy szacowali, że potrzeba jest ok 2000 euro na start miesięcznie by znaleźć lokum i się otrzymać do pierwszej pensji.

Jedynym przystępnym cenowo miejscem na nocleg był hostel The Capital-Inn (cena za pryczę to ok 30 euro = 120 zł), który znajduje się przy drodze wylotowej w kierunku właśnie Keflaviku. Po pożegnaniu się z Litwinem udałem się do tego hostelu –  jednak z racji popularności nie było tam miejsca na dziś. Pozostawała więc wersja namiot.

Rozpoczął się wówczas marsz (z założenia) na wschód miasta w poszukiwaniu dogodnego miejsca na postawienie namiotu. Reykjavik jako stolica jest bardzo rozległa i ma bardzo dużo przestrzeni zielonych. Trzeba jednak pamiętać, że na wyspie nie ma jako tako lasów, a nieliczne zagajniki to skupiska rzadko rosnących niskich drzew. Niemniej po ok 4,5 km udało mi się znaleźć z założenia dogodne miejsce do obozowania. Teoretycznie w stolicy (oraz ostatnio na wyspie też ) poza wyznaczonymi campingami obowiązuje zakaz rozbijania się. Jednak jeśli nie zakłócasz spokoju, nie eksponujesz i obnosisz się ze swoim obozem i nie dewastujesz przyrody nie stanowi to myślę problemu – ja w każdym razie nie miałem nieprzyjemności z tego tytułu. Tego dnia w internecie wyczytałem że Japończycy mieli problemy bo rozbili się z namiotem też w mieście na pasie zieleni dzielącym główna arterię miasta by być blisko jakiejś atrakcji turystycznej – to jest wg mnie przegięcie i zasadna była interwencja policji.

Ja takich pomysłów nie miałem – znalazłem polanę za krzewinami i rozbiłem się starając nie rzucać się za bardzo w oczy. W międzyczasie odwiedzili mnie mieszkańcy miasta którzy przyjechali na koniach (fajnie – mieszkasz w stolicy i jeździsz sobie konno) !!!! Oczywiście zaparkowali na parkingu dla koni :)

Wypytali skąd i dokąd podróżuje pełni podziwu i poopowiadali chwilę o życiu i hodowli koni. Bardzo mile nastawieni ludzie. Noc minęła spokojnie (i nie było aż tak zimno jak na maj), a najbardziej przeszkadzały mi hałasujące ptaki które gniazdowały nad okolicznym brzegiem rzeki. Rankiem po śniadaniu i zapakowaniu się ruszyłem dalej na obrzeża miasta. Naszykujcie się, że każda napotkana/przejeżdżająca osoba osoba (spacerująca,biegająca, jeżdżąca na rowerze) zaczepi was z pytaniem czy nie potrzebujecie pomocy, znacie drogę itd. Sympatia, życzliwość i otwartość ludzi dla turystów jest naprawdę imponująca.

  

Idąc wzdłuż rzeki (imponująca dzicz jak na miasto) po ok 3,5 km osiągnąłem cel czyli stację paliw na wylotówce w kierunku południa wyspy (Vik i dalej na wschód) – stąd tak naprawdę zaczynałem podróż po wyspie. Jeżeli chodzi o zakupy (na stacji paliw kupowałem sandwicha, sok i mleko – cena ponad 50 zł) to naszykujcie się, że cokolwiek nie będziecie drobnego kupować to i tak stracicie od 50 do 150 zł. Ceny robią wrażenie i odnoszę wrażenie, że moja Norwegia to taniocha w porównaniu z Islandią.

Stacja jest dobrze zlokalizowana, panuje spory ruch, w niedużej niż 20 min jechałem już w kierunku Vik ze starszym małżeństwem mieszkającym w jednej z osad na południu wyspy. Po drodze dowiedziałem się jak się tu żyje w okresie zimowym. Na moje pytanie czy starsi państwo widzieli kiedykolwiek wybuch wulkanu, troszkę zaskoczeni tak oczywistym zjawiskiem stwierdzili, że tak kilka razy w życiu i 2 trzęsienia ziemi gdzie nagle drogi były tak zniszczone, że musieli czekać na ich odbudowę. Mówili to z takim spokojem jakby to było po prostu oczywiste że tak musi być.

Na koniec Pan stwierdził że oczekują teraz że po wielu wielu dziesiątkach lat wreszcie wulkan Hekla się przebudzi. Słuchając opowieści o tym niebezpiecznym i fascynującym zjawisku dotarliśmy do Hvolsvöllur gdzie pożegnaliśmy się pod sklepem z narzędziami ogrodowymi. Pół godziny łapania i z młodą parą Ukraińców jechałem dalej. Tu już się dało odczuć animozje między naszymi krajami i inna środkowowschodnią mentalność krajów postkomunistycznych. Po kilkunastu km. zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Skógafoss. Para “odfajkowała” wodospad i pojechała, ja postanowiłem się przy nim zatrzymać – niby gdzie mi się śpieszy?

Wodospad odwiedziłem już w swojej historii podczas wyjazdu na Islandię w listopadzie 2013. W maju również miał swój urok i piękno – choć niestety coraz tłoczniej na Islandii.

Po okołu godzinie spacerkiem wróciłem do głównej (i jedynej okalającej wyspę) drogi krajowej nr 1. I wtedy po raz pierwszy islandzka pogoda dała mi się we znaki. To że siąpił deszcz to ok dało się znieść ale ten wiatr. W takich warunkach podmuchy zwiększały chłód i wilgotność, a ja stałem dobre 2 h w szczerym polu. Dosłownie padający deszcz spływał po człowieku a wytrzymując rękaw woda lała się ciurkiem. Owszem auta spod wodospadu startowały, ale turyści wcale nie mieli zamiaru zabrać przemoczonego autostopowicza. Gdy powoli – zaniepokojony silnym wiatrem – kombinowałem czy da się na poboczu w jakikolwiek sposób rozłożyć namiot (brak jakiejkolwiek naturalnej osłony przed wiatrem) zatrzymało się małe autko. Takie światełko w tunelu, za kierownicą starsza pani (okazało się nauczycielka) a na tylnym siedzeniu grabki i łopata :).

Tak oto dojechałem do Vik ogrzewając się w aucie po przemoczeniu. W miasteczku wysiadłem pod jedynym marketem w okolicy by zagrzać się, napić herbaty, podładować elektronikę oraz zrobić zakupy, skorzystać z łazienki/toalety. Południe Islandii to tereny prywatne często już ogrodzone także jedyne wyjście na rozbicie namiotu i nocleg to camping. Zdecydowałem się więc na ten jedyny naprzeciw centrum handlowego. Okazało się jednak, że camping otwiera się 15 maja a mamy 14-go. Konsternacja, ale właściciel wpuszcza na teren z informacją, że skoro jeszcze sezon się nie zaczął to rozbijam się za darmo ale toaleta/ łazienka w 200 m oddalonym centrum handlowym – okey, super. Takich jak ja było kilku innych w tym 5 os rodzina z dziećmi z Włoch.

 

Pod skalną ścianą osłonięty od wiatru wreszcie mogę się rozbić. Szybkie jedzenie picie i do spania. Ranek powitał mnie słońcem, więc aparat w dłoń no i nie omieszkałem wdrapać się na górkę i znaleźć wdzięcznych modelów czyli ptaki dla których człowiek jest ciekawostką. Moja obecność nie umknęła ich uwadze i zewsząd byłem monitorowany, a baczni dziobaci wywiadowcy wyłaniali się zewsząd. Cała masa, świetne uczucie gdy jesteś w mniejszości.

Okolica również urokliwa, nawet ten osamotniony kościółek górujący nad miasteczkiem na górze.

Około południa stwierdziłem, że czas w drogę poznać kolejne miejsca. I znowu sprawdziła się zasada, że w miejscu gdzie jest centrum handlowe to najtrudniej o autostop (przynajmniej w moim przypadku). Najtrudniej to nie oznacza, że się nie uda, ale wymaga to konsekwencji i cierpliwości (pokory). Dobrze że nie pada, wieje jak zawsze ale nie przewraca jeszcze człowiekiem i słonko na nieboskłonie. Więc, machałem, cierpliwie czekałem, machałem, bawiłem się kamykami na poboczu :) nudziłem, nuciłem, łapałem…

w międzyczasie zatrzymały mi się dwie dziewczyny z Japonii, tak zakręcone (nie wiedziały gdzie są). Stwierdziły, że jadą do Vik – podziękowały, że machając skłoniłem Je do zatrzymania się, bo przegapiły by cel podróży.

Wreszcie po ponad 3 h jest – z młodym chłopakiem z Francji jadę dalej :). O dziwo (jak na Francuza) angielski nie był mu obcym (co we Francji nie jest oczywistym – kto był, wie co mam na myśli) i poopowiadał mi o tym, że ma krótki urlop i że pracuje w korpo jako informatyk na północy Francji. Bardzo miły i otwarty na świat chłopak – my sobie gadu – gadu, a za szybą krajobrazy bajka. Objeżdżamy lodowiec Vatnajökull z górującą na horyzoncie Heklą wraz z pozostałymi wulkanami drzemiącymi gdzieś pod warstwą śniegu.

W po kilkudziesięciu kilometrach na jedynej stacji paliw w okolicy w Kirkjubæjarklaustur (dobrze, że opisuje to, a nie muszę tego przeczytać :p). Wyskakuję bo “mój” kierowca skręca na cemping zgodnie z przewodnikiem Pascala, którym się kieruje podczas podróży. Ja decyduję że pora jeszcze “młoda” więc próbuję dalej.

Nic się nie dzieje, żywego ducha (dobrze, że pogoda sprzyja w dalszym ciągu). Po kilkunastu minutach wreszcie jest. Patrzę a to znajomy Francuz jedzie dalej = nie udało mu się namierzyć pola namiotowego. Już wspólnie ustalamy, że dojedziemy do parku narodowego Vatnajökull. Jest to największy Park Narodowy Europy, zajmujący 12 000 km² co stanowi 12% powierzchni Islandii. Centralna jego część stanowi lodowiec Vatnajökull. W tym miejscu również byłem w 2013 roku.

Żegnam kompana i udaję się na obozowisko – pole namiotowe czynne. Szybkie rozbicie, toaleta i odpoczynek w namiocie połączony z posiłkiem. Obok rozbiła się starsza Pani. Zaprzyjaźniam się- pochodzi z Niemiec. Ucieszyła się na informację, że mieszkałem w Bawarii, Ona jest z okolic Bremy. Pomagam Jej rozbić Jej stary DDR-owski mały “trójkątny domek”. Urzekła mnie swoją otwartością oraz ciekawością świata. Siadamy na placu przed naszymi domkami – częstuje mnie ciepłym obiadem – podgrzaną fasolką z puchy. Takie chwile integrują, ma 70 lat i autostopem podróżuje – cudowne, motywują mnie tacy ludzie. Narzeka tylko, że raz na jakieś 7-10 dni musi podjechać autobusem czasem bo nie daje rady…no szacunek. Wieczorem sąsiadka decyduje się na spacer po okolicy- ja znam to miejsce więc stawiam na odpoczynek.

Dzisiejszej nocy prognozują -2*C i nocleg przy samym lodowcu – brzmi jak wyzwanie (troszkę się obawiam czy podołam). Plan awaryjny zakłada, że przetrwam najwyżej w budynku łazienki (na Islandii są one podgrzewane i stanowią doskonałe schronienie przed deszczem i wiatrem). Nie mija 20 min i słyszę, że ktoś krąży wokół namiotu najpierw sąsiadki później mojego i manipuluje linkami – co jest?

Odczekałem, aż “intruz” oddali się i wychylam się by ocenić straty, a tu na jednej z linek nalepka z informacją, że camping jest płatny i prośba o udanie się do recepcji oddalonej o kilkaset metrów celem uiszczenia opłaty. Zza namiotu obok wyłonił się ów sprawca nalepkowej kampanii informacyjnej – młody chłopak mieszkaniec okolicy pracujący na cempingu. Przywitaliśmy się, poinformował o cenie za pobyt. Na moje pytanie o płatność kartą (nie miałem przy sobie gotówki) chłopak wyciągnął zza pazuchy terminal płatniczy i stwierdził, że bez problemu mogę zapłacić z pozycji namiotu !!!! szok. Szybka transakcja i już mogę udać się na drzemkę.

Noc minęła spokojnie i ciepło – nie wiem czy było te minus 2 ale absolutnie nie zmarzłem. Rankiem udałem się do kawiarni przy recepcji na kawę, śniadanie na ciepło i ciastko.

Po posiłku spakowałem się i postanowiłem podejść kawałek w stronę lodowca, oddalić się od parkingu i ludzkiej obecności. Tak posiedziałem sobie dobrą godzinę wsłuchując się w ciszę i patrząc w bezkres.

   

Wróciłem na parking i powoli spacerowałem ku głównej drodze (ok 2 km trzeba było od niej zboczyć na pole namiotowe). Ku mojemu zdziwieniu auto samo nagle się zatrzymało-młoda Niemka podwiozła mnie ten krótki dystans (Ona wracała do Reykjaviku – ja w przeciwnym kierunku).

W oczekiwaniu na kolejny transport zatrzymał się starszy Pan z Włoch który zapragnął dookoła wyspy rowerem przejechać – kolejny szacunek zważywszy, że dziś znowu wieje tak, że rower staje w miejscu plus wysokości i związane z nimi podjazdy. Pan chwile odpoczywając i rozmawiając sam nabierał wątpliwości czy zmieści się w założonym czasie. Pochodził z okolic Padwy – bardzo sympatyczny, aż szkoda, że nie mam roweru by wspólnie podróżować.

Ja po niecałej godzinie zatrzymuje młodych ludzi z Rumunii – podwożą mnie do laguny glacjalnej Jökulsárlón (Jökulsárlón Glacial Lagoon).

Zachwyca mnie ona od pierwszej obecności tu w 2013 r. pośrodku niczego góry lodowe i surowość krajobrazu – fantastyczne.

To ostatnie miejsce które odwiedziłem podczas jesiennej wycieczki 2013 r. dalej to totalne nieznane i niewiadome.

Więc przez most rzeka której odprowadza wody glacjalne do Atlantyku i łapiemy dalej. Po godzinie zatrzymuje się małżeństwo, które pickupem wraca do domu do Hofn. Super – zabieram się. Tym razem w milczeniu podróżuje podziwiając krajobrazy, państwo nie bardzo po angielsku- tylko islandzki. Poza tym pan kieruje, pani robi na drutach – nie przeszkadzam więc. Po mojej stronie (prawej) wybrzeże Atlantyku, po lewo ciągle olbrzymi lodowiec Vatnajökull.

 

Wysiadam w Hofn na stacji paliw. Tu tradycyjnie łazienka,toaleta i posiłek. Wśród słodyczy faktycznie król jest jeden :)

Naszykowany na kolejny camping – idę naprzeciwko stacji. Jednak poza polem obozowym, kilkoma ludźmi, którzy obozują tu – recepcja zamknięta. Nikt nie wie kto i kiedy się tu pojawi. Postanawiam odejść kawałek i wdrapać się na pagórek widząc krzewiny – teren nieogrodzony tam przenocuję. To był strzał w dziesiątkę. Najpiękniejsze miejsce do spania jakie miałem podczas tego wyjazdu – czasem warto poszukać, cisza, spokój, przyroda, widoki i ja.

Następnego dnia aż szkoda było się zwijać – to uczucie gdy otwieracie namiot i taki widok. Ale ciekawość: Co będzie? Co zobaczę? Kogo poznam? – większa, więc ruszam.

Przede mną dobre 4-5 km marszu do rozwidlenia ponieważ miasteczko leży na uboczu od głównej drogi okalającej wyspę. Przyznaję, że średnio mi się chce taszczyć te toboły. Mija mnie młoda dziewczyna która też macha. Przystaję- ona oddalając się 200 m przede mną zatrzymuje busa.

I sytuacja: ja sobie odpoczywam i analizuje mapę , oni stoją 200 m przede mną już dobre 10 min. – po czym dziewczyna przybiega do mnie, łapie moje klamoty i mówi, że “jedziemy” !!!! Totalnie nie spodziewałem się pomocy i tego, że weźmie mnie pod uwagę. Okazuje się, że kierowcą jest Hiszpan spod Walencji który dorywczo pracuje na wyspie jako kierowca – wozi turystów busem wokół laguny (którą odwiedziłem wczoraj) – ona Niemka – hipiska która machnęła ręką na studiowanie i chce właśnie zobaczyć lagunę. Podwożą mnie te kilka kilometrów do krzyżówki i się rozstajemy – ja na wschód, oni w drugą stronę.

I zostałem sam. żywego ducha, ani auta i tak 3 h w niczym.

Wreszcie pierwsze auto i mam stopa. Młode islandzkie małżeństwo podróżuje z Reykjaviku na wschodnie wybrzeże by tam wsiąść na prom który płynie na Wyspy Owcze. Przed nami więc nieco ponad 250 km wschodnim fiordowym wybrzeżem Atlantyku i ok 4 h jazdy – aż szkoda, że było tak pochmurno. Zdjęcia nie odzwierciedlą jednak tych widoków i serpentyn. Nie bardzo była możliwość ich uchwycenia, poza tym nie mogłem jak przysłowiowy “japończyk” tylko cykać. Oto namiastka tego co widziałem.

Po drodze zboczyliśmy do miejscowości portowej Djúpivogur – szybka toaleta i gonimy czas (para musi zdążyć na prom).

Ciekawostką jest że jadąc od stolicy kolejno na bezkresach kolejno na pastwiskach spotykamy najpierw owce, następie po powiedzmy 100-150 km owiec brak – tylko konie, a od Hofn na wschód tylko renifery !!! My jedziemy dalej.

W ostatniej fazie podróży zapachniało śniegiem więc się lekko przeraziłem.

W Egilsstaðir  – największym miasteczku (niecałe 3 tys mieszkańców) wschodniej Islandii żegnam sympatyczną parę, czas znaleźć nocleg. I tu kolejna niespodzianka w samym centrum dworzec autobusowy a obok pole namiotowe.

Jedna nie polecam na przyszłość z dwóch powodów:

  • najdroższy nocleg jaki miałem
  • strasznie skaliste podłoże – poległy wszelkie śledzie

Na plus, że centrum i obok tani market. Oczywiście jest opcja na bezczela – bo wszędzie są tabliczki że wieczorem po zamknięciu prośba o wrzucenie opłaty za pobyt do skrzynki przy recepcji. Teoretycznie rozbijasz się wieczorem i zwijasz bladym świtem – ale bez chamówy – takie jest moje zdanie i podejście, cóż płacę i wobec deszczu i wiatru zostaję. Na kempingu dużo turystów – głównie Ukraińcy (którzy tradycyjnie krzykliwie przy piwie spędzają czas) oraz kilka camperów z całej Europy.

Ja poza standardowymi czynnościami w “domu” nad głową pranie :p – taki patent na poczekaniu. O dziwo do rana przeschło.

Po południu następnego dnia staję na wylotówce i walczę o kolejne kilometry . I znowu duży ruch więc mało kto zainteresowany pomocą.

Po 2 h zatrzymuje się… taxi i Pan strzela mi jakąś kwotą kosmiczną za którą podwiezie mnie do Akureyri – żart…

Chwilę po nim zatrzymuje się ciągnik – rolnik może podwiesić mnie na najbliższe pole :D żartownisie. Łapię dalej. Po kolejnych 2 h wreszcie zatrzymuje się wiekowe auto podobne do starego wartburga. Młody chłopak jedzie do Akureyri. Nie wybrzydzajmy – ważne że to coś się toczy do przodu = wsiadam. Chłopak rockowiec, bardzo rozmowny – puszcza mi egzotyczne kawałki islandzkie przeplatane utworami takich klasyków jak Metalica Iron Maiden. Staram się zanotować ów folkową kapelę lokalną (podczas każdego kawałka w tle – kierowca tłumaczy mi o czym jest piosenka, przecież świergolenia islandzkiego nie znam) – jest to jednak mistrzostwo świata te ich nazwy. Jak dotrę do Reykjawiku postaram się znaleźć sklep muzyczny i tą kapelę – jest wyzwanie. Tym czasem za oknem północno-wschodnia i północna Islandia.

Dojeżdżamy do Reykjahlíð wioski nad brzegiem jez. Myvatn. W okolicy są baseny geotermalne – postanowiłem więc przy sklepie wysiąść i zostać by skorzystać z nadarzającej się okazji.

Sama wioska została zniszczona przez strumień lawy po wybuchu wulkanu Krafla w 1729 roku. Wówczas strumień lawy zatrzymał się przed wiejskim kościołem, który był usytuowany na wzniesieniu. Rzekomo kościół uratował się przed żywiołem w wyniku modlitwy wsi księdza. Kościół nadal istnieje, choć budynek jest już nowy.

Wulkan ostatnio wybuchł w 1984 roku, ale opary i sprężona siarka czuć w powietrzu nadal. W okolicy znajduje się krater Viti (po islandzku “piekło”) również aktywny (ostatnia erupcja w 1976 roku) i wygasły wulkan Hverfjall – wybuchowe miejsce jednym słowem.

Krateru Viti jednak nie osiągnąłem (to na kolejna wyprawę zostaje) ponieważ nie wiedziałem że nadchodzi załamanie pogody i huraganowy wiatr. Odcięty od mediów i pełny nadziei że następnego dnia pójdę na baseny termalne wyszedłem 2 km na pustkowie by się rozbić.

 

Po znalezieniu miejsca osłoniętego rozłożyłem się i przespałem. Wówczas przyszło od zachodu załamanie pogody. Dotychczasowa słoneczna w miarę aura zamieniła się w deszczową i śnieżną z wiatrem huraganowym. Później czytałem że autostopowiczom łamało na cempingach namioty jak zapałki – ja sam utknąłem na tym bezludziu kilka km. od wioski. Rozsądek podpowiadał mi by nie podejmować próby powrotu do wioski wobec takich warunków – mając wodę i jedzenie byłem w stanie przetrwać.  Poza tym ratowało mnie, że rozbiłem się przy gęstwinie w zagłębieniu.

Drugiego dnia skoro świt postanowiłem pokonać ostatnie 2 km do basenów termalnych w nadziei że pływając w ciepłych wulkanicznych wodach przeczekam tą pogodę. Uwierzcie albo nie, ale przez prawie 2 h uszedłem niecały kilometr !!!

Wiatr był tak silny że podczas porywów rzucał mną wszędzie, zmiatał z drogi turlał po rowach. Obciążenie w postaci plecaka oraz wspomaganie kijkami nie stabilizowało mnie. Poobijany i wycieńczony pokonywaniem kolejnych metrów pod wiatr atakujący z każdej strony doszedłem do drogi asfaltowej, gdzie po jakimś dłużej nie określonym czasie zatrzymał się sam samochód – łapanie/machanie było niemożliwe. Wspólnie z kierowca i jego rodziną (żona, dziecko) mieliśmy problem najpierw z otwarciem drzwi od auta a później z utrzymaniem ich i zamknięciem by ich nie oberwało – coś niesamowitego. Pierwszy raz mi coś takiego się przytrafiło. Walkę po jakimś czasie wygraliśmy i podwieziono mnie znowu pod sklep w Reykjahlíð. Naprawdę słowa uznania – ci ludzie stracili mnóstwo czasu i siły by mi pomóc.

Przy sklepie w informacji turystycznej dowiedziałem się, że najbliższy autobus będzie dopiero za ponad  dobę. Kilka godzin przymusowego postoju i ogrzanie się oraz zakupy i regeneracja sił i po południu gdy porywy trochę ustały postanowiłem próbować wydostać się w kierunku Akureyri. Szło ciężko ale wreszcie zatrzymało się małżeństwo które podwiozło mnie kilka km do najbliższej krzyżówki. Niestety odbijali w inna stronę, a mi znowu pozostało machanie i walka z podmuchami. Nie narzekając i z zapałem oraz nadzieją oczekiwałem kolejnego transportu. Po 30 min i 3 autach kolejne zatrzymało się – jadę do Akureyri. Kierowca – inżynier z tego miasta (zachwycony nim) – twierdził, że to najpiękniejsze miasto na całej wyspie i że jest bardzo dumny że tam żyje. Z pasja i zapałem opowiedział mi po drodze historię, rozmawialiśmy też o sporcie i piłkarzach oraz szczypiornistach islandzkich, którzy robią ostatnio furorę w sporcie.

Miotało naszym samochodzikiem niemiłosiernie, ale Pan mimo wszystko postanowił przystanąć w niezwykłym miejscu bym mógł zobaczyć i zrobić sobie zdjęcie. Mowa o wodospadzie Goðafoss zwanym Wodospadem Bogów (lub Wodospadem Kapłanów). Wody lodowcowe rzeki  Skjálfandafljót spadają z wysokości 12 m na szerokości 30 m.

Pan wyjaśnił podczas podróży, że to niezwykle istotne miejsce w historii Islandii. Wiąże się z przejściem w 1000 roku Islandii z pogaństwa na chrześcijaństwo. W tym czasie lögsögumaðurem (głosicielem praw) był naczelnik pobliskiego okręgu Ljósavatn – Þorgeir Ljósvetningagoði Þorkelsson. Był on rozjemcą podczas sporów poganów nordyckich z chrześcijanami. Sagi islandzkie mówią że był kapłanem pogańskim ale uznał że kraj powinien przejść na chrześcijaństwo. Legenda mówi, że wracając do Ljósavatn z historycznego zgromadzenia Althingu, pozbył się pogańskich bogów wrzucając ich posągi do wodospadu w symbolicznym akcie nawrócenia. Stąd nazwa wodospadu.

Powoli dojeżdżaliśmy do Akureyri.

Pan obwiózł mnie po mieście (opowiadając co,gdzie znajdę) i wysadził na stacji wylotowej w kierunku Reykjaviku. Z racji, że dochodziła 17 stwierdziłem, że ruszam dalej.

Ze stacji do najbliższego ronda był kilometr, a pogoda wydawało się stabilizowała się. Po 20 min zatrzymał mi się rolnik który swoim pickupem wracał na farmę od weterynarza z… owieczką na kolanach – biedactwo się pochorowało – słodkie. Gdy 10 km za miastem wysiadałem znowu pociemniało, wiatr znacząco mną majtał, zaczęło do tego padać a na dodatek z pobliskiego bajora pojawiła się tęcza !!! Pomyślałem – dobry znak – próbuję dalej. Próba odniosła skutek, po chwili luksusowym autem jechałem z jakąś ważną personą. Z tego co zrozumiałem matka Finka jest ważną śpiewaczką operową, On sam organizuje ważne eventy i spóźniony gna na zachodnią Islandię. Po drodze poruszyłem temat przekraczania prędkości (max dopuszczalna to 90 km/h) i ewentualnych kontroli na tym bezludziu. Jak na zawołanie chwilę później znikąd na pustkowiu nadjeżdża z naprzeciwka radiowóz na sygnale i zatrzymuje nas do kontroli za prędkość. Efekt : dopuszczalne 90 km/h, my 100 no góra 105 km/h i 500 euro mandatu !!!! Nawet dla mojego kierowcy to sroga kara więc w średnich nastrojach podziwiamy pogarszającą się pogodę i słuchamy radia.

Na stacji paliw w Staðarskáli (trudno to nawet miejscowością nazwać skoro tylko stacja paliw tam jest) rozdzielamy się bo Pan jedzie na północny-zachód a ja dalej na południe do Reykjaviku by zamknąć okrąg wokół wyspy. Tymczasem nagle zrobiła się zima. Dochodzi 21 i perspektywa żadna. Słabo widzę opcje noclegowe, zakładam że “dokleję się do wiaty przy stacji paliw i przekimam do rana” – niemniej próbuje jeszcze w śnieżycę łapać i o dziwo po kwadransie staje auto. Pan jedzie na lotnisko Keflavik z Akureyri. Jest Holendrem pracuje i mieszka na północy – wraca na kilka dni na kontynent do Holandii do żony i dzieci. Dla mnie najważniejsze że mogę już dziś być na lotnisku w cieple lub chociaż w Reykjaviku.  Za szyba już prawdziwa zima – znikąd, tak niedawno było kilkanaście stopni i słońce. Sami Islandczycy na stacji jak byłem śmiali się z aury idąc w klapkach do aut że wiosna pełną parą u nich.

Jeszcze tylko nowość na mapie Islandii – tunel pod zatoką i jesteśmy w stolicy.

Około północy jesteśmy w Reykjaviku, którą s powiewa szarówka (zaczynają być dni polarne). Decyduje się jednak wysiąść w Reykjaviku, ponieważ lot mam dopiero za 4 dni – co będę robił na lotnisku? – misja zakończona 5 dni przed czasem. Przez internet sprawdziłem, że hostel The Capital-Inn dysponuje pryczą  – więc tam się zakotwiczyłem na 2 noce.

Kolejnego dnia wybrałem się 4 km na spacer do centrum. Pogoda wreszcie stabilna i cieplutko dzięki słońcu się zrobiło.

Mój dzisiejszy cel znaleźć sklep muzyczny i wspomnianą wcześniej płytkę kapeli, którą słyszałem w aucie u rockmena w drodze nad jezioro Myvatn. Sklep znalazłem bez problemu. WOW !!!! prawdziwa muzyczna świątynia – dwa poziomy,kilka izb i wszędzie płyty. Ale płytę mam – to jest to = Victoria !!!!

Kończyły mi się środki więc nie mogąc opłacić kolejnych nocy pozostała opcja namiot – tylko gdzie tu się rozbić? Okazało się, że świetnym miejscem jest mini “busz” między cmentarzem !!! a uniwersytetem tuż obok hostelu. Tam zbazowałem się na kolejne dwie noce.

Nie sądziłem tylko, że ostatniego dnia nagle niczym Indianie, mój namiot zostanie oblężony przez przedszkolaków które to dotąd będą trącać i zaglądać do szczelnie zamkniętego namiotu aż się nie ujawnię. Jak one mnie tu znalazły? Niemniej po 3 h czekania poddałem się i wyszedłem wzbudzając nie lada sensację. Dzieciaki gdy dowiedziały się od opiekunek, że pochodzę z Polski zaczęły do mnie podchodzić. Podawały swe małe dłonie wypowiadając jedyne polskie słowa jakie znają kojarzą (być może od rówieśników – emigrantów z Polski) = głównie cześć, tata, dzień dobry i proszę – oczywiście łamaną polszczyzną, słodkie. Ach dodam że nim się ujawniłem to przy namiocie jedna z opiekunek nuciła piosenki – zastanawiałem się czy w tym miejscu nie opublikować ich ale wstrzymam się i pozostawię je w swoich zbiorach. Niemniej bardzo ładny głos i melodyczne to było – cokolwiek nie nuciła. Po moim ujawnieniu dzieci rozpłynęły się w zagajniku z opiekunkami równie szybko jak się pojawiły.

Ok 15 udałem się na pobliską stacje, by złapać cokolwiek w kierunku lotniska. Pogoda jak na złość się znowu popsuła i nagle zaczęło wiać i padać. Pomyślałem że na koniec aura da mi w kość bym popamiętał Islandię. Nie udało mi się nic zatrzymać mimo szczytu komunikacyjnego. Ciężko było znaleźć odpowiednie pobocze i musiałem w tych warunkach przeczłapać kilka kilometrów. Nieco dalej po jakimś czasie zatrzymała się bardzo miła Islandka pochodząca z Keflaviku. Nie jechała w rodzinne strony bo przeniosła się na obrzeża stolicy ale podrzuciła mnie na sam wylot w kierunku lotniska. Podczas krótkiej podróży opowiadała jak łatwo znaleźć pracę i jak ciężko mieszkanie – potwierdzało to tylko te wcześniejsze historie które słyszałem od poznawanych ludzi.  Życzyła mi bym się jednak nie zrażał i nie poddawał i próbował. Sam podczas pobytu miałem 4 propozycje pracy niestety bez noclegu.

Ostatni odcinek pokonałem z panem w starszym wieku który wracał z pracy ze stolicy do Keflaviku. Był na tyle miły że podrzucił mnie na lotnisko. Tam przetrwałem noc i o 9 rano byłem już w locie do Londynu Luton.

Londyn jak zwykle wywiera na mnie ogromne wrażenie jako stolica europejskiego biznesu (przynajmniej do wyjścia z UE).

Odwiedziłem więc ponownie Muzeum Brytyjskie w gmachach którego ciekawy wystrój miała księgarnia, później spacer nad Tamizą.

Wieczorem miałem niespodziewane spotkanie ws pracy w Londynie – a co, kompleksowy to był wyjazd a ja jestem uniwersalny i elastyczny. Wieczorem już w hostelu typowe brytyjskie piwo na zakąszenie wyspiarskiej podróży – Skål !!!! ;) .

Rankiem udałem się na dworzec autobusowy Victoria by Flixbusem udać się do Amsterdamu. Po drodze byłem świadkiem przejazdu przez miasto królewskiej gwardii. Zaskakujący widok o poranku.

Autobusem wyjechałem w kierunku Dover. Ostatnie zdjęcie Londynu

Cieszyłem się, że przejadę tunelem pod Kanałem La Manche jednak po drodze kierowca zmienił zdanie twierdząc, że lepiej będzie gdy pokonamy szlak promem.

Klimat portowy i te białe klify Dover.

Jeszcze tylko odprawa na granicy i kontrole brytyjsko-francuskie i płyniemy. Mimo wiatru zawsze lubię siąść na górnym pokładzie.

Co do Francji to robi wrażenie ogrodzenie przed emigrantami od portu przez Calais na całej długości trasy.

Następnie przez Francję z bardzo wesołym kierowcą co puszczał na full muzykę w autobusie przed północą dotarłem do Amsterdamu.

Tam intuicyjnie 2 km od Dworca Sloterdijk w parku przy jednym z dzikich kanałów rozbiłem namiot gdzie przekimałem 2 kolejne noce.

Znowu podczas podróży zaskoczyła mnie pogoda więc z racji 30*C upałów nie zwiedziłem “miasta kanałów i rowerów” – to jeszcze przede mną, bo niby jak z plecakiem 30 kg w taki skwar. Gdzie ja buty zimowe,kurtka, spodnie narciarskie itd. Przy takich różnicach temperatur trudno o optimum z bagażem.

Kolejnym przystankiem w podróży do kraju autobusami Flixbusa był krótki pobyt w niemieckim Hamburgu oraz 2 dniowy pobyt w stolicy – Berlinie. Namiot bez problemu rozbiłem koło dworca Berlin Hbf. .

Popołudniowy relaks w centrum nad Sprewą,

oraz tuż przy dworcu ZOB w parku nad stawami.

Wieczorem 2 dnia wróciłem do Szczecina i noc w okolicach dworca PKP dopiero sprawiła, że zacząłem się niepokoić. Cała podróż nic mi się nie działo i 100% komfortu  (nawet w Berlinie choć tam “element” jest widoczny). W Polsce wystarczyło 15 min by ktoś Ciebie zaczepił, nagabywał, przeklinał i ubliżał.

Takie realia ale pomińmy to.

Tak oto objechałem cała wyspę s przejazdem autobusowym z Londynu. Jeszcze wtedy nie miałem ani kąta ani pracy ani nawet kasy i nie sądziłem jak wspaniała niespodziankę los mi szykuje na to lato 2018 r. ale to inna historia.

Carnevale di Venezia 2017

Wednesday 21. February , 2018 kl. 22:07 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

.       Są takie wydarzenia na których wypada się w życiu pojawić. Parę lat temu zamarzyło mi się by wsiąść udział w najsłynniejszym karnawale europejskim w Wenecji. W tym roku nadarzyła się wreszcie okazja więc bez wahania ruszyłem w podróż. Podczas wyjazdu towarzyszyły mi dwie siostry poznane przez internet, Podróż rozpocząłem 22 lutego w ostatnim tygodniu karnawału jadąc z Monachium do Mediolanu niemieckimi liniami autobusowymi FlixBus. Podróż trwa 7 h i kosztuje 25€ . Wybrałem połączenie tak by z samego rana odebrać dziewczyny z lotniska Orio al Serio w pod-mediolańskim Bergamo. Na miejscu w Mediolanie zameldowałem się o 6 rano. Autobus zatrzymuje się poza ścisłym centrum miasta blisko stacji metra Lampugnano (linia czerwona). Szybka orientacja w “terenie” (sieć metra, ceny,automat biletowy).

Schemat sieci metra w Mediolanie

Najlepszą opcją dla turysty jest bilet dobowy za 4€ ( przy jednorazowym za bodaj 1,20€ ). Miałem 2,5 h by dostać się na dworzec kolejowy spod którego odjeżdżają  autobusy na lotnisko w Bergamo. Wszystko poszło sprawnie i przed godziną 9 byłem już na Bergamo gdzie doleciały dziewczyny. Razem udaliśmy się w drogę powrotną.

Katedra Narodzin Św.Marii

 

W Mediolanie mieliśmy kilka godzin postoju dlatego pozostawiliśmy bagaże w przechowalni (dla zainteresowanych na najniższym poziomie przy wejściu do dworca). Pierwsze swoje kroki skierowaliśmy na Piazza del Duomo pod najsłynniejszą gotycką katedrę – Narodzin św Marii.

Marmurowa katedra należy do największych tego typu kościołów na świecie o długości 157 m. i szerokości 93 m.. Budowana w latach 1386 0 1813. Fasada wykonana z białego marmuru.  To w niej 26 maja 1805 roku Napoleon został koronowany na króla Włoch. Marek Twain odwiedzając katedrę, zachwycony miał podobno powiedzieć, że to “marmurowy poemat”. Wchodzimy do środka. Wewnątrz przytłacza mnie odrom budowli i piękno detali. Całość dopełniają liczne witraże które rozświetlają mroki katedry. Uwagę zwraca pokryta  złotem figura Matki Boskiej (La Madonnina). Mediolańczycy tak zachwycili się figurą, że do XX wieku żaden budynek w mieście nie mógł być od niej wyższy.

La Madonnina, w tle witraże

krypta arcybiskupa Alfreda Ildefonsa Schustera

Zeszliśmy również do krypt gdzie znajdują się szczątki Św. Karola Boromeusza który zasłynął z bezkompromisowego wprowadzania reform soboru trydenckiego. Słynął on tez z ogromnej wrażliwości do ludzi i nie opuścił ich mimo epidemii ospy – organizując pomoc. W kryptach spoczywa również arcybiskup Mediolanu Alfred Ildenfons Schuster, pochowany w stroju biskupim z maska na czaszce.

 

Z ciekawostek od roku 1461 katedra posiada gwóźdź z krzyża Chrystusa. Najważniejsza relikwia bazyliki znajduje się wysoko nad prezbiterium. Sygnalizuje je czerwona lampka w rzeźbionym krzyżu.

Z braku wystarczającej ilości czasu wejście na dach katedry odłożyłem sobie na inne czasy 0 zresztą pogoda nie rozpieszczała, było pochmurno i szaro. Zwiedzanie nie miałoby sensu a widoki na Mediolan żadne.
 
Po zwiedzeniu wnętrza katedry udaliśmy się do jednej z przyulicznych pizzerii. I tu sprawdziła się stara zasada, że nie należy za namową naciągaczy wchodzić do pierwszej napotkanej knajpki czy restauracji. Warto pokręcić się po okolicy i podpatrzeć miejscowych. Tak oto trafiliśmy do malutkiej pizzerii Piz przy via Torino, bardzo klimatycznej choć tłocznej. Odstaliśmy swoje w oczekiwaniu na stolik ale było warto. W oczekiwaniu dostaliśmy darmowy poczęstunek w postaci tostów. Zamówione pizze i butelka wina – znakomite w przystępnej cenie. Musieliśmy się jednak śpieszyć bo za godzinę odjeżdżał nasz pociąg do Wenecji. Na zakończenie posiłku przy barze zaczęto nas częstować również tanimi kieliszeczkami z drinkami pod różnymi postaciami (wódka+czekolada, wódka+mango, wódka+banan). Rozgorzała dyskusja  o kraju naszego pochodzenia i oczywiście jak tylko wyszło na jaw, że jesteśmy “Polacco” to oczywiście Jan Paweł II i Wałęsa. No wypuścić nas nie chcieli polewając kolejne kieliszki. Bodaj po 4-5 serii zasłodzili nas tymi miksturkami, podziękowaliśmy i zapewniając, że jeszcze do nich wrócimy udaliśmy się na dworzec kolejowy. Mam nadzieje że mimo upływu czasu maja sie świetnie i niebawem znowu tam zajrzę. Naprawdę polecam.
Po dotarciu na dworzec zrobiło się bardzo nerwowo bowiem okazało się, że kupione bilety kolejowe mamy niewłaściwe. W zasadzie to jedna z dziewczyn kupiła bilet na połączenie o innej godzinie. Podczas można by rzec odprawy pasażerów (wygląda to tak, że jak na lotnisku są bramki zezwalające na wejście na perony) obsługa sprawdzająca ważne bilety dopatrzyła się, że jedna z dziewczyn ma na niewłaściwą godzinę bilet. Kilka minut do odjazdu i przerażenie w oczach dziewczyn. Nie czekając rzuciłem się w czeluść dworca i tłumu w poszukiwaniu automatu do zakupu biletów. Stanowczo doradziłem by dziewczyny zostały przy bramkach wejściowych by nie pogubić się i nie tracić czasu. Wszędzie gdzie napotkałem automat bądź okienko kasowe kolejki były przeogromne – był to wszak okres Expo w Mediolanie. I tak oto przebiegłem całą długość dworca i kondygnacje- kto był ten wie o jakim ogromie mówię. Tam przy samym wejściu akurat stał sobie na uboczu niezauważalny automat. Szybki zakup i biegiem z powrotem – już nie czekając w kolejkach przepchnąłem się do dziewczyn. Wszystko się zgadzało i z bagażami biegiem intuicyjnie na peron. Odgwizdano już odjazd gdy dopadliśmy do ostatnich drzwi pociągu. Pieniądze za niewłaściwy bilet przepadły ale uffff jedziemy…. najważniejsze.

fontanna na rondzie przy stacji Venezia-MestrePrzed godz. 17 wysiedliśmy z pociągu w lądowej części Wenecji – na stacji Venezia-Mestre.

Do hotelu mieliśmy niecałe 500 m. więc posiłkując się nawigacja w telefonie po kwadransie meldowaliśmy się w trzygwiazdkowym hotelu Viena. Była to jedna z najtańszych opcji noclegowych w tym okresie. Trzeba pamiętać, że mamy karnawał, a ceny w Wenecji szybują w górę. Dużo się zresztą słyszy o naciągniętych turystach. Tak czy owak moja jedynka kosztowała 60€ za noc a dwójka dziewczyn 80€ . Po zrzuceniu bagaży dziewczyny postanowiły odpocząć i nie ruszać się z hotelu – mnie jednak korciło by poczuć klimat Wenecji. Dlatego zawróciłem na dworzec kolejowy i za 1,5€ pociągiem pojechałem na wyspową część Wenecji.

Mimo szarej pogody postanowiłem choć przez chwile pokręcić się po mieście. Niedogodności pogodowe wynagradzało piękno miasta:

 

uroku dodawali karnawałowi przebierańcy:

i tylko gondolierzy tacy jacyś niewzruszeni.

Mi również lekko udzielił się klimat i paradowałem w mojej masce. :D

Tak przechadzając się zastał mnie mrok.

                                                       

Po 20 wróciłem do hotelu. Włochy maja to do siebie (nie to co kraje północy), że życie zaczyna się późno w nocy, tak więc po powrocie bez problemu w markecie zaprowiantowałem się. Po zjedzeniu kolacji (potężny wybór owoców i warzyw maja oraz owoców morza – w śmiesznych cenach / wszystko świeżutkie) oraz wypitym z dziewczynami winku ok północy z jedna z sióstr Anną postanowiłem przejechać się raz jeszcze na lagunę na spacer. Wenecja wydawała się taka cicha i piękna – pogoda była ciepła i spokojna (jak na luty to było wyjątkowo ciepło). Miało wszystko swój urok i nastrój.

         

     

     

      

      

                

Spacer się przedłużył ponieważ zauroczeni wąskimi uliczkami miasta pobłądziliśmy i ponad dwie godziny błąkaliśmy się w poszukiwaniu dworca kolejowego skąd odjeżdżały autobusy nocne. Napotykani po drodze ludzie byli przeważnie tak opici że nie potrafili zorientować się gdzie są. Napotkany patrol policji pomógł nam w obraniu azymutu, ale policjanci nie kryli zdziwienia, że nie boimy się o tej porze spacerować. Nic się jednak kompletnie nie działo, więc uznaliśmy to za prewencje i “dmuchanie na zimne”- było mega bezpiecznie. Do hotelu wróciliśmy po 5 rano = po przejściu całej laguny nogi nam odpadały. Krótki sen-hotelowe śniadanie i ponownie tym razem sam pojechałem z powrotem. Powitała mnie tym razem słoneczna pogoda.

   

Dojazd przez most kolejowo-drogowy trwa ok 20-30 min. w zależności od sytuacji na drodze. Po dotarciu nad Gran Canale zobaczyłem w pełnej okazałości karnawał wenecki. Ilu ludzi tyle przebrań. Nie sposób w tym miejscu pokazać całej masy i różnorodności strojów. Poniżej kilkanaście ujęć barwnego tłumu – od klasycznych strojów i sukni balowych,

przez postacie historyczne (np. Kleopatra, sułtanki), bajkowe (np. śpiąca królewna, Pocahontas, Flinstonowie),

po totalne abstrakcje jak muchomorki, drzewa, wiosny czy przeróżne zwierzęta i inne stworki – nawet przebrani za ketchup i musztardę się znaleźli.

To tylko namiastka wielorakości i pomysłowości strojów – każdy chciał być najpiękniejszy. Sporo było przebrań zwierzęcych-okazało się bowiem, że w jednej z części miasta po południu odbywał się “karnawał zwierząt”- wejście oczywiście w odpowiednim stroju. Zdarzały się też tańce.

W międzyczasie późnym popołudniem dotarły dziewczyny i wspólnie spędziliśmy wieczór w mieście. Dziewczyny fascynowały się witrynami sklepowymi i wszelakimi bibelotami i strojami w nich wystawianymi – ja zachwycałem się wąskimi ciasnymi wodnymi uliczkami.

Wieczorem po zakupie upominków i obowiązkowych masek przechadzaliśmy się popijając winko grzane licznie sprzedawane na ulicznych straganach. Podczas oczekiwania na dziewczyny, które zostały wchłonięte przez jeden ze sklepów z bibelotami udało mi się zarejestrować “atak” budowlańców na grupę przebrana za “baletowe pszczółki” (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi :) ).

W każdym razie faceci wyglądali groteskowo wraz z całą zainscenizowana sytuacją :) – najlepsze było to, że w tak wąskim przejściu musiałem przykleić się do witryny sklepowej by mnie nie wchłonęła sytuacja.

Po barwnym i wyczerpującym dniu ok 23 wróciliśmy do hotelu obok którego postanowiliśmy pójść do lokalnej pizzerii. Okazało się, że był to rodzinny biznes i tak do późna w nocy przy pizzy i domowym darmowym winie poznaliśmy, jego siostry, rodziców i babcię, kelnerki i kucharza. I jak tu nie uwielbiać Włochów i włoskiej kuchni?

Pierwotnie tego wieczora mieliśmy już być w Bolonii, skąd mieliśmy wracać do Polski. Spodobał nam się jednak klimat Wenecji i pozostaliśmy w hotelu na kolejna noc.

Następnego dnia dziewczyny leniuchowały a ja od rana znowu pojechałem na miasto. Pogoda była idealna a na ulicach ponownie było kolorowo i barwnie,

Istny raj dla oczu, fotografii i zabawy, a ta prezentowała się mniej więcej jak na załączonym nagraniu:

Niestety nieubłaganie zbliżało się popołudnie i czas było udać się do Bolonii. Tym razem z kolejami regionalnymi nie było problemu. Na stacji Mestre dosiadły dziewczyny i ruszyliśmy w drogę. Krajobraz za oknem powoli ulegał zmianie.

Po 2 h zameldowaliśmy się w stolicy regionu Emilia-Romania. Po zameldowaniu w hotelu wieczór minął leniwie na spacerach po lokalach gastronomicznych.

Następnego przedpołudnia pobłąkałem się po mieście by na starym mieście znaleźć sklep muzyczny w którym nabyłem parę płytek – takie ostatnio moje hobby z podróży. Następnie jak to w moim stylu bywa eksperymentalnie i na wyczucie komunikacja miejska dotarłem na miejscowe lotnisko, skąd mój Wizzerek zabrał nas do Polski.

Wieczornym lotem wróciliśmy do pod katowickich Pyrzowic skąd rozjechaliśmy się do domów.

Dla mnie osobiście to było bardzo duże przeżycie,  być w takim miejscu i o tej porze. Może nie miałem super stroju i nie bawiłem się na wystawnych balach, ale doświadczyć klimatu w takim miejscu-bezcenne. Naprawdę szczerze wszystkim polecam. Może nie jest to giga low-costowy wyjazd ale warty ceny. Koszty da się zminimalizować by pozostały wspomnienia a nie zrujnowały doszczętnie budżetu. Osobiście mimo, że z przyczyn osobistych w tym roku nie dotarłem to w kolejnych latach będę na pewno odwiedzał Wenecję w okresie karnawału. Rekonesans się udał – kolejne pobyty będą na pewno ciekawszym doświadczeniem i zabawą. Wszak to najbardziej znany europejski karnawał.

mała, wielka podróż – poczujcie klimat obozowania i świętowania Dnia Konstytucji w Norwegii.

Tuesday 21. June , 2016 kl. 01:57 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »
tablica

rankiem na gate w oczekiwaniu na Wizzka do Torp

7 (7)

cały porowiant na prawie tydzień w Norwegii :)

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie każda podróż musi być wielka z hotelami/hostelami i muzeami. Na norweskie święto narodowe wybrałem się mając zaledwie kupione bilety lotnicze i 30 zł w portfelu. Uzbrojony w namiot, śpiwór kilka puszek z jedzeniem ruszyłem przejeżdżając wcześniej przez Wiedeń, Bratysławę i cała Słowację. Plany były dwa: po pierwsze dotrzeć i rozbić się nad fiordem, a po drugie być na paradach 17 maja i cieszyć się wraz z Norwegami. Lot obrany z Gdańskiego lotniska jak zwykle odbył się bez większych problemów, sprzed lotniska Torp darmowym autobusem dotarłem na oddalona stację kolejową w Råstad (nosząca nazwę Torp-Lufthavn). Gdy tylko rozpocząłem spod niej marsz na północ drogą wzdłuż torów zagadał do mnie Polak który również leciał moim samolotem. Zapytał co tu porabiam, co zamierzam i czy nie podwieźć mnie, bo on udaje się do Drammen. Opowiedziałem mu krótko moja wizję kilkudniowego pobytu, wspólnie doszliśmy do wniosku że po drodze nie bardzo będzie możliwość obozowania nad fiordem, a do zurbanizowanego miasta z namiotem ciężko będzie się rozbić. Podziękowałem za dobre chęci i ruszyłem dalej.

mapa

mapa przemarszu – każdy etap to oddzielny dzień marszu

Była 9 rano słonko prażyło i było naprawdę ciepło. Po ok 200 m. doszedłem do rozwidlenia i instynkt geografa podpowiedział mi by skręcić w lewo udając się ku wschodowi. O jakiejkolwiek mapie nie mogło być mowy. Norwegia uboga jest w mapy wojskowe (odwrotnie niż w Polsce). Podróżowałem więc na wyczucie, co było dodatkowym smaczkiem. W sumie nie śpieszyło mi się, wszystko co miałem do przetrwania mieściło się w plecaku 60 litrowym, który ostreczowany z okrągłym namiotem bardziej przypominał skorupę żółwia. Jedyny mankament to odzwyczajenie od marszu z 20 kg balastem – dzielnie jednak krok za krokiem podążałem ku obranemu celowi. Wyszedłem z założenia, że nie są to żadne zawody i ma to być przyjemność, gdzie uda mi się dojść tam rozbiję obóz.

1 (4) 1 (5) droga

Wąska, pusta asfaltowa droga wiła się niczym wstęga między polami, zagajnikami po licznych pagórach. Uczta dla oczu. Pojedyncze chatki rozrzucone na dużej przestrzeni wyznaczały kolejne osady – Bergan, Rove…. Za mostkiem na Rzece Rovebek wspiąwszy się na kolejne wzniesienie doszedłem do rozwidlenia drogi Stavanger – Tonsberg. Czując że jestem już blisko fiordu podążałem dalej na wschód. W oddali słychać było świst startujących kolejno samolotów jak i przejeżdżającej kolei NSB. Ruch na drodze wyraźnie się wzmógł. Nie chciałem jednak stopować bo założenie było spacerkiem dotrzeć do wody i założyć obóz. Przy 1 (7)kolejnym domku stanowiącym osadę Veien zboczyłem z asfaltowej drogi na wschód by dostać się na wyspę Langøy.

 

Początkowo obawiałem się bo wszystkie dukty oznaczone były tabliczkami “privat veien”. Jak wiadomo Norwegowie (jak i inni Skandynawowie) cenią sobie prywatność. Dlatego w dobrym tonie jest by nie rozbijać się w odległości 150 m od zabudowań. Swobodę korzystania z pozostałych dóbr naturalnych daje zapisane w konstytucji prawo tzw. Allemannsretten. Gwarantuje ono:

  • Kąpiele w morzu, rzekach, jeziorach bez ograniczeń;
  • spacery po wybrzeżach, szlakach górskich pieszo oraz jazdę na nartach;
  • Swobodnie chodzenie pieszo lub na nartach przez nieużytki oraz w wypadku gdy są zasypane śniegiem również przez grunty uprawne;
  • Zbierać runo leśne bez ograniczeń (jagody, grzyby) oraz kwiaty – wyjątek  stanowi skandynawska jeżyna “moroszka”, co do której w północnej części Norwegii są specjalne wytyczne;
  • Organizować pikniki praktycznie w każdym miejscu  (nawet przed Pałacem Królewskich w Oslo);
  • Rozbijać obozowiska, ale min. 150 m od najbliższego zabudowania; po 2 dniach należy uzyskać zgodę właściciela terenu, chyba że chcemy spędzić noc w górach lub na odległych obszarach, wtedy nie potrzebujemy takiej zgody.

Cudowne – prawda :)

Są oczywiście i zakazy – więc (chcąc być precyzyjnym) :

  • Śmiecić, niszczyć przyrody; jeśli zauważymy zaśmiecony teren powinniśmy go uporządkować z troski o wspólne dobro;
  • Rozpalać ogniska w pobliżu terenów leśnych w okresie od 15.04. do 15.09;
  • Hałasować  i zakłócać spokoju zwierząt;
  • Naruszać prywatności właścicieli terenu albo innych jego użytkowników;
  • Rozbijać  obozowiska w miejscach oznaczonych no camping;
  • Nie jest dobrze widziane nocowanie w samochodzie w zatoczkach przy drodze albo przy schroniskach.

Mając w głowie powyższe zasady z rezerwą podążałem polna droga ku wyspie – ostatecznie wyszedłem z założenia, że jak przekroczę prywatność mieszkaniec / mieszkańcy zwrócą mi uwagę. Po minięciu niewielkiego zagajnika oczom mym ukazała się osada na  wyspie, cicha senna i przywołująca wspomnienia gdy jako mały brzdąc z zapartym tchem czytałem książkę Astrid Lindgren o dzieciakach ze szwedzkiego Bullerbyn. Inne skojarzenie to wyspa z pierwszego tomu sagi Millenium Stiega Larssona.

2 (9) 2 (10) 2 (15)

Niepozorna wyspa z jednym drewnianym mostkiem, a na niej kilka domków. Wkoło cisza, lasy i fiord – cudownie. Doszedłem do ostatniego domku ale z racji, że droga zakończona była ogrodzoną łąką, uznałem że dalsza część wyspy jest terenem prywatnym. Troszkę szkoda było opuszczać wyspę bo teren był piękny i sielankowy ale jednak bliskość domów i prywatna część wyspy sprawiała że w złym tonie byłoby nocować w tym miejscu.

1 (8) 2 (1) 2 (7)

2 (33) 3 (2) 3 (3)

Po chwili spędzonej nad fiordem i odpoczynku postanowiłem ruszyć w inne miejsce w poszukiwaniu noclegu. Powróciłem więc przez mostek polna droga do głównej trasy i cofnąłem się się do Skravestad skąd przyszedłem. Idąc na polnej drodze towarzyszyła mi ptasia eskorta w postaci – pliszki,

4 (6) 4 (14)

Tu bowiem droga prosto wiedzie ku lotnisku Torp, a na lewo odchodzi droga do Sandefjord. Na skrzyżowaniu spotkałem starszych dżentelmenów w swoich super brykach.

5 (7)

Ja skręciłem w lewo na Sandefjord i przez Skalberg doszedłem do lasu, w którym zauważyłem ścieżkę wiodącą ku fiordowi. Nie mając nic do stracenia ruszyłem nią.

6 (1)

Po niecałym kwadransie przedzierając się przez gęstwiny znalazłem upragnioną miejscówkę przy fiordzie. Szybko stanął namiot i mogłem delektować się ciszą i spokojem – spędziłem tu dwa dni.

7 (61) 7 (1) 6 (2)

Moimi towarzyszami były jedynie wszelakie ptactwo (w tym łabędzie),

1 2 3 4 5

leniwie pływające jachty i inne łajby,

7 (10) 7 (44) 7 (90)

oraz chmurki.

7 (9) 7 (59)

Od czasu do czasu startował/lądował samolot lub inne żelazne cudo (pożarowe) przelatywało nad głową.

6 7 8

I tylko aktywnie spędzający czas Norwegowie podążając lokalną ścieżką obok zatrzymywali się zaciekawieni widząc mój namiot. Przystawali, wymieniali uśmiech czy pozdrowienie i oddawali się dalszej aktywności. Woda w zatoce była dość ciepła, słonko paliło i lekka bryza przyjemnie chłodziła człowieka. Pogoda idealna – korzystałem więc z kąpieli i beztroski.

7 (80) 7 (106)

Noc była ciepła i bardzo księżycowa :

7 (185) 7 (192)

Poranek obudził mnie jakże naturalnym choć dla mnie rzadko widzianym zjawiskiem. Rankiem był odpływ i linia brzegowa cofnęła się o kilka metrów odkrywając swoje skarby. Z upływem dnia wody szybko przybywało, rozpoczynał się przypływ – w pewnym momencie bałem się, że woda wedrze się pod namiot rozbity na niewielkiej polanie nad brzegiem. Woda zatrzymała się jednak na linii z poprzedniego dnia.

Okolica była jednak sielankowa poczynając od lądu,

7 (62) 7 (64) 7 (67) 7 (68) 7 (82)

a skończywszy na fiordzie – naprawdę przez te dwa dni odpocząłem i zrestartowałem się. W takich chwilach znajdujecie sens życia i jego piękno. A swoją drogą jak niedużo wysiłku trzeba by mieć takie widoki – ot odrobina chęci i 78 zł.

7 (93) 7 (99) 7 (112) 7 (146) 7 (168)

Drugiego dnia nadszedł “wielki” dzień – 17 maja święto norweskiej konstytucji. Przed południem mimo skwaru zwinąłem manatki i przecinką leśną udałem się do głównej drogi i dalej ku mieście Sandefjord. Po niecałych 2 godz swobodnego marszu dotarłem do centrum gdzie na rynku spotkali się mieszkańcy ubrani w kolorowe ludowe stroje. Świętowali rozmawiając przy kawie, lodach lub wygrzewając się na słonku.

8 (1) 8 (2) 8 (4) 8 (6) 8 (7) 8 (11) 8 (21)

Stroje wg mnie to po prosto maestria, nieziemskie doznania nawet jak dla mnie – laika. Przepiękne święto.

9 (19) 9 (27) 9 (68) 9 (75)

Ubrane również na ludowo dzieciaki radośnie biegały po rynku oddając się licznym zabawom w berka.

9 (1) 9 (2) 9 (64) 10 (2) 10 (42)

Mogę na Norwegów patrzeć godzinami na ich zachowanie i sposób życia. Zdawałem sobie sprawę, że dziś wśród nich jestem odmieńcem (podkoszulek, krótkie spodnie, kapelusz i 20 kg plecak na sobie) ale zarówno im jak i mi to nie przeszkadzało.

Podczas tej sielankowej aczkolwiek podniosłej sytuacji przytrafiła mi się bardzo miła przygoda (niejedna tego dnia jak się okaże). Oto podbiegło do mnie dziecko z pluszowym króliczkiem w dłoniach i wręczyło mi go z uśmiechem i słowami “Det er til deg” (to dla ciebie). Zaszokowany i zaskoczony nie chciałem go przyjąć i próbowałem oddać go małej, jednak stojąca obok mama z uśmiechem gestem dłoni zapewniła abym zatrzymał zabawkę. Dziękując w duszy zrobiło mi się tak miło i pomyślałem “od dziś pluszaku będziesz moim wiernym towarzyszem podróży”.

Ok godz. 15-tej rozpoczęła się główna parada. Przez główną ulicę miasta przedefilowały orkiestry dęte i przeróżne szkoły oraz sekcje sportowe. Cudowny, barwny, korowód dumnych i radosnych Norwegów, którzy energicznie świętują dzień odzyskania niepodległości.

10 (10) 10 (13) 10 (14) 10 (16) 10 (23) 10 (32) 10 (34) 10 (54) 10 (73) 10 (87) 10 (100)

Całość zakończyła się po ok. 2-2,5 h i koło 18-tej rozpoczęła się główna dyskoteka na pobliskiej scenie. Ja z racji zmęczenia i dużej ilości wrażeń oraz z uwagi na zbliżający się mrok postanowiłem wyjść poza miasto by się rozbić. Wybrałem w tym celu drogę ku lotnisku z którego miałem lot powrotny. Ok. 500 m za Sandefjordem minęło mnie na pustej drodze auto. Kierowca po kilkuset metrach zatrzymał się i zawrócił ku mnie.

“Dokąd idziesz?” – zapytał, uchylając szybę.

“Na lotnisko” – odpowiedziałem.

“O której masz lot?”- ponownie zapytał nieznajomy.

“Jutro rano” – odpowiedziałem niezgodnie z prawdą, od niechcenia.

“To wsiadaj – podrzucę cię”.

Po drodze mój dobrodziej ponownie zapytał:

“A gdzie zamierzasz spać? ” .

“W lesie, pod namiotem”

Po tej odpowiedzi Pan zatrzymał auto spojrzał na mnie surowym wzrokiem po czym uśmiechnął się i stwierdził, że pod żadnym namiotem spać nie będę i że będzie zaszczycony jak przenocuję u niego w domu.

Zaskoczony nie oponowałem, po chwili byliśmy już na rozległym podwórzu. Pan od razu zaprowadził mnie na piętro – pokazał łazienkę, dał ręczniki i pozwolił spokojnie się odświeżyć oraz przebrać. Gdy zszedłem zaprosił mnie do stołu w kuchni i poczęstował kolacją. Okazało się że starszy pan jest kapitanem na promie z Sandefjord do Szwecji. Pracuje na nim już od kilkunastu lat i bardzo lubi swoją pracę. Wypytywał mnie co tu robię, a na moją opowieść, że niskobudżetowo przez Wiedeń przyjechałem na ich święto był wyraźnie wzruszony. Opowiedział mi również jak do końca lat 70-tych w Norwegii żyło i jak odkrycie ropy zmieniło kraj i ludzi. Miło upłynął nam czas na rozmowie przy przepysznych pomidorkach koktajlowych z własnego ogródka. Za nocleg posłużyła mi letnia hytta, która w środku zaaranżowana była na pokój z dziecięcych lat (samochody strażackie i inne stare książki i zabawki).

11 (1) 11 (2) 11 (3) 11 (4) 11 (5)

Troskliwy gospodarz przyniósł mi pościel, czajnik, grzejnik oraz wręczył klucze (?!?) od domu – na wypadek gdybym chciał skorzystać z toalety a oni by już spali. Cudowna niespodzianka i zaprzeczenie tego co wielu Polaków mówi o Norwegach.

Rankiem obiecał, że odstawi mnie na lotnisko na lot i zapytał czy nie zaszczycę go obecnością na śniadaniu. Nie mogłem odmówić. Późną nocą zasypiałem w pachnącej pościeli i byłem najszczęśliwszym tubylcem w Norwegii – los był bardzo łaskawy i na mojej drodze postawił tak cudownego człowieka.

O świcie gospodarz obudził mnie i zaprosił na śniadanie. Gdy wszedłem do kuchni stanąłem jak wryty. Oto zaczął mi kolejno wręczać prezenty: kurtkę letnią, typowo norweską koszulę w czerwoną kratę, spodnie oraz 300 złotych polskich (które pozostały mu po niedawnej podróży do Gdańska). Nie chciałem i nie mogłem tego przyjąć jednak pan zapewniał mnie że będzie mu bardzo miło gdy przyjmę te “drobiazgi”. Na pytanie “dlaczego to robi?” – odparł wyraźnie wzruszony:

“Widzisz Ty kochasz nasz kraj, język i nas. Dla nas i naszego święta potrafisz taszczyć się przez taki świat – tylko tak mogę się tobie odwdzięczyć. Proszę przyjmij to i ciesz się z tego”. No prawie się popłakałem ze wzruszenia….

Nie chcieliśmy się rozstawać, ale nieubłaganie zbliżała się ta pora kiedy On musiał jechać do portu na prom a ja musiałem odjechać na lotnisko – odwożąc mnie do Torp obiecałem sobie, że kiedyś odwiedzę tych ludzi i przywiozę im skromny podarunek z Polski. Na koniec przemiły Norweg uściskał mnie życząc wszystkiego najlepszego, wiary, wytrwałości i osiągnięcia marzeń. Mając ostatni dzień po południu przejechałem się jeszcze do Sandefjordu pociągiem gdzie zrobiłem zakupy. Ostatnią noc spędziłem rozbijając namiot w zagajniku tuż obok stacji kolejowej.

11 (7)

Następnego dnia o 8 rano wyleciałem do Gdańska.

11 (8) 11 (10) 11 (13) 11 (19) 11 (26)

Tak oto z niepozornego wyjazdu pod namiot zrodziła się piękna historia. Niezapomniane chwile oraz pluszowy króliczek podarowany przez mała dziewczynkę , a nazwany później przez moją znajomą – pieszczotliwie – “Svalbusiem”.  Patrząc dziś na niego przywraca bardzo miłe wspomnienia z beztroskiego wyjazdu do Norwegii. A swoją drogą On ma coś w sobie – te niewinne pluszowe spojrzenie…. :)

11 (29)

Svalbuś już w Łodzi podczas chrzcin :)

 

szalona podróż do Norwegii przez Wiedeń i Bratysławę…

Monday 20. June , 2016 kl. 22:48 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »
1 (2)

startujemy z Łodzi do Wiednia

Życie jak zwykle płata psikusy. Niemniej tego roku postanowiłem za wszelka cenę (nawet z bardzo okrojonym budżetem) dostać się do Norwegii na święto 17 maja. Tak się złożyło, że miesiąc wcześniej nabyłem bilet w jedną stronę z Łodzi do Wiednia za 2 złote !!!!. Pięć minut po północy 12 maja wsiadłem więc na dworcu kaliskim i rozpocząłem tułaczkę jedenesto- i pół godzinną ku stolicy Austrii. Ktoś by powiedział “długo, niewygodnie”, może i tak, dla mnie jednak to sen życia – ciągle w drodze, w podroży.  Nie ważne ile, ważne by do przodu i aby poznawać okolice,ludzi i kultury oraz by przezywać te malusieńkie przygody. Budżet wyjazdu był bardzo skromny jak na 8 dni wyprawy ot 50 euro i 40 zł na koncie – owszem po drodze 3 dni przed końcem spodziewałem się przelewu, więc aż tak tragicznie nie było. Asekuracyjnie wziąłem namiot by zbić koszty noclegu.

1 (6)

Austriackie miejscowości w strugach deszczu

Trasę do Wiednia poznałem trzy tygodnie wcześniej jadąc nią pierwszy raz. Polski Bus dziwnie (jak dla mnie) przez Częstochowę , Katowice odbijał do Krakowa by po chwili wrócić do Katowic z których przez Ostrawę dotrzeć do Brna.

1 (10)

wejście na Prater / Wiedeń

Wszystko odbywało się planowo – poniżej Brna już zastała nas ściana deszczu – wiedziałem, że Wiedeń do słonecznych nie będzie należał. Na miejscu byłem przed godziną dwunastą po południu. Z dworca autobusowego udałem się na pobliski dworzec kolejowy Hbf, gdzie po krótkim rozeznaniu terenu wrzuciłem plecak i namiot do automatycznej przechowalni bagażu (cena 2 euro).

Nabywszy bilet na metro (jednorazowy 2,10 euro – przy większej liczbie korzystania opłaca się kupić bodaj za 7,20 euro bilet dobowy) udałem się na Prater – wiedeńskie wesołe miasteczko. Był to iście szalony pomysł tym bardziej, że non stop coś kapało. Ku mojemu zdziwieniu masa młodych Austriaków umilała sobie tam to popołudnie korzystając z licznych atrakcji. Samo spacerowanie po wesołym miasteczku jest darmowe. Miasteczko okazałe, a ceny wg mnie przystępne za poszczególne atrakcje. Po dwu godzinnym spacerze z wesołego miasteczka udałem się nad pobliski Dunaj by przespacerować się na wyspę Donauinsel. Po krótkim spacerze postanowiłem zajrzeć na starówkę (ciągle padało) i zastanawiając się co zrobić z noclegiem postanowiłem, że jednak wyjadę z mokrego Wiednia. Później żałowałem bo przy tak bujnej zieleni mój zielonkawy namiot pięknie by się wkomponował i bym mógł się w Wiedniu przespać – przestraszyłem się deszczu – cóż oznaka słabości chwilowej.

Po 20-tej wyciągnąwszy bagaż ze skrytki z tego samego dworca autobusowego wyjechałem do pobliskiej Bratysławy (raptem oba miasta dzieli 68 km.) słowacką linią autobusową. Koszt od 1 do max 5 euro – w zależności od ilości zakupionych biletów. Ja jeszcze załapałem się za 1 euro.

1 (40)

Bratysława – główny dworzec kolejowy o brzasku

Cieszyłem się w sumie, bo za oknem autobusu ciągle lało a tu w środku było sucho i ciepło. Po niespełna godzinie byliśmy już na bratysławskim dworcu autobusowym. Po drodze do miasta zakupiłem pryczę w hostelu na dwie noce za 18 euro. Dużo, nie dużo, ważne, że była dosłownie 400 m od dworca kolejowego z którego za dwa dni rano musiałem ruszać (ma to znaczenie przy ciężkim bagażu).  Z dworca autobusowego na jednym bilecie 15 min. (za 0,70 euro) dojedziecie spokojnie na dworzec kolejowy. Szybko zameldowałem się i ku mojemu zdziwieniu dostałem pokój 6 osobowy sam dla siebie :) (przynajmniej na pierwszą noc – była to noc z czwartku na piątek, ta druga już była w komplecie). Zrzuciłem bagaż i jeszcze przed północą poszedłem rozejrzeć se za jakimkolwiek sklepem. Ostatecznie jedyne co było czynne to knajpa na dworcu kolejowym gdzie zjadłem fast fooda oraz wypiłem słynne słowackie piwo. W ogóle uwielbiam klimat tych kolejowych knajpek w Czechach i na Słowacji – są boskie. Nie trzeba było kwadransa by dosiadł się człowiek , który jest motorniczym. Właśnie tramwajem zjechał z trasy i stwierdził, że za udany dzień pracy należy się piwko po. Chwile potem dosiada się robotnik na kolei, który jak w rozmowie się okazało łata przejazdy kolejowe. Dowiedziałem się przy okazji sporo o technice kładzenia asfaltu na przejazdach – sweet :). Omnibusem językowym niestety nie jestem – spytacie jak się dogadywałem? Normalnie – ja po polsku, On po słowacku jak nie rozumieliśmy to wplataliśmy coś po angielsko-rusku i przy piwku miło czas leciał. Sielankę zakończył barman przepraszając że musi zamknąć ów przybytek bo… tez by chciał już się piwa napić :)

1 (24)

na bratysławskich uliczkach starego miasta

Poprosiliśmy więc o drugą kolejkę piwa i wyszliśmy na ławeczkę przed barak. Oczywiście na Słowacji nie widzą w tym problemu – u nas mandat murowany za naruszanie ustawy o trzeźwości i piciu w miejscu publicznym (chore). Tak więc kolejne kwadranse upłynęły nam na rozmowie w czworokącie ja-motorniczy tramwaju – pan od naprawy przejazdów kolejowych – barman knajpki obok. :)

1 (33)

rynek nocą

Ten wieczór skończył się ok 3 nad ranem – świetnie, że miałem hostel bardzo blisko. Następnego dnia ok południa wyszedłem na miasto, spacerując wokół starówki (Bratysławę znam doskonale – ile razy się tu bywało). Po wieczornych i nocnych opadach nie było już śladu a słonko wychylające się zza chmur przyjemnie grzało. Ostatecznie tego dnia byłem światkiem dziwnych parad młodzieży (okazało się że jak dana klasa kończy szkołę średnią to chodzą grupkami przez miasto, robią hałas, śpiewają piosenki, przebierają się a do kapelusza wpadają monetki dla nich. Tez wrzuciłem im parę miedzianych eurocentów :) Piękna tradycja swoja drogą o której w życiu bym nie wiedział gdybym tego dnia tu nie był.

Wieczorem na jednym ze skwerków zauważyłem  zbiegowisko (raptem 15 osób z flaga Słowacka i jakąś zieloną – nie wiem partii zielonych chyba :) ).

2 (4)

manifestacja w obronie wolnych niedziel od pracy

Był to wiec poparcia dla ustanowienia niedzieli dniem wolnym od pracy – po krótkiej modlitwie i przemówieniach 3 osób wszyscy się rozeszli. Policja podjechała 3 razy i z daleka obserwowali ów zamęt. Przy okazji tego wydarzenia zaczepił mnie Słowak przechodzący obok z pytaniem “co tu się dzieje?”

Od słowa do słowa okazało się, że pan studiował na Akademii Morskiej w Gdynii i dobrze zna Polskę bo tam bywa.Wieczór i noc spędziłem praktycznie nie śpiąc (z obawy że zaśpię na poranny pociąg) – po licznych rozmowach z poznanymi ludźmi słuchałem po prostu muzyki. W sobotę rano o 5:30 miałem pociąg super fajnymi liniami Regiojet (jest to twór stworzony przez czeskie studenckie biuro podróży) – podstawowe atuty : tanio i komfortowo. Jak dla mnie najlepsze linie kolejowe, a nasze polskie (łącznie z tym pendolino śmiesznym) to skansen i przykro mi to mówić, ale daleko nam z kolejami i transportem zarówno do zachodniej Europy jak i do Czech czy Słowacji..

 

 

4 (1)

w oczekiwaniu na pociąg

3 (4)

dostawa wody dla podróżnych w czasie jazdy

obsługa

przy każdym wagonie życzliwa obsługa, która z uśmiechem pomoże z bagażami, poda poczęstunek i doradzi

5 (9)

Zilina – kolejny RegioJet wjeżdża

 

 

 

 

 

 

Nie bawiąc się w politykę (bo nie ma to sensu) wsiadłem wiec do pociągu jadącego do Koszyc. Koszt 2 euro – kupowany z dnia na dzień !!!! Jadę 2,5 h przez cała Słowację z południa na północ. W standardzie przedziały ze skórzanymi regulowanymi siedzeniami i zagłówkami, steward/ stewardesa z uśmiechem pomaga z bagażami i służy we wszystkim pomocą – każda na wagon. W cenie ciepły napój (kawa / herbata) bądź woda lub sok, prasa do tego bezpłatna. Przekąski za 1 euro nie mowie już o gniazdkach i szybkim (naprawdę) wi-fi w standardzie.

5 (5)

poczekalnie na głównych dworcach

5 (13)

komfortowe przestronne przedziały

5 (2)

a w toalecie kwiatek

 

 

 

 

 

 

7 (1)

dwujęzyczny Czeski Cieszyn – u nas nie do pomyślenia

7 (2)

granica na Olzie między dwoma światami

Mój kolejny przystanek to Zilina przy granicy polskiej gdzie po 2 h czekania przesiadam się na pociąg tych samych linii i za 1 euro jestem w Czeskim Cieszynie. Po południu (zgodnie z planem melduję sie w nim i pieszo przekraczam granicę przechodząc do polskiego Cieszyna. Widok druzgoczący – czeski Cieszyn zadbany zdaje się poukładany – polski brud chaos auta parkujące “po polsku” gdzie popadnie że przejść nie można. Po czeskiej stronie wszelkie nazwy dwujęzyczne (czeskie i polskie) u nas – zapomnij. Pierwsza tabliczka jaka rzuca się w oczy po przekroczeniu Olzy na polska stronę to Polski związek emerytów, rencistów i niepełnosprawnych oddział w Cieszynie… dramat.

Czuje się jakbym zwiedzał Sudan czy odkrywał komunistyczna Kubę. W głowie mam jeszcze jeden dylemat – docelowo podążam do Gdańska skąd w niedziele rano wylatuje do Norwegii. Na plecach mam bagaż a do niego doczepiony namiot samo-rozkładający się. W sumie to są dwa bagaże i na lotnisku będę musiał nadać dwa bagaże rejestrowane – a to są koszta. Kasy jak wiadomo mam niewiele. I pomysł:  “a jakby ostreczować obie rzeczy w całość”? Super ale skąd i gdzie w sobotnie popołudnie znaleźć strecz?

7 (3)

graniczna Olza w Cieszynie

7 (4)

pierwsza “instytucja” po polskiej stronie – wymowne :)

Snując się uliczkami Cieszyna dotarłem do rynku, patrzę papierniczy sklep – tam może mi pomogą? Niestety nie ma tam nic coby rozwiązało mój problem. Dowiaduję się od właściciela sklepu że tuż za postojem w odległości kilkuset metrów znajduje się sklepik o tajemniczej nazwie “Wszystko dla wsi” i że tam może mi pomogą. Idę. Bingo ! Na miejscu (mimo że panie już zamykały) nabywam dwie rolki podręcznego strecza – uratowany. Teraz tylko wydostać się jak najszybciej z Cieszyna, bo o 19 mam Polskiego Busa z Katowic na Gdańsk. Poinstruowany przez sprzedawczynię dochodzę na lokalny dworzec autobusowy.

Niestety do dyspozycji mam tylko ciasne busy (nie lubię nimi jeździć). W oczekiwaniu na kolejny kurs mój bagaż jak i ja sam wzbudzam lokalną sensację. Że z Wiednia do Norwegii? Z namiotem ! – “Wariat” – ktoś mruknął. Podjeżdża bus, chętnych więcej niż miejsc.

7 (8)

twórczy efekt końcowy

7 (6)

niebywałe ale zdobyłem najbardziej deficytową rzecz w sobotnie popołudnie

Czekając na wejście do busa zagaduje mnie chłopak (jak się okazuje lokalny aktor z cieszyńskiego teatru). Szybko “ochrzcił” mnie nazywając Norwegiem . Dochodzę do wejścia – kierowca że nie ma miejsc, a aktor zza moich pleców “przejście i miejsce dla Norwega”. Ktoś zwalnia fotel – nie chcę, ale wymuszają bym usiadł. Reszta ludzi wsiadających za mną wciska się i na stojąco chce podróżować. Po załadowaniu wszystkich ruszamy – ale folklor i mozaika – ktoś od lekarza, ktoś z targu, ukraińska studentka jadąca na imprezę no i aktor, który drażni mnie trochę gadulstwem i natręctwem. Co chwile zagaduje i na około komentuje mój pomysł – po niespełna 10 min chyba już każdy w busie wie skąd i gdzie jadę i po co – czuje się trochę zażenowany, że cały bus żyje moja wyprawą.  Przed dworcem PKP na Pl.Andrzeja kończymy nasza podróż, żegnam aktora i mając dwie godziny zapasu zatrzymuję się w pizzerii by coś zjeść.

W oczekiwaniu na autobus streczuję bagaż a później poznaje parę która ostreczowała rowery i Polskim Busem udają się na polskie wybrzeże by przejechać je na rowerze – też fajny pomysł. O 19 planowo ruszamy do Trójmiasta,w Gdańsku będziemy chwilę po godzinie trzeciej w nocy. Wszystko odbyło się planowo i mimo chaosu informacyjnego i małej nerwówki udaje mi się kupić w automacie bilet na pociąg SKM i przed piąta melduję się na lotnisku. Rozbawiona obsługa Wizza na widok mojego cudownego bagażu nie robi problemów. Stwierdza tylko,że jest to bagaż “specjalny” i zaprasza do wrzucenia bagażu na specjalna taśmę. Szybko przechodzę kontrole bezpieczeństwa i po chwili czekam na gate – za godzinę ruszam do ukochanej Norwegii….

8 (11)

gdzieś na szlaku ku Norwegii

Włoska inspiracja – Rzym – jak to z noclegiem było i wizyta w naprawdę historycznym mieście

Thursday 7. January , 2016 kl. 21:42 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

Kolejny dzień przywitaliśmy z pochmurną aurą, nie zrażało nas to jednak ponieważ dzisiaj mieliśmy z Beauvais odlecieć do Rzymu. Czym prędzej złożyliśmy bagaż w jedną całość i 7:30 jechaliśmy już autobusem miejskim na lotnisko (wykorzystując bilety kupione dwa dni wcześniej). Odprawa przeszła gładko i 9:20 Boeing 737 uniósł nas ponad chmury ku Italii.

1_[1] 1_[2]

Jak dla mnie był to bardzo dziwny i nieprzyjemny lot. Niby nic się nie działo, ale czuję się niepewnie gdy załoga Ryanair robi dziwne manewry nurkowania w chmurach, bez informowania pasażerów co się dzieje. OK trzeba mieć zaufanie, ale wolałbym aby kapitan informował co zamierza. Na pokładach Ryanair czasem czuje się jak przysłowiowy “worek ziemniaków”, który transportowany jest z punktu A do punktu B. Pod tym względem Wizz Air dla mnie jest o niebo lepszy – ale to moje subiektywne odczucie. Moje niepokoje skutecznie torpedowała towarzyszka podróży (cierpliwie je znosząc :) ) słusznie stwierdzając, że moje lęki na tej wysokości praktycznie nie maja znaczenia bo niewiele ode mnie zależy. Po 2 h i przelocie nad Rzymem gdzie z góry mogliśmy podziwiać chociażby rozpoznawalne Colosseum, na horyzoncie Watykan czy wijącą się niczym wąż rzekę Tybr. To był znak, że lądujemy na rzymskim lotnisku Ciampino. Jeszcze w hali przylotów zakupiliśmy bilet na autobus transferowy do wiecznego miasta. Wyszliśmy przed terminal w poszukiwaniu odpowiedniego przystanku – pierwsze moje odczucie – gorąco, ale tak jakoś inaczej odczuwalne niż u nas. :)

Na ogromnym placu przed terminalem kilka przystanków porozrzucanych po całym placu – mały chaos. Ktoś zerknąwszy na bilet trzymany w ręku pokazuje nam odpowiednią zatokę gdzie rzekomo zatrzyma się nasz bus. Dochodzi godz. 12 na rozkładzie widnieje kurs, bilety na tą godzinę kupione, a autobusu ani widu, ani słychu. 20 minut później podjeżdża. Wysiada z niego młody Włoch, włoski na żel, ciemne okularki garnitur – lans po całości. Dodam oczywiście – typowa włoska beztroska. Widać, że jemu z całą pewnością się nie śpieszy.Bez problemu z garstką podróżnych pakujemy się na górny pokład autokaru. Z założenia w autokarze miało być wi-fi i klimatyzacja – fikcja, do tego rozklekotane siedzenia. :) Staramy się usiąść jak najbliżej przedniej szyby jednak przed nami siadają dwie pary podróżnych rosyjskojęzycznych o kaukaskich rysach twarzy. Jak na złość najbardziej otyły z nich (ledwo mieszczący się na fotelu siada rząd przede mną i zaczyna majstrować przy regulacji siedzenia. Rozklekotane siedzisko rozkłada się niekontrolowanie uderzając mnie po kolanach. Kaukaz nie robi sobie z tego nic i wykorzystując fakt, że ciągle stoimy i czekamy nie wiadomo na co wychodzi z auta do pobliskiego stoiska gdzie pod parasolka zaczyna kupować lody dla całej ekipy. W tym momencie my rozpoczynamy podróż. Ten porzuca zakupy i z tym co już nabył biegnie w naszą stronę. Zatrzymuje nas zdyszany wbiegając dosłownie prawie pod maskę – no ładnie. Nasz modelowy kierowca oczywiście wpuszcza go i wreszcie możemy jechać do miasta. Oswajamy się z widokami jakie rysują się z okien autobusu.

1 (5) 2 (1) 2 (2)

Ok 13 wjechaliśmy do ścisłego centrum miasta.

1_[13] 1_[11] 1_[12]

Ruch niewielki. Mi od razu rzuca się w oczy niechlujstwo parkowania, czego daje wyraz wchodząc w polemikę z towarzyszka podróży, Ona jest kierowcą więc nie podziela mojego oburzenia.Faktem jednak jest że Włosi stają gdzie popadnie, nawet na skrzyżowaniach i co najwyżej łaskawie awaryjne włączą (jak im się zechce i nie zapomną).

1_[10a]

Na polemice odnośnie włoskich kierowców mija nam kolejny kwadrans. Autobus staje przy wąskiej uliczce wzdłuż ogromnego prostokątnego molocha – jesteśmy przy głównym dworcu kolejowym Termini, który niczym Fabryczny w Łodzi czy Dworzec Swiebodzki we Wrocławiu wkrada się w samo centrum miasta. Wchodzimy do środka, bez problemu odnajdujemy automat na bilety. Ilość rodzajów biletów nas jednak przytłacza, poza tym ceny biletów nie zgadzają się nam – my poszukujemy biletu 48 h na komunikacje w aglomeracji za 12 € , a automat chce sprzedać nam odcinkowe bilety na trasę. Nasze zagubienie wykorzystuje młoda dziewczyna (zapewne emigrantka) i “przykleja się do nas” próbując nam pomóc. Ostatecznie na migi (dziewczyna nie zna angielskiego) odnosimy sukces komunikacyjny, pokazuje nam kiosk z gazetami gdzie kupimy nasz karnet. W kiosku arogancki młody Włoch obsługujący klientów paląc papierosa (a co tam, że siedzi w kajucie pełnej gazet i że popiół mu leci na rozłożoną prasę obok), on nie ma ochoty i czasu wchodzić z turysta w polemikę jakie są bilety i do czego uprawniają. Krzykliwym tonem ponagla mnie pytając “czego? ” – cóż muszę się po prostu przyzwyczaić chyba… :)

Kupując bilet, kątem oka widzę, że dziewczynka która tak ochoczo nam wcześniej pomagała obserwuje nas zachowując dystans. Mówię towarzyszce by uważała na swoja torebkę i ustalamy, że idziemy do metra nie wdając się z dziewczyna w dyskusje. Nie myliłem się, gdy ruszyliśmy znowu przykleiła się do nas co chwilę prosząc o pieniążki. Stanowczo odmawialiśmy idąc w dół korytarzem ku linii metra. Nagle w pewnym momencie dziewczynka rozpłynęła się wracając na hol główny, być może na widok patrolu policji, a może metro to nie jej rewir pracy. My bez strat materialnych dotarliśmy do rzymskiego metra.

3_[34]

Metro w Rzymie to tylko 2 linie – w porównaniu do Paryża, blado. Stacja Termini jest stacja krzyżową stanowiąca punkt przesiadkowy między linia czerwoną A (Battistini – Anagina), a niebieska B (Laurentina – Rebibbia). Nie trudno się domyśleć, że jest bardzo oblegana i mnóstwo tam ludzi się przesiada. Jak wszędzie trzeba więc uważać na rzeczy osobiste i kieszonkowców. Nam na szczęście nic złego się nie stało. Metro jest dobrze oznakowane – nieco gorzej wyglądają mapki linii metra, co mapka to niby ta sama a jednak ciut inna. :) Generalnie poniżej prezentuję sieć metra i kolei podmiejskiej.

metro-w-rzymie

Nasz niskobudżetowy nocleg to camping Wioska Siedmiu Wzgórz (Seven Hills Village). Znajdował się on poza miastem, jednak mając bilet na komunikację mogliśmy nieograniczona ilość razy dojeżdżać w ramach 48 h ważności biletów – zarówno metrem, autobusami jak i kolejkami podmiejskimi. By się tam dostać musieliśmy linią A dojechać do Ville Aurelia i przesiąść się na kolej podmiejską w kierunku Viterbo.

Bez problemu dotarliśmy więc na Ville Aurelia gdzie przesiedliśmy się na pociągi lokalne – po bazgrane zresztą jak większość filarów i ścian nie będących antycznymi zabytkami.

3_[1]

 Naszą stacyjką docelową była – La Giustiniana.
Gdy dotarliśmy ok 14 rozpoczęło się prawdziwe wyzwanie – znaleźć kemping. Niby na mapie blisko, ale uliczki ciasne, brak nazw ulic. Przed dworcem młoda Włoszka mówi nam, że przy drodze jest przystanek z którego w prawa stronę odjeżdża autobus, który nas zawiezie do celu – idziemy.
Po chwili okazuje się, że oczekujący tam ludzie twierdzą, że i owszem, ale właściwy dla nas to przystanek w przeciwnym kierunku. Idziemy więc na drugą stronę i… znowu źle, nic, autobusy nie jada tam gdzie chcemy – z reszta na mapie nam się nie zgadza, bo to przeciwny kierunek.
Wracamy pod dworzec, przy nim jest pętla autobusowa, podchodzę do kierowcy, pokazuje adres i pytam jak dojechać? On nie wie, a z nim nie dojedziemy. No dramat jakiś. Kilkoro ludzi rozmawia na pobliskim przystanku. Pani słysząc moja rozpaczliwą próbę odnalezienia się w sytuacji podchodzi i mówi, że chce pomóc, ale woli rozmawiać po…. polsku ! Sugeruje nam, że powinniśmy podejść ponownie do głównej drogi i wsiąść w autobus jadący w lewą stronę patrząc od stacji. Całkowicie to w przeciwna stronę, ale Pani twierdzi, że naokoło ale autobus dowiezie. Wracamy więc ponownie na przystanek. Po drodze mijamy stragan przydrożny z ciuchami. Czarnoskóry sprzedawca mówi nam, że bezpłatny bus spod dworca zabierze nas na kemping !!! Oglądamy się za siebie – żadnego busa. Postanawiamy nie słuchać go i za rada Polki iść na przystanek. Stoimy tam kwadrans i nic. Wreszcie jakieś autobus jedzie. “Ale dokąd zmierza?”, “Czy dobrze wysiądziemy? – masa pytań w głowie. Zdeterminowani jesteśmy gotowi wsiąść do niego gdziekolwiek by nie podążał. A tu niespodzianka, autobus przejeżdża koło przystanku nie zatrzymując się. Ktoś przechodzący obok pokazuje aby machać ręką, bo inaczej autobus się nie zatrzyma. OK będziemy na przyszłość pamiętać.
Tymczasem autobus pojechał, a my znowu w punkcie wyjścia. Upał zaczyna drażnić, ze 30 stopni w powietrzu i tępe słonko na niebie. Naprzeciwko dostrzegam jakiś lokalny sklepik spożywczy – myślę “podejdę coś kupie do picia, ale nie bo jak będzie coś jechało”? Dochodziła 15 mija nas pan w średnim wieku, zagaduję go czy zna adres. Przerywa rozmowę telefoniczną spogląda i kiwa głową, że zna adres, a później dochodzi do wniosku że chyba nie. Na komórce próbuje wygooglować adres, ale ewidentnie sieć mu nie działa. Nie poddaje się jednak, zatrzymuje innego ludzika, który również przechodził obok – zaczynają dyskusje po włosku na temat tej lokalizacji. Jeden gestykuluje że to droga w prawo od przystanku, drugi, że nie, że w lewo. Cyrk – i my mamy im zaufać? :) Po dłuższej chwili kapitulują obaj i jeden przez drugiego przepraszają, że nie potrafią pomóc. “Ok – nie ma problemu Panowie. Dzięki za czas poświęcony” – zostajemy z problemem sami.
Wtem dostrzegamy, że na parking dworcowy podjeżdża mały busik, od razu rzucamy się ku niemu. Kierowca wysiada i idzie w sina dal. Dobiegamy, za szyba magiczna kartka z napisem “Seven Hills Village” – uratowani. :) Czarnoskóry sprzedawca uśmiecha się na nasz widok – miał racje. Tylko kiedy teraz wróci ten kierowca? Wraca po kwadransie. Dosiada się kilka osób do busa i jedziemy. Podróż zajmuje nie więcej niż 10 min. Staram się zapamiętać trasę tak na wszelki wypadek – nie sądziłem, że przyda mi się to szybciej niż myślałem. Camping z zewnątrz prezentuje się dość przyjemnie – dużo zieleni.
1_[13a]_[1] 1_[13a]_[2]
Po zameldowaniu się na recepcji odnajdujemy swój bungalow i moja współtowarzyszka doznaje szoku (nie kryjąc przy tym oburzenia). Jest to mała izba bez okien gdzie mieści się tylko jedno potężne łóżko. Nie są to zapewne warunki idealne, ale wyjazd z założenia był niskobudżetowy i czego można było się w Rzymie spodziewać za 80 zł za dwie noce? W sumie dziewczynie się trochę nie dziwię, tez bym wolał inne warunki – no przynajmniej okno i łazienkę :) ale cóż jak przygoda to przygoda. Od tego momentu (podczas całej podróży i zapewne po dziś dzień) temat noclegu w Rzymie stał się tematem wrażliwym.
Generalnie na terenie kempingu znajdziecie wszystko, sklep spożywczy, bar, pizzerię, oczywiście są miejsca z toaletami i natryskami, a nawet organizowane są wieczorami dyskoteki. Był też inny plus tej sytuacji – domek tak działał na dziewczynę, że nie mogła tam wysiedzieć, dlatego zaraz po zrzuceniu bagaży wsiedliśmy w busa i wróciliśmy na dworzec kolejowy by wybrać się na spacer po Rzymie.
Po drodze od kierowcy dowiedziałem się, że bus kursuje wahadłowo co 30 min w godzinach 8-21 (przynajmniej w teorii).
Bez większego problemu dojechaliśmy do centrum Rzymu. Padał przyjemny deszcz. Fascynujące w Rzymie jest to, że stare budowle są na wyciągnięcie ręki i naturalnie wkomponowane są w miasto. Wysiadacie z metra, wyjeżdżacie na powierzchnię i stoicie przy Colosseum :)
1_[16] 1_[18]
a tuż obok Łuk Konstantyna – historia na wyciągnięcie ręki.
1_[17]
Pora była już późna dlatego odpuściliśmy sobie zwiedzanie, napełniliśmy tylko puste butelki woda pitną. W mieście bardzo wiele jest takich punktów jak ten:
1_[13b]
można się opłukać czy uzupełnić płyny, obok stoi też automat gdzie można skorzystać z wody lekko mineralizowanej.

2_[69]

Deszcz powoli przestawał padać (mimo to kupiłem od ulicznego handlarza porządny parasol – oczywiście przepłacając) więc postanowiliśmy znaleźć lokalną knajpkę a najlepiej pizzerie by spróbować najsłynniejszej włoskiej pizzy. Oto karta przed jedna z pizzerii:
1_[18b]
My nie chcieliśmy całej pizzy tylko pizzy na kawałki, a po drugie byliśmy przy Colosseum. Zdawało nam się, że przy atrakcji turystycznej bywa drożej – błąd, bo cały Rzym przecież to atrakcja, a ceny są podobne. Szukaliśmy więc dalej. W jednej z przecznic urzekła nas mała ciasna pizzeria, a raczej miła Pani Włoszka i Jej mąż który pełnił dyżur na kuchni.Ot taki rodzinny biznesik. Oto nam chodziło by był klimat.
1_[19] 1_[20] 1_[21]
Za max 1 € macie duży kawał pizzy o dowolnym smaku. Postanowiłem zapytać, panią czy nie ma w okolicy żadnego sklepu spożywczego. Słysząc to mąż wybiegł z kuchni, zdjął fartuch, przeszedł do witryny obok podniósł kratę i otworzył…sklep który prowadzili. Specjalnie dla nas – cudnie. I chodź ceny jak na nasze budżety miał koszmarne – wzięliśmy bochen chleba, ser, wędlinę i butelkę włoskiego wina. Wiedzieliśmy, że troszkę przepłacamy, ale z drugiej strony to zaangażowanie i chęć pomocy – bardzo miłe. Po zrobieniu zakupów i zjedzeniu po dwa kawałki pizzy ruszyliśmy s powrotem na kemping.  Podczas przesiadki okazało się, że rozkłady nijak się maja do rzeczywistości, pociąg który spisaliśmy jadąc do Rzymu nie dojechał. Czekaliśmy więc na kolejny pociąg. Otworzyliśmy kupione wcześniej winko i raczyliśmy się nim zabijając czas rozmową.
1_[23] 1_[24] 1_[24a]_[1]
Pociąg jechał ok 20 min. pamiętając że ostatni kurs z kempingu wyjeżdża o 21 sadziliśmy że 21:30 zabierze nas z powrotem. Życie brutalnie to zweryfikowało i okazało się, że nic nie czekało przed dworcem. Cóż dodatkowy spacer w ciemnościach. Przed nami 6 km marszu – dobrze, że zapamiętałem drogę. Początkowo przy latarniach ulicznych (będąc widocznymi) próbowaliśmy złapać autostop, ale o tej porze i w tych warunkach nikt nie chciał się zatrzymać (co nie dziwi), pozostał powolny marsz w kierunku wzgórz. Przynajmniej nie padało, a niebo było rozgwieżdżone.
Po nieco ponad godzinie dotarliśmy do kempingu, który w ciemnościach wyglądał jeszcze ciekawiej.
1_[25] 2_[177]
Przed snem podeszliśmy jeszcze do pizzerii gdzie napiliśmy się włoskiego piwka i odpoczęliśmy po marszu. Towarzystwa dotrzymywał nam lokalny kot :)
2_[172]
a raczej nie tyle był zainteresowany nami co wędlinką, która jedliśmy na kanapkach.
Poddał się jednak i po jakimś czasie zwinął się w kłębek na drzewie i poszedł spać.
My przed północą też wróciliśmy do domku i po odświeżeniu się padliśmy zmęczeni spać.
Rankiem zjedliśmy śniadanie i przed 9 wyjechaliśmy wreszcie na zwiedzanie Wiecznego miasta. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Pl. Świętego Piotra i Watykanu.
2_[1] 2_[6]
Kolejka do Bazyliki gigantyczna – tu ponownie zadziałała magia legitymacji i podobnie jak w Luvrze, bez kolejki ochrona przeprowadziła nas sprawnie przez kontrolę – trwało to raptem 5-10 min. . Wspaniale – oszczędzaliśmy cenny czas i siły w tym upale. Jestem już przed wejściem do Bazyliki, za mną Pl. Św. Piotra a w tle kolejka gigant…
2_[9]
Sama świątynia choć wspaniała nie zrobiła na mnie efektu wow, może powodem były te dzikie tłumy i ludzie przesuwający się zbita grupą dosłownie jak sardynki w potoku by podziwiać wnętrze. Wole kontemplować podczas zwiedzania świątyń. Niemniej poniżej kilka zdjęć z wnętrza Bazyliki Św. Piotra:
Pieta Watykańska – dłuta Michała Anioła (1498-1500)
 pieta
sklepienie Bazyliki – wysokość od posadzki do kopuły 119 m.
2_[23] 2_[14]
posąg Św.Piotra – posąg brązu dłuta Arnolfo di Cambio (1245-1302)
2_[26]

Ołtarz główny – Mieści się pod kopułą, pomiędzy czterema pilastrami, 7 m nad grobem św. Piotra. Wykonany przez Berniniego w 1633 roku z j marmuru. Wzdłuż zejścia do grobu płonie dzień i noc 99 lamp. Ołtarz osłania przebogaty baldachim Berniniego (1633); baldachim podtrzymywany jest przez cztery spiralne kolumny (28,5 m wysokości) z brązu. Całość waży ponad 90 ton.

2_[22] 2_[27]

chrzcielnica – wykonana przez Francesco Moderatiego (1680-1721) i A.Cornacchiniego (1685-1740),

2_[21]

grób Jana Pawła II

2_[29]

Wymieniać tak można w nieskończoność wszystkie detale Bazyliki Św. Piotra. My jednak bardzo chcieliśmy zobaczyć Kaplicę Sykstyńską. Dostać się do niej mogliśmy przez Muzeum Watykańskie. Aby tam dotrzeć musieliśmy obejść plac i bazylikę z drugiej strony. Uwierzcie gdy zobaczyłem tą kilometrową kolejkę (ta do bazyliki, która owijała się wokół placu to było małe miki). Jak dla mnie przynajmniej 2-3 h stania jak nie lepiej. My zaś “tradycyjnie” z legitymacją w ręku, bez kolejki, za darmo oddzielnym korytarzem mijaliśmy ten zniecierpliwiony tłum. Potok ludzi kłębił się po horyzont i tylko z rzadka słyszeliśmy po polsku tekst: “a dlaczego oni idą bez kolejki tym przejściem”? Po kwadransie byliśmy już wewnątrz. Jeszcze tylko odebrać w specjalnej kasie (bez kolejkowej oczywiście) darmowe bilety i zaczynamy zwiedzanie Muzeum Watykańskiego.

Towarzyszce podróży najbardziej podobały się schody (dziewczyna lubi geometryczne kształty :) ) – mi w głowie od nich mogło się zakręcić.

2_[47] 2_[48] 2_[50] 2_[51]

Po drodze do oczekiwanej Kaplicy Sykstyńskiej mijaliśmy poszczególne sale, ich piękne zdobienia i eksponaty.

2_[30] 2_[32] 2_[36] 2_[39] 2_[40] 2_[41]

I wreszcie ciasnym, wąskim korytarzykiem dostaliśmy się do niewielkiego pomieszczenia pełnego ludzi z przepięknym sklepieniem – tak to bez wątpienia była Kaplica Sykstyńska. Udało mi się zrobić niewiele zdjęć, bo ogólnie jest zakaz o czym dowiedziałem się od strażnika w trakcie ich robienia (strażnicy są stanowczy w egzekwowaniu tego zakazu, znane są przypadki, że turyści tracili sprzęt i byli wypraszani z Kaplicy). Samo sklepienie jest fantastyczne i naprawdę robi wrażenie, choć sądziłem że kaplica jest nieco większa.

2_[43] 2_[44]

Kaplica ma wymiary:  dł. 40,93 m, szer. 13,41 m i wys. 20,70 m. powstała w latach 1475-1483. To w niej odbywa się konklawe podczas którego wybierany jest Papież. Malowidła zdobiące sufit wykonał Michał Anioł i opowiadają historię ludzkości od stworzenia świata, przez grzech pierworodny, aż do biblijnego potopu. Najsłynniejszym fragmentem jest fresk “Stworzenie Adama.” Nie ma chyba takiego na Świcie kto by raz tego dzieła nie widział – chociażby na ilustracji.

2_[45]

Zachwyceni Kaplicą Sykstyńską, niestety ograniczeni czasem, opuszczamy Watykan z postanowieniem, że jeszcze kiedyś tu zajrzymy. Jeszcze na obszarze Państwa Watykan zatrzymujemy się w restauracji by zjeść posiłek jak zwykle pyszny i niedrogi.

5

Po posiłku, najedzeni i troszkę rozleniwieni ruszyliśmy w kierunku Colosseum. Jednak na przesiadce w metrze na stacji Termini mieliśmy mała awarię. :) Dziewczynie klapek (japonek) się popsuł :) no i trzeba było ratować sytuację.

2_[54]

Przekonałem się wówczas czego to kobiety w swych torebkach nie mają i jakich to zdolności nie posiadają. Na prawdę panowie czapki z głów przed naszymi kobietami. :) Trzeba było za wszelką cenę naprawić bucik, bo inaczej nici ze zwiedzania o jednym sandale. Trwało to troszkę, że aż zainteresował się nami patrol policji. Po ocenie sytuacji i stwierdzeniu, że to postój wymuszony planami naprawczymi z uśmiechem na twarzy ostrzegli nas tylko przed kieszonkowcami i odeszli patrolować metro.

Naprawa była na tyle profesjonalna i skuteczna że po chwili i my ruszyliśmy do Colosseum. Na miejscu podobnie jak we wcześniejszych miejscach – kolejka. Przyzwyczajeni mijamy wszystko bokiem i podchodzimy do carabinieri. Zatrzymują nas, pokazuję legitymację, konsternacja. Nagle zza nich wyłania się młoda dziewczyna (wolontariuszka) i po polsku pyta co tu robimy skoro tam jest kolejka? Moja towarzyszka od razu rzuca : “ale my na pewno mamy za darmo” :). No i fakt mieliśmy :) Szybkie sprawdzenie zawartości plecaka (jak wszędzie), ponownie zerowy bilet w specjalnej kasie i już możemy zwiedzać.

Colosseum – w starożytności zwany Amfiteatrem Flawiuszów, powstał  w latach 70-80 naszej ery. Wymiary: dł. 188 m., szer. 156 m, obwód 524 m, wysokość 48,5 m , w czasach świetności mógł pomieścić 85 tys widzów!!!

Niesamowite być w centrum takiej budowli i móc ją dotknąć. Ile ten amfiteatr widział w historii.

2_[55] 2_[58] 2_[62] 2_[63] 2_[85] 2_[86] 2_[92]

Nawet wszelkie informacje wokół  pełne były gladiatorów :)

2_[94] 2_[95]

Namiestnicy cezara byli również przed amfiteatrem i mieli oko na turystów.

2_[97]

Naszym kolejnym przystankiem było Forum Romanum, które znajduje się dosłownie po drugiej stronie ulicy – niesamowite. I znów za darmo – podoba nam się to.

2_[100] 2_[101] 2_[108]

Forum Romanum (rynek rzymski) – najstarsza część miasta, szacuje się, że powstał w VII w p.n.e. po osuszeniu bagna – otoczony 6 z siedmiu wzgórz. Główny ośrodek polityczny, religijny i towarzyski starożytnego Rzymu. Aż dech zapiera. Oto kilka z ocalałych fragmentów:

  • Świątynia Wenus i Romy – największa ze świątyń poświęcona bogom rzymskim, wybudowana w latach 121-141 n.e.

2_[102]

  • Świątynia Romulusa

2_[110] 2_[112] 2_[113]

2_[114] 2_[115] 2_[117]

  • Świątynia Kastora i Polluksa – wybudowana w 484 p.n.e. w podziękowaniu za zwycięstwo w bitwie nad jez. Regillus dla rzymskich bóstw Kastora i Polluksa

2_[141] 2_[126]

  • Świątynia Saturna – poświęcona bogowi ziarna i płodu, wybudowana w latach 301-498 p.n.e., ostały się tylko jońskie kolumny

2_[155]

  • Świątynia Antonina i Faustyny – zbudowana w 141 r n.e.

2_[137]

  • Łuk Septymiusza Sewera – łuk triumfalny zbudowany w 203 r.n.e. upamiętnia zwycięstwo nad Partami

2_[156] 2_[157] 2_[158] 2_[159] 2_[160]

I można tak wymieniać w nieskończoność, jak dla mnie Forum Romanum było najpiękniejsze i najokazalsze, a historia tych ruin pobudza wyobraźnię – przynajmniej moją.

2_[118] 2_[125] 2_[134] 2_[138] 2_[152]

I na koniec rekonstrukcja jak to kiedyś wyglądało – niesamowite.

forum romanum1

Na tyle starczyło nam dnia, jeszcze tylko spojrzenie z Forum Romanum na miasto,

2_[161]

było po 18-tej – większość zabytków zamykała się. Przespacerowaliśmy się na Plac Wenecki. Na tym placu znajduje się Pałac Wenecki, w którym rezydował Mussolini i z balkonu którego wygłaszał przemówienia do narodu. Przed pałacem pomnik – Grób Nieznanego Żołnierza  zwany również Ołtarzem Ojczyzny – wykonany z białego marmuru.

2_[170]

Przed Ołtarzem Ojczyzny zaciągnięta jest warta honorowa.

My zatrzymaliśmy się w jednej z bocznych uliczek w cukierni na coś słodkiego. Pamiętam, że jedliśmy tiramisu i jakieś ciacho z pistacjami – pycha. Wróciliśmy główna ulica pod Colosseum, w oddali ktoś puścił kawałek “Nothing Else Matters” i “One” dobrze mi znanej kapeli Metallica. Było tak fajnie, ciepły pogodny wieczór – czułem się spełniony turystycznie. To był bardzo ciężki i wyczerpujący dzień, obfitujący w liczne atrakcje.

Tego wieczora metro wlekło się niemiłosiernie więc tradycyjnie spóźniliśmy się na przesiadce. Wiedzieliśmy że mimo zmęczenia czeka nas jeszcze te nieszczęsne 6 km do kempingu, jednak to się nie liczyło – ważne że mimo poniedziałku (gdzie w większości miast Europy muzea są pozamykane) tyle udało nam się zobaczyć, bez stania w męczących kolejkach na upale i praktycznie bez kosztów.

Po dojechaniu na nasza stacyjkę w La Giustiniana przed dworcem spotkaliśmy parę studentów (Niemca i Hindusa z Indii). Chłopaki również podążali jak my na kemping, a że znali skrót poszliśmy w czwórkę. Raźno i dość szybko doszliśmy do noclegu (choć pod górkę było).

Resztę wieczoru spędziliśmy tradycyjnie siedząc przy pizzerii – tylko tam były na zewnątrz stoliki gdzie mogliśmy jakiś posiłek przygotować. Na drzewie siedział nasz zaprzyjaźniony kociak.

2_[174]

Ostatniego dnia w Rzymie za bardzo nie mogliśmy się poruszać ze względu na bagaż lotniczy – postanowiliśmy jednak zobaczyć przynajmniej dwie atrakcje Rzymu.

Po wymeldowaniu po godz. 10-tej wyjechaliśmy do Rzymu (jak widać pociągi maja poślizg).

3_[4]

Na jednej ze stacji metra bacznie przyglądał się nam Papa F. – jak żywy :)

3_[5]

Mieliśmy w Rzymie 2 h (o 13 kończyła nam się ważność biletu 48 h), udaliśmy się posiedzieć chwilkę na słynnych schodach hiszpańskich.

3_[6]

Maja 138 stopni i należą do najdłuższych i najszerszych schodów na Europie. Wykonane w 1725 r. przez Francesca De Sanctisa i Alessandra Specchego,  Istnieje przesąd, który zabrania jedzenia na schodach. Na schodach odbywają się coroczne pokazy mody, wiosna zdobią je kwiaty z okazji festiwalu kwiatów, a w okresie Bożego Narodzenia ustawiana jest na nich szopka bożonarodzeniowa.

Na szczycie kościół Św Trójcy (XVI w.), a u podnóża fontanna Barcaccia (dosł. krypa, łódeczka) wykonana w 1625 r.  przez Pietro Berniniego.

3_[19]

Fontanna jest pamiątka po powodzi jaka nawiedziła Rzym w Boże Narodzenie 1598 r. – rzeka Tybr wyrzuciła w tym miejscu łódkę. Obecnie fontanna podobnie jak pobliska fontanna di Trevi zasilana jest woda za pomocą akweduktów – a to ciekawe. :)

Mając jeszcze chwile wolnego czasu poszliśmy do nieodległej wspomnianej już fontanny di Trevi – niestety była w remoncie.

3_[21] 3_[22]

Jest to najsłynniejsza rzymska fontanna barokowa zaprojektowana w 1423 roku Leona Battiste Albertiego. Ciekawostka jest fakt że podobnie jak wcześniejsza łódeczka – zasila ją woda z akweduktu wybudowanego w 19 w p.n.e. – ech…Rzym po prostu.

Legenda głosi, że kto wrzuci do fontanny monetę – powróci do Rzymu. Podobno jedna moneta zapewnia ponowne odwiedziny, dwie romans, a trzy ślub. Monety są wyławiane i przeznaczane na cele charytatywne oraz na utrzymanie zabytków. Szkoda, że nie mogliśmy nic wrzucić, może po remoncie? :)

Powoli zaczęliśmy się więc udawać na Pl. Republiki, skąd metrem musieliśmy dojechać na dworzec autobusowy. Po drodze spotkaliśmy nikogo innego jak Pinokia – oj komuś nos od kłamstwa rośnie…

3_[25] 3_[26]

Jeszcze tylko chwilowy postój na Placu Republiki,

3_[27] 3_[28] 3_[29]

i Łukasz nurkujący w fontannie :) spokojnie nie mam kaca, nie suszy mnie. nie zbieram monet :)

3_[30]

Po prostu chłodziłem twarz zimną woda z fontanny i zwilżałem kapelusz. Bez problemu docieramy na dworzec autobusowy Tiburtina (na północy miasta).  Przed nami 3 h podróż na południe Włoch do Neapolu – tam może być jeszcze goręcej…

Włoska inspiracja – w drodze do Włoch, na gapę do Paryża

Thursday 7. January , 2016 kl. 01:03 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

Jesienny wypad po Europie Południowej zaplanowałem sobie jeszcze w lipcu. Pierwotnie  odbyć się miał w dniach 7-13 września. Życie jednak płata figle i sprawia ciekawe niespodzianki. Oto bowiem (zupełnie spontanicznie) poprzez jeden z portali społecznościowych zostałem zagadany przez, jak się później okazało, bardzo fajną dziewczynę, która wyraziła chęć wzięcia udziału w tym spontanicznym “projekcie”. Początkowo brałem to wszystko “z przymrużeniem oka”, lecz w miarę zbliżającego się września trzeba było przystąpić do działania i zweryfikować stan faktyczny. Wiele bowiem osób dużo mówi i deklaruje, a jak przychodzi co do czego to człowiek zostaje sam. Zacząłem więc powoli rezerwować noclegi i przejazdy, z drugiej strony pofatygowałem się do Wrocławia by poznać towarzyszkę 10-dniowego wyjazdu. Dziewczyna nie zraziła się, sprawiła wrażenie bardzo miłej i otwartej osoby. Miło spędziliśmy wieczór (przynajmniej ja) i po powrocie z jeszcze większym zaangażowaniem rozpocząłem przygotowania do wyjazdu.

Ceny wzrosły więc pierwotny plan musiałem zweryfikować – ostatecznie udało mi się zgrać mój i Jej urlop i data wylotu została wyznaczona na 11 września.

Trzy dni wcześniej podstawiłem dziewczynie walizkę, by się mogła do niej dopakować – w zamierzeniu wzięliśmy na 10 dni jeden bagaż rejestrowany (20-23 kg – w zależności od linii która lecieliśmy).

W piątek o 12:25  siedziałem już w Polskim Busie w drodze do Wrocławia – wiedziałem, że jadę w nieznany dla mnie rejon. Z jednej strony kręciło mnie to, z drugiej miałem obawy czy podołam wyzwaniu i zapewnię bezpieczeństwo nieznanej dziewczynie i co ważniejsze czy będzie zadowolona z tego typu wyprawy? Nie było już jednak odwrotu. Jeszcze podczas podróży zostałem przez towarzyszkę poproszony o zakup kosmetyku (Ona będąc w pracy nie miała już czasu na zakupy). Mając zapas bez problemu zakupiłem potrzebna rzecz.  Punkt 17:15 zamówiona taksówka wyruszyliśmy na lotnisko Wrocław – Strachowice. Przebijaliśmy się przez korki gawędząc z taksówkarzem i po 45 min stanęliśmy przy Check-in. Podczas kontroli bezpieczeństwa okazało się że moja towarzyszka tak bardzo podekscytowana czy roztargniona zapomniała wrzucić zakupiony przeze mnie kosmetyk do torby rejestrowanej, a że pojemność przekraczała nieznacznie 100 ml to “prezent” wylądował w koszu i nie poleciał z nami.

Punktualnie o 19:35 Pan Wizz wzbił się w powietrze ku pierwszemu naszemu postojowi w podparyskim Beauvais. :Pan Wizz” i tym razem mnie nie zawiódł. Po spokojnym locie wylądowaliśmy kwadrans po 21-ej na francuskim lotnisku. Była na nim to już moja czwarta wizyta więc bez większego problemu się odnalazłem na miejscu – mimo, że powstał nowy terminal i nowe otoczenie dworca.

Pod terminalem mimo później pory stał miejski autobus – planowy odjazd 22:10 ale gdzie i dokąd nas zawiezie? Kierowca oczywiście poza francuskim nie “gawarił” po żadnemu. wiec na zasadzie pokazywania palcem adresu i kiwania głowa (ku uciesze towarzyszki :) ) ustaliłem, że nawet podjedziemy w pobliże naszego noclegu. Zdziwiła mnie cena za bilet (2 x 4 euro) jednak później zorientowałem się, że jest to bilet 48 h, który świetnie wpasował się w nasz pobyt – w Beauvais  mieliśmy spędzić czas do niedzieli.

Okazało się, że naszym przystankiem (przy hotelu) jest przystanek Kennedy i znajduje się w odległości 100 m od hotelu Premiere Classe. W środku nocy zostaliśmy więc na przystanku ja, dziewczyna i inne małe dziewczę o perskich rysach twarzy oraz chuście na głowie (co zdradzało jej arabskie pochodzenie). Po kilku chwilach znaleźliśmy wejście na teren hotelu i pojawił się mały problem ponieważ nie było recepcji. Na szczęście pojawił się (zapewne obudzony naszym stukaniem) ludzik, który poinstruował nas jak mamy dokonać rejestracji przez automat przypominający bankomat. Zmyślne urządzenie. Pokój jaki dostaliśmy nie należał może do największych. Szczerze czuliśmy się jak w kapsule statku kosmicznego.

5 (1) 4a 3 (2) 4_[1]

Następnego poranka wybraliśmy się na zakupy do pobliskiego centrum handlowego aby zakupić jakąś żywność na śniadanie. Po śniadaniu spod tego samego centrum ruszyliśmy autobusem do centrum, by udać się do Paryża.

Autobus dowiózł nas jakieś 800 m. od dworca kolejowego – resztę trasy pokonaliśmy pieszo senną uliczką miasta.

5_[3] 5_[4]

Na dworcu był tłok ludzi i ogromna kolejka do kasy. Było po 12, za pół godziny odjeżdżał pociąg do Paryża – kolejny za godzinę. Zważywszy, że jedzie się ponad godzinę musieliśmy jakoś zdążyć na najbliższy pociąg by nie stracić kolejnych w sumie 2 h na czekanie. Poza tym przyjazd po 15-tej do Paryża nie miałby już praktycznie sensu.

Postanowiłem podejść do dyżurnego ruchu i zapytać się czy na pewno musimy kupować bilet? Jako osoba niepełnosprawna (mam wadę wzroku) posiadająca stosowny “polski” dokument chciałem sprawdzić czy są jakieś uprawnienia i zniżki zarówno w komunikacji jak i w muzeach.

Rozmowa z lokalnym urzędnikiem kolejowym przerosła moje możliwości. :) Pan oczywiście tylko po francusku – ja nic. O ile na ostatniej stronie legitymacji było w jednym zdaniu po francusku napisane co to za kawałek tekturki mam w dłoni, o tyle potok zdań miłego i uśmiechniętego pana pokazującego na kasy obok był totalna czarna magią dla mnie. Na rozpaczliwe próby zapytania po angielsku (czy po migowemu) twierdząco kiwał głową, tyle że nic z tego nie wynikało.

Traciliśmy cenny czas – do odjazdu pociągu 10 min. , poddałem się i wróciłem grzecznie do kolejki. Szans nie było żadnych aby zdążyć na najbliższy pociąg. W ostatniej chwili postanowiliśmy, że wsiadamy bez biletu i zakupimy go w pociągu u konduktora (nie wiem czy w ogóle we Francji jest to możliwe). Niepewni losu swego ruszyliśmy w drogę ku Paryżowi. Od razu przeszedłem skład w poszukiwaniu drużyny konduktorskiej. O dziwo nie było nikogo.

Zapytani na początku składu jadący ratownicy medyczni (którzy podróżowali tym pociągiem) początkowo myśleli, że potrzebujemy pomocy medycznej :) i chcieli rzucić się do pomocy. Na szczęście znalazła się pani w tym teamie, która znała troszkę angielski. Wyjaśniła mi, że w pociągu nie ma konduktora !!! Tak oto dojechaliśmy do Paryża za darmo i można by rzec na gapę.

Paryż powitał nas deszczem. Szybko więc nie wychodząc na powierzchnię udaliśmy się z dworca Nord do metra. Metro poza tym, że wg mnie jest bardzo przejrzyste i świetnie rozbudowane cały czas tętni życiem. Ściany zdobią mozaiki,

DSC_0451

są też liczne występy muzyczne.

DSC_0444

Zatrzymaliśmy się chwile by posłuchać tego mini koncertu, oto fragment:

Po wysłuchaniu fragmentu ruszyliśmy dalej. Ciągle padało  – jedynym sensownym miejscem gdzie w cieple i z suchą głową moglibyśmy coś zobaczyć był Luvr.

DSC_0452 (2)

Zainteresowanie było ogromne. Czekało nas stanie w długim ogonku na deszczu i wtedy zadziałała moja “magiczna” legitymacja. Po okazaniu jej porządkowym zostaliśmy wyciągnięci z kolejki i osobnym korytarzem i wejściem bez tłumów dostaliśmy się do środka.

DSC_0452 (4)

Fantastycznie – bilety darmowe osobisty pracownik który windą zwiózł nas na hol główny piramidy i zwiedzamy. Jestem w Luvrze kolejny raz a on ciągle mnie fascynuje i odkrywam co raz to kolejne jego zakamarki  – to cudowne.

DSC_0453 DSC_0461 DSC_0520 (20) DSC_0567a DSC_0568 DSC_0560

Zobaczyliśmy również:

  • Venus z Milo – marmurowa hellenistyczną rzeźbę wykonaną 130-100 lat p.n.e.

DSC_0454

  • Nike z Samotraki – również marmurową hellenistyczną rzeźbę wykonaną w II – III wieku p.n.e.

DSC_0470 (3)

  • Gody w Kanie Galilejskiej (Wesele w Kanie) – obraz Paola Veronesego z okresu renesansu (lata 1562-1663)

DSC_0470 (4)

  • Mona Lisa – najsłynniejsze dzieło olejne wielkiego Leonardo da Vinci z początku XVI w. (1503-1506)

DSC_0472

  • Nagrobek Philippa Pota

DSC_0576

Odwiedziliśmy również m.in. apartamenty Napoleona

DSC_0533

Wymieniać można cała gamę dzieł jakie widzieliśmy – od dawna uważam że Luvr to “lektura obowiązkowa” cywilizowanego Europejczyka.

Zajrzę tam na pewno jeszcze nie raz by po obcować ze sztuką. Jeszcze będąc w Luwrze zerknęliśmy w kierunku Sekwany i w kierunku Wieży Eiffla. Mimo deszczu miały swój urok

DSC_0515 DSC_0549

 

Dochodziła 17:30 i Luvr powoli zamykali. Wyszliśmy jeszcze na dziedziniec,

DSC_0583

przez który wydostaliśmy się z Luvru, przestało padać. Przeszliśmy się nad Sekwanę gdzie napiliśmy się kupionego w sklepie winka – tradycyjnym “kubeczkowym” sposobem :)

No to toast…

DSC_0600 (4)

Pó toastach przespacerowaliśmy się do najsłynniejszej gotyckiej katedry paryskiej – Notre-Dame

DSC_0612

W środku trafiliśmy akurat na koncert organowy – więc zeszło nam troszkę czasu. Dlatego troszkę zbyt późno ruszyliśmy pod wieżę Eiffela.

DSC_0657

Zatrzymaliśmy się na chwilę, bo dochodziła już godzina dziewiąta. Musieliśmy się spieszyć, o 22 odjeżdżał nasz ostatni pociąg do Beauvais, dlatego pod wieżą nie zabawiliśmy długo.

Po drodze jeszcze w metrze trafił nam się kolejny nieplanowany koncert :)

Na dworzec Nord dotarliśmy na styk i pogubiliśmy się. Zrobiło się dramatycznie – nie mając czasu na cokolwiek, rozpaczliwie szukaliśmy przejścia przez bramki aby dostać się na właściwy peron  – do tego nie wiedzieliśmy z którego peronu pociąg odjeżdża. Instynktownie zerknąłem na tablicę odjazdów – peron nr 19 no to biegiem, Wbiegliśmy na peron 19 i wskoczyliśmy do odjeżdżającego prawie pociągu – za nami drzwi się zamknęły i ruszyliśmy w drogę powrotną. I tym razem nie mieliśmy biletów (nie zdążylibyśmy ich kupić) a spóźniając się na pociąg musielibyśmy spędzić noc w Paryżu pod chmurką – a to nam się nie uśmiechało. Jadąc byłem tak zamęczony tym błądzeniem i bieganiem po gigantycznym dworcu Nord, że było mi szczerze mówiąc wszystko jedno czy pojawi się kontroler czy też nie – tak jak po południu, nikt do nas nie podszedł. W Beauvais byliśmy kwadrans po dwudziestej trzeciej było mglisto i rześko, po niecałym kwadransie podjechał nocny autobus, którym zabraliśmy się do hotelu. Szybka toaleta i czas spać – jutro wylatujemy do Rzymu.

Na skandynawskim szlaku

Wednesday 6. January , 2016 kl. 06:08 i Podróże / Reiser. 0 kommentarer »

Ostatni weekend spędziłem dość spontanicznie z niewielkim budżetem (gro środków przeznaczone jest na kolejny wyjazd wrześniowy) w norweskim Stavanger. Na podróż zostałem namówiony przez znajomą dziennikarkę, która w towarzystwie znajomej z pracy postanowiła się wybrać na weekendowy wypad właśnie do południowej Norwegii. Mając wykupiony wcześniej lot (Wizz z Gdańska 70 zł), bilet PKP za 5 zł do Gdańska oraz zarezerwowany nocleg w hotelu Stavanger (2 doby za 50 NOK) i zaopatrzony w “astronomiczną” kwotę 700 NOK (2 NOK = 1 zł), w czwartkowy ranek 27.08 po nocnej zmianie w pracy, postanowiłem skorzystać z zaproszenia i po 3 miesiącach nieobecności odwiedzić ukochana Norwegię. Normalnie gdyby to był inny rejon Świata (np. południe Europy czy północna Afryka) to zastanowiłbym się nad wyjazdem, ale Norwegii się nie odmawia.

Jak już wspomniałem prosto z pracy o 7 rano zapakowałam się na samochód dostawczy jednego z naszych klientów (jadącego do pracy w centrum miasta), by szybciej niż pieszo + komunikacją miejską dotrzeć do centrum i dalej na dworzec Łódź Kaliska. Miałem 50 min do odjazdu mojego pociągu. Miasto jest jednak tak rozkopane i zakorkowane, że po dojechaniu z hotelu do głównej drogi utknęliśmy w korku. Czas płynął, a korek po horyzont nie miał końca. Postanowiłem zmienić taktykę, pożegnałem moich budowlanych towarzyszy i opuściwszy pojazd złapałem nadjeżdżający autobus w przeciwnym kierunku – udając się na dworzec kolejowy Łódź Widzew. Liczyłem, że uda mi się złapać cokolwiek w kierunku Łodzi Kaliskiej – pociąg wszak pokonuje trasę między stacjami w 15 minut. Szybki zakup biletu aglomeracyjnego i mało sympatyczna pani w okienku z wrodzonym flegmatyzmem i brakiem optymizmu żegnająca mnie słowami “ma pan 2 min peron 3 – na pewno pan nie zdąży” zapowiadała, że podróż moja rozpocznie się ciekawie. Nie czekając na uśmiech ze strony kasjerki, ile sił w nogach pognałem na peron. Wskoczyłem do nowiutkiego Flirta ŁKA (Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej) i za mną bezszelestnie zamknęły się drzwi – ruszyliśmy. Szybko i sprawnie dotarłem na dworzec kaliski. Miałem w zapasie nawet 10 min., postanowiłem kupić sobie śniadanie oraz napoje bo zapowiadał się kolejny gorący dzień w Polsce. Spotkanego przy kiosku, snującego się bez celu, starszego kolejarza zapytałem z którego peronu odchodzi IR Lazur do Gdyni? “To jest taki pociąg”? – odrzekł. Domyślałem się, że czeka skład na mnie na peronie piątym, a pytając chciałem tylko utwierdzić się w przekonaniu, że faktycznie on tam jest.

Nie myliłem się, na peronie stały dwie wysłużone jednostki EN-57, które lata świetności miały już za sobą. Po chwili z charakterystycznym (dobrze mi znanym) zgrzytem wytoczyliśmy się ze stacji początkowej. Na zegarze była punkt 8:10, a przede mną 6 h i do pokonania 380 km do Gdańska. Na szczęście ukołysany stukocącym i wlekącym się niemiłosiernie pociągiem, zmęczony po nocy usnąłem. Obudził mnie zgrzyt hamującego pociągu, osiągnąłem Bydgoszcz, było samo południe. Po zmianie kierunku jazdy, jakby bardziej kołysało, ale co ważne zdecydowanie szybciej pomknęliśmy ku polskiemu wybrzeżu. Na dworzec w Gdańsku wjechaliśmy o dziwo planowo. Pierwsze kroki skierowałem do jednej z restauracji znajdujących się naprzeciw dworca kolejowego by posilić się ciepłą strawą – wybór padł na żurek, który okazał się bardzo pyszny.

Z racji, że mimo wcześniejszej zapowiedzi mojej wizyty, w mieście portowym Gdańsku nikt z moich znajomych zwrotnie nie wyraził chęci spotkania ze mną, a tym bardziej użyczenia kawałka podłogi – zmuszony byłem wynająć sobie jakąś pryczę na mieście. Ekonomicznie (i logistycznie) wybór padł na hostel Bi Pi znajdujący się tuz przy Długim Targu w ścisłym centrum miasta. Dokonałem więc szybkiej rezerwacji przez komórkę i po chwili stałem przed budynkiem o dumnej nazwie “Dom Harcerza” w samym centrum starego miasta. Koszt takiej przyjemności to 30 zł. Szału cenowego nie było, warunki podstawowe – izba z 6 piętrowymi łózkami, ale bardzo widna i przestronna.

1 (2)

W sumie do szczęścia nic mi nie było potrzebne oprócz kawałka pryczy by przetrwać do rana. Zapakowawszy plecak ze sprzętem fotograficznym do pokoju postanowiłem się przespacerować pod pomnik Neptuna. Ten jak zwykle spoglądał na rzesze turystów spacerujących deptakiem.

3 (14) 3 (15) 3 (13)

Jeszcze tylko krótki spacer nad pobliską Starą Motławę by podziwiać słynny żuraw.

3 (11) 3 (9)

Wieczorem usiadłem w bistro przy hostelu.

3 (1)

Wieczór spędziłem sącząc chłodne piwko, zamyślony jaka to podróż będzie,ale jednocześnie spokojny o jej przebieg i szczęśliwy faktem, że jutro znów będę w Norwegii. No właśnie Norwegia, “przecież krzywda tam mi się nie stanie” – pomyślałem i spokojnie oczekiwałem jutrzejszego popołudnia. Noc minęła szybko, a ranek powitał mnie delikatnym deszczem. Miałem jednak jeszcze całe przedpołudnie by pospacerować sobie po zabytkowej starówce.

Do autobusu linii 210 jadącego w kierunku lotniska wsiadłem o 13:28.  Po nieco ponad pół godzinie dojechałem pod terminal. Po chwili pojawiła się moja znajoma dziennikarka, a tuż za nią jej koleżanka. Niezwłocznie udaliśmy się do punktu kontroli bezpieczeństwa. Powoli niczym lotniczy weteran powyciągałem wszystko do kuwet i poddałem je prześwietleniu – jednak nie ustrzegłem się wpadki, bo oto przechodząc przez bramkę zapomniałem, że telefon też należy wrzucić do kuwety – banalne. Efektem była ręczna kontrola bezpieczeństwa i znów komiczna sytuacja, celnik obmacujący mnie, a Łukasz ze spodniami w garści (pasek prześwietlał się w kuwecie) by mu nie spadły z tyłka. Ciężko wówczas zastosować się do komendy “proszę nogi szeroko i ręce rozłożone” w sytuacji gdy trzeba trzymać spodnie w garści. :)

Wszystko przebiegło sprawnie i po chwili siedzieliśmy przy Gate z którego miał odlecieć pan Wizz do Stavanger. Kolejne leniwe spojrzenie na tablice odlotów, a tam opóźnienie naszego loty 15 min. . Pomimo poślizgu szybko i sprawnie zostaliśmy wpuszczeni do Airbusa A320 i po krótkim kołowaniu wzbiliśmy się w niebo.

O 17:30 wylądowaliśmy na lotnisku Stavanger – Sola. Po krótkim rozeznaniu się w terenie, sprzed lotniska autobusem miejskim linii nr 9 podążamy ku Stavanger (koszt biletu bodaj 34 NOK). Po podróży trwającej dobre 40-45 min wysiedliśmy na wysokości jeziora Mosvatnet.

2_[1] 2_[2] 2_[5]

Dlaczego tutaj, a nie w centrum miasta? Oto bowiem nasz nocleg znajdował się w przyszpitalnym hotelu, a raczej (uściślając) w szpitalu – na wyższych kondygnacjach były pokoje hotelowe i hostelowe, a na innych piętrach oddziały szpitalne w tym jak się przy śniadaniu okaże porodówka.

W plątaninie osiedlowych uliczek wokół jeziora dotarliśmy do szpitalnego hotelu. Na wstępie powstał mały zgrzyt między dziewczynami a miłym panem z recepcji podczas meldowania. Miły skośnooki pan o rysach typowo tajskich cierpliwie n-ty raz tłumaczył dziewczynom wszelkie wątpliwości. Nie wiem czemu podpadł im po całości i oddelegowany grupowo zostałem do komunikowania się z nim. Tym bardziej, że nie byliśmy w stanie przez dobre 20 min uruchomić windy, ponieważ z niewiadomego powodu nasze karty hotelowe  jej nie aktywowały. Ot odrobina techniki i Polak się gubi. Pojawiły się również teorie spiskowe że to “Pan Chińczyk” za tym stoi. Jakoś jednak udało nam się dotrzeć do właściwych pokoi. Dochodziła 21 gdy wyjrzawszy przez okno stwierdziliśmy, że czas iść na spacer do centrum, a przy okazji poznać drogę do miasta.

2_[8]

Błądząc w ciemnościach i po obieraniu azymutu opierając się na gasnącym dniu dotarliśmy do centrum. W sumie dzieliło nas od niego 2 km. . Po drodze szliśmy opustoszała ulicą.

DSC_0196 DSC_0199 DSC_0202

Ścisłe centrum miasta koncentruje się wokół jeziorka Breiavatnet.

DSC_0224

Przy jeziorze znajduje się Radisson Blu. – nasz punkt odniesienia :)

DSC_0226

Dalej za jeziorem w kierunku wybrzeża rozpościera się starówka z promenadą wzdłuż morza.

DSC_0229 DSC_0231  DSC_0240

I tu znowu oberwało się (w żartach) od dziewczyn czarnoskórej emigrantce która w Burger Kingu nie sprzedawała już kawy o tej porze.

Po krótkim spacerze wróciliśmy do hotelu – następnego dnia czekała wszak nas wyprawa w góry.

Przed 10. dnia kolejnego zameldowaliśmy się w stołówce na śniadaniu. Uwierzcie mi norweskie posiłki są tak pyszne i tak urozmaicone, a co najważniejsze “szwedzki stół” ugina się od wszelakich smakołyków i można konsumować do oporu. To podczas śniadania zauważyliśmy, że oprócz gości hotelowych pokaźną grupę stanowią kobiety z oddziały położniczego. Pojawiały się na śniadania ze swoimi nowo narodzonymi pociechami w małych inkubatorach na kółkach. U nas w kraju nie raz słyszałem od znajomych, że po narodzinach dziecka przez jakiś okres nie wychodzili z domu, nie przyjmowali gości by bobas się nie zaraził, a tu proszę – Norwedzy budują odporność od oseska.

Po zakończeniu śniadania ruszyliśmy niezwłocznie do centrum. Droga za dnia okazała się o wiele ciekawsza niż o zmroku.

Najpierw szliśmy nad jedną z zatok,

DSC_0260 DSC_0265 DSC_0274

obok stacji kolejowej,

DSC_0281 DSC_0284

a za stacja już prosto ok 1 km do centrum.

DSC_0285 DSC_0296

Po drodze udało mi się uchwycić kwitnąca roślinność.

DSC_0293 DSC_0287

Jeziorko za dnia również miało swój urok.

DSC_0312 DSC_0307 DSC_0303 DSC_0300 DSC_0316

Wokół niego pięknie prezentowała się drewniana zabudowa miasta.

DSC_0308 DSC_0315

Okolicę przyozdabiają też pomniki.

DSC_0320 DSC_0298

Po drugiej stronie jeziora wznosi się katedra z XII w. z pierwotnie zachowanym gotyckim wnętrzem – jako jedna z nielicznych w Norwegii.

DSC_0322

Gdy dotarliśmy do portu okazało się, że w mieście odbywał się właśnie maraton.

Bez problemu odnaleźliśmy właściwy prom który miał nas zabrać do miejscowości Tau. Jeszcze tylko spojrzenie na rozkład rejsów  (rejsy są naprawdę często):

DSC_0326

Popołudniu wypłynęliśmy ku naszemu celowi, a było nim wejście na Preikestolen. Nim jednak do niego dotarliśmy przez ponad pół godziny mogliśmy z wody podziwiać piękno Norwegii.

Na początek oddalające sie stopniowo Stavanger,

DSC_0333 DSC_0354 DSC_0335

po drodze mijaliśmy dzikie wysepki,

DSC_0372 DSC_0379 DSC_0381 DSC_0385 DSC_0387 DSC_0398 DSC_0407 DSC_0409 DSC_0421

mijał nas wodny ambulans,

DSC_0401 DSC_0403

aż wreszcie dobijaliśmy do Tau.

DSC_0414 DSC_0428 DSC_0426 DSC_0429

Po zejściu na ląd czekał już podstawiony autobus, który w ramach jednego biletu (przejazd tam i z powrotem ok 150 NOK) przewiózł nas na parking przy szlaku na Preikestolen.

Nim to jednak nastąpiło dalej podziwialiśmy piękno norweskich fiordów.

DSC_0430 DSC_0433 DSC_0431 DSC_0435 DSC_0437 DSC_0441 DSC_0446 DSC_0447 DSC_0455 DSC_0457 DSC_0458 DSC_0459

Po dojechaniu do celu rozpoczęło się żmudne podejście. Nie jest to może trudny szlak, ale w przeciwieństwie do polskich najbardziej uczęszczanych szlaków pnie się ciągle ku górze. Do pokonania prawie 4 km i różnica wysokości 350 m. . Nasze podejścia na Śnieżkę np to w porównaniu z tym to deptak czy promenada. Idzie się ok 1,5 h w jedna stronę. Każdy z nas szedł odpowiednim dla siebie tempem  – mi wejście zajęło 2,5 h ale miałem liczne przystanki by delektować się widokami.

Uwaga: z racji popularności miejsca i łatwości dojazdu – szlak jest oblegany (szczególnie przez Polaków – co nie napawało mnie optymizmem. Kto chodził po polskich górach wie co mam na myśli).

Wróćmy jednak do podejście – widoki cóż dodać, popatrzcie:

DSC_0464 DSC_0470 DSC_0475 DSC_0488 DSC_0476 DSC_0495

Były również krótkie odcinki płaskie gdzie pokonywało sie łąki i torfowiska po specjalnych kładkach.

DSC_0500 DSC_0497 DSC_0496

Generalnie szlak (kamienisty) wyglądał tak.

DSC_0503 DSC_0505

Ale za to widoki:

DSC_0510 DSC_0511  DSC_0513 DSC_0516 DSC_0518

Idziemy, idziemy aż tu nagle ….jeziorko :)

DSC_0520

Co gorsza w folderze napisali że jest to miejsce do plażowania i że można się wykąpać – więc Łukasz skorzystał mimo kilkunastu stopni :)

Zapewniam woda nie była aż taka zimna, a jak się idzie to takie wejście do wody to znakomita regeneracja

DSC_0526DSC_0532 DSC_0542

No i chrzest bojowy (i pierwsza kąpiel w górskim jeziorze) zaliczona. :)  Musiało to chyba zrobić wrażenie bo Norwedzy mi gratulowali i wiwatowali na szlaku a Austriak nawet gdzieś skradł fotkę jak się kąpałem, więc wypłynie pewnie gdzieś w internecie lub podczas opowieści w stylu “a wiecie co widziałem idąc na Preikestolen? ”

Po wykonaniu “zwariowanego” i wysuszeniu się ruszyłem w dalszą drogę

DSC_0552 DSC_0550 DSC_0553 DSC_0554 DSC_0558

Aż wreszcie zobaczyłem upragniony szczyt i panoramę na fjord Lysefjorden.

DSC_0569 DSC_0560 DSC_0572 DSC_0580

Co bardziej zwariowani wchodzili ciut wyżej.

DSC_0584 DSC_0571

Pod nami pływały promy.

DSC_0587 DSC_0586

Znajdowałem się na Preikestolen – najsłynniejszym klifie norweskim, w lokalnej tradycji zwanym “amboną”.Powstał ok. 10 tys. lat temu na skutek pęknięcia spowodowanego mrozem.

DSC_0592 DSC_0602 DSC_0598 DSC_0612 DSC_0611

604 m ponad lustrem wody robi naprawdę wrażenie. Kiedy siedzisz na krawędzi to czujesz potęgę natury. Noe mam leku przestrzeni ale w tym przypadku troszkę się obawiałem i gdy spuściłem dwie nogi czułem, że jakaś siła zsuwa mnie w dół – szybko wróciłem na ambonę.

DSC_0618 DSC_0615 DSC_0609

Przepiękne miejsce…aż brak słów.

Z racji, że dochodziła godzina 16-ta i niebo się zaciągnęło postanowiłem zejść. Po drodze zastał mnie deszcz. Zejście w deszczu było o wiele szybsze 1,40 h i byłem na dole.

Do 18-tej skompletowaliśmy się wszyscy i ruszyliśmy w drogę powrotną – najpierw autobusem do Tau a później promem do Stavanger. Dodam, iż prom i autobus są świetnie skomunikowane więc bez obawy.

Wieczorem dziewczyny pozostały na mieście – ja wróciłem do hotelu. Nie chciałem się za bardzo nadwyrężać tym bardziej że po powrocie czekał mnie prawie dwutygodniowy wyjazd do Włoch.

Następnego dnia po śniadaniu przeszliśmy się na miasto. Przeszedłem sie po starówce – jest bajkowa.

7_[70] 7_[69] 7_[24] 7_[23] 7_[10] 4_[27]

Dziewczyny pochodziły sobie po starówce, a ja usiadłem na promenadzie w porcie zażywając słonecznej kąpieli i ciesząc się chwilą. Mimo, że to takie “polskie” miasto w Norwegii – jeszcze tu wrócę.

DSC_0641

Wieczorem odlecieliśmy do Gdańska i po nocnej tułaczce pociągiem marki PKP dotarliśmy do Łodzi – to był naprawdę fajny wyjazd i pierwszy na szlak górski, wrócę tam na pewno.



Driftes av Bloggnorge.com - Gratis Blogg | PRO ISP - Blogg på webhotell og eget domenet | Genc Media - Webdesign og hjemmeside
Bloggen "oczy na Świat / øynene til verden" er underlagt Lov om opphavsrett til åndsverk. Det betyr at du ikke kan kopiere tekst, bilder eller annet innhold uten tillatelse. Forfatter er selv ansvarlig for innhold. Tekniske spørmål rettes til post[att]bloggnorge[dått]com.
css.php
Driftes av Bloggnorge.com | Laget av Hjemmesideleverandøren
Denne bloggen er underlagt Lov om opphavsrett til åndsverk. Det betyr at du ikke kan kopiere tekst, bilder eller annet innhold uten tillatelse fra bloggeren. Forfatter er selv ansvarlig for innhold.
Personvern og cookies | Tekniske spørsmål rettes til post[att]lykkemedia.[dått]no.